Читать книгу Miłość na walizkach - Małgorzata Kalicińska - Страница 7

Podróże małe i duże

Оглавление

Te prawie dwa lata spędzone tu, w Korei, to wyjazdy dalekie i bliskie. W poprzednim życiu nigdy się tyle nie najeździłam. Wyjazdy do taty to tylko mały myk za miasto. Dawniej z Mirkiem to… tylko na wakacje, a i to niezbyt daleko. No i służbowo – Japonia, Sopot, Kazimierz, Kraków czy Wrocław na jakieś sympozja. Z Antkiem to cotygodniowe wyskoki w głąb Korei. Czasem już w piątek, żeby mieć półtora dnia na zwiedzanie i choć połowę niedzieli na powrót.

Najczęściej łazimy w góry, czasem zaliczamy jakiś koncert albo tylko spacer po Pusan, Daegu, Seulu, Suwon czy Gwangju. Zawsze mnóstwo łażenia, patrzenia i pojadania. Tak się poznaje kraje, ludzi, obyczaje i kulturę. Wspaniale jest włożyć wygodne buty, wsunąć łapę w łapę Tośka i iść, iść… Zawsze mam co i kogo oglądać. Ludzie niezwykle mnie interesują. Już drugi rok obserwuję, jak się zachowują na ulicy, wobec siebie, wobec turystów. I wiem, jak wiele bredni pojawia się na forach. Szczególnie wymyślonych przez tych, którzy tu nigdy nie byli! Od razu rozpoznaję komentatora – był? Nie był?

Nie ma mowy, żeby nie odczuć tu ludzkiej sympatii, choć odrobiny serdeczności i powszechnej grzeczności. Czasem czytam Antkowi takie wpisy na głos i podśmiewamy się z jędrków mędrków, którzy opowiadają banialuki wyssane z palca, snując dziwne refleksje z krótkiego pobytu w Korei Południowej.

Tu trzeba pobyć! Zrozumieć choć troszkę specyfikę Korio.

***

Rok temu wiosną zaliczyliśmy Jeju (wymawia się: Dżedżu), wyspę na samym koniuszku Korei, owalną i z wulkanem, na który Tosiek oczywiście mnie wyciągnął. Fakt! Nabrałam już umiejętności, mam kondycję i umiem oddychać tak, żeby iść efektywnie. Co jeszcze? Ano oboje się stuningowaliśmy i wyglądamy w górach niemal jak Koreańczycy. Od butów po plecak i gadżety.

Na Jeju polecieliśmy samolotem. Na tydzień. Tak się złożyły wolne dni Tośka. Mała urocza wyspa z Halla-san – szczytem wulkanu pośrodku. Duże i małe pensjonaty, hotele i bogate resorty, gaje mandarynkowe. Do tego wielkie pola golfowe – bo Koreańczycy uwielbiają ten sport dżentelmenów – i słynny Love Park, w którym obśmialiśmy się i narobiliśmy wesołych zdjęć. Kamieniste plaże z czarnymi skałami i setki knajp z kuchnią koreańską i światową – od włoskich spaghetterii i pizzerii przez amerykańskie steak house’y po tutejsze zupiarnie i plażowe jedzenie wprost z rąk syren haenyo.

Opisywałam to na bieżąco w mailach do taty i Grześka.

Haenyo, kobiety morza – to dopiero ciekawostka!

To stricte kobiecy zawód, dla pań dojrzałych i starszych. Młodych się prawie nie widzi. I chociaż powstały pod turystów „szkółki haenyo”, jest to zabawa dla przyjezdnych, a nie nauka profesji owianej tajemnicami, mitami i opowieściami. Nurkowanie podobno wciąga jak narkotyk. Jak u poławiaczy pereł czy freedivingowców, czyli schodzących jak najgłębiej pod wodę bez butli, coś podobno się dzieje w chemii krwi, że z czasem nurkowanie staje się potrzebą, narkotykiem.

