Читать книгу Miłość na walizkach - Małgorzata Kalicińska - Страница 5

Wiosna w Ulsan

Оглавление

Jest! Czeka na mnie. Już widzę jego uśmiechniętą twarz wśród postaci witających podróżnych na lotnisku.

– Kochanie moje!

Wieszam mu się na szyi.

Lubię wszelkie hale przylotów. Jest jak na filmie To właśnie miłość. Wszyscy się cieszą, uśmiechają, śmieją, wołają albo milczą wzruszeni, wrzeszczą dziko, wskakując na kogoś, albo układnie podają dłoń. Bywają powitania przebojowe i nieśmiałe, pogodne i obojętne, ale ja lubię obserwować te, w których następuje wybuch radości. Spontaniczne buziaki, uściski, przytulanki i szepty, okrzyki radości. Zatrzymuję się i gapię, i mimo że sama kipię radością, jeszcze wychwytuję te scenki. Mogłabym każdą z osobna opisać, podomyślać się, kto jest kim.

– Ty to masz fantazję – kwituje moje przypuszczenia Tosiek, przyciągając mnie do siebie.

Znów czuję tę jego ciepłą dłoń, zdecydowany męski uścisk. Idziemy do pociągu. Nie ma sensu jechać tu, do Seulu, samochodem. I chociaż wiem, co i jak mam zrobić, gdzie jest metro, gdzie dworzec kolejowy, cieszę się, że mój niemal mąż wyjechał po mnie pociągiem aż tutaj, żeby zrobiło mi się miło.

Jest sobota, Antek tak obmyślił mój przelot, żebym zjawiła się w weekend. Żeby mógł się mną zająć.

– A może chcesz zostać? Znajdziemy hotel, połazimy po Seulu?

– Wybacz, ale do doooooomu! Do Seulu wpadniemy później, co? Będą tu jakieś atrakcje? Koncerty?

– Mają być. Sekretarka mówiła, że czwartego czerwca będzie świetny koncert muzyki filmowej czy… nie pamiętam szczegółów. Jakieś pokazy technik filmowych, balet…? Ma też być jakaś gwiazda… eeee… nie pamiętam. A nawet jeśli nie, powiedz tylko, a natychmiast to zorganizuję. Podobno znów ma przyjechać Adele. Chciałabyś?

– Jasne! Polecimy?

– Albo pojedziemy.

***

„Do domu” – myślę ciepło o naszym, n a s z y m mieszkaniu w tym mieście. Bo tak jest – jestem tu częściej niż na Zwycięzców, czuję, że to moje miejsce. Zwłaszcza że Tosiek tak ładnie do mnie napisał:

Pusto bez Ciebie, Marianno. Wracam z pracy ze smutkiem, choć ten smutek osładza nasza obrączka na palcu. Patrzę na nią i zaraz myślę, że Ciebie nie ma tylko na chwilę, że przecież jednak jesteś!

Ty wiesz, co zrobiłem? Uśmiejesz się. Wyjąłem z Twojej szuflady ten szary sweterek i zawiesiłem go na krześle koło komputera. A tiszercik taki pomarańczowy z R2-D2 na plecach i C-3PO na przedzie położyłem na Twoim pufie koło łóżka. I lepiej tak – dom wygląda, jakbyś tylko wybiegła po pomidory. Stary głupiec? Może tak, ale od kiedy nie słychać tu Twojego śmiechu, nie czuć rosołu, smutno mi.

Była u mnie wczoraj mała Choprówna. Ależ to jest śliczne dziecko! Maleńka, subtelna dziewuszka. Urocza! Ma dwa i pół roczku. Mówię Ci – sam cukier! Kiedy wracały ze spaceru – opiekunka i mała Sara – zapukały do mnie, bo podobno Sara się uparła, żeby zapukać do wujcia. Byłem w domu na obiedzie (zrobiłem sobie na szybko ryż smażony z jajkiem i szpinakiem – Twoja szkoła!), otwieram, a tam stoi to maleństwo i uśmiecha się radośnie. Opiekunka oczywiście w przeprosiny, ale Sara weszła odważnie, zrobiła inspekcję, zajrzała do talerza i za pozwoleniem opiekunki skubnęła nieco ryżu. Potem pomachała mi i poszły. Rozczulająca jest. Już zapomniałem, jakie fajne są małe dzieci. A może nigdy tego nie zauważyłem? Gdy Minika była mała, ja harowałem do dwudziestej, dwudziestej drugiej na dwóch etatach, bo dorabiałem u prywaciarza, żeby szybko kupić porządne mieszkanie, samochód… Ech, szkoda słów.

Tak czy inaczej, pozdrawiamy Cię wszyscy – wesoły Cedrik, rozczochrany John i Choprowie z Sarą.