Bo jak inaczej wyjaśnić tę przemożną chęć nurkowania nawet u osiemdziesięciolatki? „Ja muszę, muszę choć raz w tygodniu!” – opowiadała w reportażu. Te kobiety utrzymywały rodzinę z tego, co wyłowiły i sprzedały restauracjom. Skarby z dna mórz. Jadalne skarby! Dzisiaj wielką frajdą jest zjedzenie tych skarbów wprost z ich rąk, na plaży, tam, gdzie nurkują. Na surowo albo na szybko z woka. To rodzaj zaszczytu, którym potem naprawdę można się chwalić.

Nie zaliczyliśmy… Za duża kolejka, tłoczno. Poza tym Tosiek miał rację, mówiąc:

– Pojedziemy do naszego parku Daewangam. Tam też są, pamiętasz? Po lewej i po prawej.

– Prawda. Czemu nigdy tam nie jedliśmy?

– Bo ty nie lubisz owoców morza na surowo. Z tego co kojarzę, oczywiście!

Dobrze kojarzył.

Nie czułam nóg, ale ciągle było nam mało, więc łaziliśmy na potęgę, robiąc setki zdjęć.

Rok temu zimą, właściwie prawie w lutym, w czasie koreańskiego, a w zasadzie azjatyckiego Nowego Roku był tydzień wolnego! Antek zatarł ręce i zapytał:

– A czy widziała pani Hongkong, pani Marianno?

– Nie – odpowiedziałam spokojnie.

– No to co? Da się pani wyciągnąć na pokaz sztucznych ogni czy woli pani… nie wiem… Indie? Japonię? Ciepłą wyspę, jak Bali? Mauritius może, choć to okropnie daleko i na tydzień chyba się nie opłaca? Niech pani decyduje.

– Ależ nie muszę się namyślać! Hongkong!

Uśmiechnął się i zasalutował:

– Taaa jest!

Polecieliśmy.

Opisałam to Grzesiowi i tacie w długim liście:

Kochani!

No to muszę jakoś ogarnąć naszą podróż do Hongkongu, bo tu w Korei Lunar New Year, czyli Księżycowy Nowy Rok. To wielkie święto, cała Korea podróżuje i z tej okazji mają wolne trzy dni. A jak się je pospina z weekendem, to czasem wychodzi tydzień. Jak teraz!

Najpierw pisownia. Po polsku to Hongkong, po angielsku: Hong Kong. I już po sprawie! To było łatwe.

A jak opisać Hongkong, żeby nie przynudzać? Nie wiem, chciałabym Wam wszystko opowiedzieć. Obrazki mam pod powiekami, zapachy i wrażenia zmysłowe też, no i pora specyficzna – azjatycki Nowy Rok! Zjechała się tu masa ludzisków! I nie tylko Azjatów, ale z całego świata. Chcą zaliczyć to najpopularniejsze tu święto i zobaczyć długi i piękny pokaz sztucznych ogni. Hongkong od lat rywalizuje z innymi miastami o prymat w tym zakresie. I zdaje mi się, że i my przyjechaliśmy tam w podobnym celu – zobaczyć te ognie, poczuć ten klimat, egzotykę, ale i… ciepło, bo pogoda dopisała! Tam ponad dwadzieścia stopni! A w Ulsan zima…

Od czego by tu zacząć?

Od początku?

Nie. Tym razem pogrupuję jakoś doświadczenia.

Ogólny rzut okiem:

Budynki, budowle, ulice, w tym oczywiście port lotniczy i kolej dojazdowa. No… wszystko robi wrażenie. Port lotniczy wielki jak miasto. Dwa ogromne terminale, doskonale oznakowane i czyste jak nie wiem co. No i to, co lubię – świetnie objaśniona droga do kolei, która wywozi tych, co przylecieli do właściwego Hongkongu. Bo wiadomo, że takie wielkie lotnisko jest położone dalej od miasta – w tym wypadku na sąsiedniej wyspie Lantau. Do miasta trzydzieści minut jazdy szybkim pociągiem. Oczywiście są też taksówki. Drogie ☺

Kolej przywozi nas z lotniska do samego środka miasta – na Kowloon. To dzielnica Hongkongu. I tu, z Kowloon Station, taksówką siedem minut i mamy nasz hotel. Może nie jakiś szał, ale doskonała miejscówka! Tosiek się lekko stropił, bo gdy rezerwował, to już właściwie wszystko było zaklepane i został ten – co prawda w centrum, ale podejrzanie tani. „Ale co tam! Kochanie, aby ciepła woda była, łazienka w numerze i czysta pościel!” – powiedziałam dzielnie. No, okazało się, że pokoiki malusieńkie, ciasne i hotel bez możliwości śniadaniowych, bez restauracji. „Patrz, co się tu dzieje” – pokazałam Tośkowi ulicę z okna. Mnóstwo knajpek! A naprzeciwko knajpa… koreańska! Nie zginiemy!

Stąd też mieliśmy blisko do portu, blisko do metra i na Nathan Road, najbardziej znaną ulicę w Hongkongu. Pokoik mały, klimatyzacja dmucha obligatoryjnie, czyli bez odwołania i bez regulacji. Jest zwyczajnie zimno, dostajemy więc… kaloryfer. Ale – UWAGA! – mamy internet w cenie!

Miasto, szczególnie nabrzeża po obu stronach cieśniny, jest naszpikowane wysokościowcami. Powierzchnia budowlana droga, więc domy strzelają do nieba niezwykłymi konstrukcjami. Szkło i metal, i… wielka wyobraźnia architektów, konstruktorów, którzy muszą jednak liczyć się z porą tajfunów i upałami latem. Obok widać czasem jakieś domy dziesięcio-, dwudziestopiętrowe, które kiedyś robiły tu za drapacze chmur – jak w Warszawie, na Angorskiej i Waszyngtona. Byłam wtedy mała, „drapacze” dopiero co wybudowano w naszej małej willowej dzielnicy. Ojejka! Ale wielkie! Jak wieżowce w Śródmieściu!

A dzisiaj? Co to jest dziesięć pięter?! Dzisiaj budynki w rejonach czynnych tektonicznie mają po siedemdziesiąt pięter, a ich konstrukcje, posadowienie, ruchome platformy i inne cuda podziwiałby sam mistrz Leonardo da Vinci w towarzystwie Michała Anioła. A jeszcze gdyby się dowiedzieli, że niektóre z tych cudów świata projektowały kobiety, spadliby z krzesła albo upili się w sztok.

Formy i kształty zadziwiają rozmachem, choć oczy już przywykły do takich budowli (Singapur, Dubaj i inne widziane w telewizji oraz w necie), a Arabka Zaha Hadid nadal szokuje architektów i nas, zwyklaczków, swoją nieokiełznaną wyobraźnią. Niedługo stanie tu według jej projektu Innovation Tower o wariackich kształtach (no, a czego mamy się spodziewać po niezwyczajnej Arabce?!). I to o niej myślę – jak by ją odebrali Leonardo D. i Michał A.? Musieliby się ukłonić i pewnie teraz, gdy Zaha już w innym świecie, rozmawiają z nią z szacunkiem.

Antek cykał te niezwykłe budynki z głową i aparatem zadartymi do góry i pojękiwał z zachwytu. Ja może nie wyrażałam zachwytu paszczą, ale oddawałam cześć budowlom wielkim, nowoczesnym i znakomicie połączonym z arteriami komunikacyjnymi. Mostki, wiadukty (oczywiście zadaszone), estakady pozwalają ludziom swobodnie poruszać się między tymi konstrukcjami bez zbędnego schodzenia na ulicę i stania na światłach czy korzystania z przejść podziemnych. Wygoda przede wszystkim!

Wokół miasta stale rozrastają się dzielnice sypialnie. Wysokie do firmamentu i niestety pozbawione porządnych loggii i balkonów (jak w Korei). Dlatego mieszkający w nich ludzie wieszają swoje gacie, pościel, rajstopy na zewnątrz budynków na jakichś prostych konstrukcjach, co sprawia, że patrzy się na to… ze współczuciem. Gdzieś te łachy muszą schnąć – no nie?

Owe sypialnie są obudowane centrami handlowymi, oferującymi wszystko, co przeciętnemu Kowalskiemu z Hongkongu czy też bardziej państwu Li lub innym przybyszom ze świata może być potrzebne do życia. Bank, poczta, fryzjer, jadłodajnie, sklepy, sklepy, sklepy, sklepy i węzły komunikacyjne – autobusy, tramwaje i metro. Ach, i tramwaje wodne! Oczywiście też szkoły, przedszkola i cała socjalna reszta.