Tak, u Choprów – Lali i Rasula – naszych miłych sąsiadów, pojawiła się pewnego dnia Sara, adoptowane koreańskie maleństwo. Lali nie mogła zrezygnować z pracy, więc wynajęła opiekunkę – miłą czterdziestoletnią Rosjankę znakomicie mówiącą po angielsku, mieszkającą niedaleko z mężem, oczywiście pracującym w stoczni.

***

Tak więc jestem „w ramionach naszego domu”, w ramionach Antka i w ramionach Korei, którą już zdążyłam polubić i nawet nieco zrozumieć.

To zasługa Antka, który z uporem godnym lepszej sprawy zrobił ze mnie łazika. Gdy niemal w każdy weekend zdobywamy jakiś szczyt, trwa to z reguły krótko. Rano wyjazd, ale koło piętnastej, szesnastej jesteśmy już przy samochodzie, głodni jak diabli. Wracamy przez miasteczka, które już rano spenetrowałam przez okno w poszukiwaniu knajpek. Tosiek o tym wie i tylko czeka, aż powiem: „O, tu się zatrzymaj!”. I albo to rzeczywiście jakiś bar, albo spora restauracja nastawiona na turystów, albo maleńka jadłodajnia jak ta pod górą w pewnym miasteczku… nie pamiętam jakim… która okazała się kawałkiem prywatnego mieszkania – spory pokój, cztery stoliczki do siedzenia w kucki, maleńki kantorek, lodówka z napojami i już. Jedzenie właścicielka przyrządzała w prywatnej kuchni. „Smażone w głębokim tłuszczu, więc nie ma się czego bać” – rzuciłam, choć wiedziałam, że Antek się nie boi. Nie w takich miejscach jadał i nigdy się nie struł.

***

No i jesteśmy już w domu, w którym czysto, posprzątane. Scindapsus, jakby bliźniak mojego warszawskiego, rośnie tu na potęgę, zwłaszcza że regularnie dostaje nawóz. Pod moją nieobecność administracja wymieniła Antkowi lodówkę na wielką dwudrzwiową, z kostkarką do lodu, i zapowiedziała, że za rok każde mieszkanie będzie wyposażone w minikompostownik do resztek organicznych.

– W co?!

– Jutro ci pokażę w Mega Markcie – obiecuje Tosiek, bo jutro jedziemy na zakupy. Przecież muszę uzupełnić lodówkę na „swój gust”. Teraz jest w niej tylko mleko, sześć jajek, dwa pomidory, ser topiony w plastrach, mój przeszmuglowany rokpol i śledzie. Nic więcej! Męski minimalizm.

Ale ta kostkarka jest świetna! Kompostownik?! Hę?

***

Dość szybko zaliczyliśmy sypialnię, bo jednak po obiedzie zjedzonym po drodze do domu i małym odpoczynku na kanapie przy herbacie rozcałowaliśmy się, opowiadając sobie szeptem o tym, jak tęskniliśmy.

Jesteśmy dorośli, dojrzali i umiemy czekać. I właśnie przy herbacie i koniaczku przyszedł czas na to, co kipiało w naszej codziennej tęsknocie. A raczej conocnej. Każdego dnia bez Antka moje myśli były z nim niemal zawsze. Zawsze miałam go gdzieś z tyłu głowy. Gdy byłam zajęta rozmową z kimś, kręciłam na palcu obrączkę jak młynek modlitewny. To uspokajało. A wieczorem, już w łóżku, miałam go pod powiekami. Nie podniecało mnie to, ale uspokajało. Że on gdzieś jest. Mój Tosiek.

– To co? Nie tęskniłaś za mną tak bardziej sensualnie? – zapytał niemal z pretensją i zaraz dodał: – Bo ja często marzyłem o twojej obecności i o tym, żeby się spleść, zagłębić w tobie… Oj, Mańka! Mańka, Manieczko, Maryniu moja… dobrze, że wreszcie jesteś!

I nie dając mi odpowiedzieć, całował czule, coraz mocniej.

Nie potrzeba było dłuższej zabawy, bo akurat po takiej rozłące potrzebowaliśmy kochać się mocniej niż zwykle. Na finezję przyjdzie pora.

Gdy złapaliśmy już oddech, Antek spojrzał na zegarek:

– Jejka, jak wcześnie. Dopiero ósma! Nie zasnę. A Ty?

– Ja też. Chodź, wstajemy, za wcześnie na sen!

– Jutro po zakupach zawiozę cię do świątyni na wzgórku, vis-à-vis stoczni.

– Do parku Jujeon? Tam, gdzie jest wieża sygnałów dymnych?

Tosiek się roześmiał.

– Skąd wiesz? Zapamiętałaś? Tak. Tam jest teraz festiwal kwitnących wiśni, dzikich czereśni i azalii. Oszalejesz, jak zobaczysz!

– A po drodze kamelie?

W szlafrokach posiedzieliśmy jeszcze na kanapie, grając w scrabble.

Korea wiosną? Kwitnące czereśnie i azalie? O, tak!

Miłość na walizkach

Подняться наверх