I rzecz dziwna, i nie do pomyślenia – przynajmniej w Polsce – oto mijamy szkołę podstawową imienia tej „wrednej okupantki, królowej Elżbiety II”! I nikt nie zażądał zmiany nazwy po odejściu Brytyjczyków?! Szkoła nadal nosi jej imię i szanuje królową? Takie rzeczy!

Naturalnie są i w śródmieściu budynki starsze, zwyczajne, niepiękne, w których mieszkają dość ubodzy ludzie. To widać, gdy zadrze się głowę. U góry ukazują się szarość, brud i kurz. W oknach stare ciężkie wentylatory albo klimatyzatory i coś, co naprawdę zadziwia – instalacja gazowa i wodno-kanalizacyjna puszczona na zewnątrz, która oplata te domy i zdecydowanie je szpeci. I oczywiście suszą się też majty, swetry, staniki.

Komunikacja:

O, jest fajna – bo różnorodna. Najszybciej oczywiście metrem.

Zadziwia to, że metro należy do różnych właścicieli (korporacji, firm i tak dalej), a my – podróżni – w ogóle tego nie odczuwamy. Komfort jazdy nie różni się niczym (jak w przypadku PKP i Przewozów Regionalnych w Polsce). Może jedynie kolorem i rodzajem uchwytów do trzymania się podczas jazdy.

Kupuje się bilet, dokąd się chce, i jedzie się, przesiada… Aby do celu. I wszystko jeździ jak w zegarku.

Same stacje przestronne, tory oddzielone od peronów szybami, które rozsuwają się dopiero wraz z drzwiami pociągu. Szpara między wagonem a peronem maluśka! Nawet dziecięcy bucik tu nie wpadnie. Prowadnice dla niewidomych są w podłodze, a jakże! I windy, i ruchome schody czynne. Wszystko działa.

Na tramwaje (tu są piętrowe!), metro i autobusy są bilety oczywiście jedno- i wielorazowe, elektroniczne, do kupienia w automatach – dość prostych w obsłudze.

Dla mnie „dość prosta obsługa” to zawsze konduktor, więc Tosiek opanował obsługę automatów w stopniu doskonałym ☺ i mam to z głowy. Jeszcze tylko włożyć bilet do przepuszczarki (bramki) i zjechać na peron. Można sobie teraz zwiedzić wszystkie stacje!

Dnia by nie wystarczyło, no ale po co, skoro na górze ciekawiej.

Inne środki komunikacji to taksówki – mrowie ich i wszystkie takie same – czerwono-białe i raczej nieoszukujące. Oraz… transport wodny! Czyli promy, tramwaje wodne, słynne Star Ferries, najtańsze, kursujące tu od… zawsze między wyspą Hongkong a półwyspem Kowloon. Sprawny, łatwy, szybki tramwaj, stary i zabytkowy – skrzypiący wprawdzie jak bardzo stary dziadek, ale żwawy – odpływa co kilka minut. Trasę na wyspę pokonuje mniej więcej w dziesięć minut. Tam już jest, jakby w oczekiwaniu, sieć zadaszonych estakad, osłoniętych od wiatru szybami (tajfuny!) i rozpiętych ponad ulicami. Wyprowadzają nas z mety na główne skrzyżowanie, gdzie są piętrowe tramwaje i również piętrowe autobusy, i metro. Zwykłe.

Są też kolejki linowe – na przykład ta wioząca do wielkiego posągu Buddy – i wysoko, stromo pod górę jeżdżące tramwaje – na przykład ten na Victoria Peak, całkiem jak nasza kolejka na Gubałówkę. Jedzie pod takim kątem, że kiedy się patrzy na mijane budynki, ma się wrażenie, że wszystkie są pochylone względem ziemi. Zabawne uczucie.

Można też dolecieć do Makao helikopterem, jeżeli ktoś chce, bo ja nie bardzo. Mam lęk wysokości i poproszę jakoś inaczej! Makao sobie odpuściliśmy, poczytawszy o nim w necie i w obawie przed tłumami. Do kasyn też raczej nie chodzimy, a tam same kasyna.

Ufff. To w skrócie tyle na temat transportu i budowli.

Zabytki?

No, jest ich trochę. Są pozostałości sprzed drugiej wojny (tutaj toczonej z Japonią), ale mało. Są ładnie eksponowane na starych fotografiach – wszędzie, gdzie się da, na deptakach, w poczekalniach, na peronach… Dla porównania, dla poszerzania wiedzy… Są i jakieś stare świątynie, dyskretnie ukryte w parkach. Największy posąg Buddy stoi na wzgórzu, na które wiezie ludzi kolejka linowa, ale… nie dane nam było. Czekaliśmy w ogonku ponad godzinę i… końca tego czekania nie było widać. W końcu zrezygnowaliśmy.

W kolejce o mały włos popełnilibyśmy nietakt. Przed nami stała rodzina takich jak my – białasów. Coś po angielsku nawijała ich córka, duuuuża i z bardzo kanadyjskim czy australijskim akcentem. Oboje już, już chcieliśmy rzucić dość złośliwą uwagę o tuszy owej młodej lady, ale wymieniliśmy tylko znaczące spojrzenia, a ja zajęłam się kamerą. Tosiek podał mi drucik do skrępowania przydługiego przewodu od mikrofonu, więc się ucieszyłam: „O, jak fajnie! Dobrze, że go masz” – powiedziałam. Na to starsza pani, mama owej młodej damy, rzekła do mnie poważnie po polsku: „No, dobrze, że miał, nie? Inaczej byłby mały problem!”.

Lekko nas zatkało, ale zaraz potoczyła się rozmowa po polsku z emigrantami jeszcze z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego piątego! Ich córka osiadła kilka lat temu w Hongkongu i uczy angielskiego. Miło było spotkać Polaków i zapamiętać sobie, że właściwie dzisiaj po świecie podróżuje masa naszych, więc, doprawdy, warto uważać na język.

Są tu też parki – a w nich pielęgnowane i ponumerowane, sklasyfikowane (!) i opisane drzewa. Na przykład niektóre chińskie baniany (figowce bengalskie) traktuje się tu jak zabytki. Ja nazywam je drzewami wędrującymi albo drzewami Buddy. Opisywałam je Wam z Bali. Są pięknie wyeksponowane i naprawdę zdobią. Ich poplątane korzenie, konary i zwisające gałęzie wyglądają jak reliefy, nad którymi piałby z zachwytu Gaudi – wielbiciel łagodnych linii. Czysta, piękna, naturalna secesja! Tato – widać na zdjęciu, że to drzewo?

W parkach rosną też wypielęgnowane i wychuchane kwiaty – chryzantemy, dalie, prymule – i reszta kwitnących krzewów, bugenwille i jakieś śmieszne pomponikowe czerwone, i hibiskusy, i drzewa storczykowe. Wkoło ptaki ćwierkają, wabią Antkowe oko i obiektyw, a potem… uciekają. Przy drzewie storczykowym zauważyłam nawet kolibra, ale on ma zespół niespokojnych skrzydełek, więc nie sposób go przygwoździć fotką, a nawet sięgnąć zoomem kamery. Szkoda.

W parkach sporo ludzi. Jedni śpią, inni ćwiczą tai-chi, jeszcze inni gadają, jedzą, spacerują. Po prostu są. My też jesteśmy sobie niespiesznie, w cieple i słońcu. Ziewam… i tak myślę, że chyba bym pospała.

W Hong Kong Park na wyspie zobaczyliśmy wygrzewające się na kamieniach żółwie. Rozbawiło mnie wymyślanie, co do siebie mówią. A w wielkiej, ogromnej wolierze, mającej w podstawie z pięćdziesiąt na pięćdziesiąt metrów i o wysokości trzydziestu metrów, opartej o pionową skałę, rosną drzewa i krzaki, a w dole płynie potok, nad którym dwa piętra nad ziemią zawieszono alejkę dla zwiedzających. Chodzi się wśród koron drzew. Mieszkają tu niezwykle piękne ptaki rzadkich odmian. Raj dla fotografów! Co druga osoba robiła zdjęcia. Na wymyślnych karmidełkach nabito połówki pomarańczy, papai i bananów, a ptaszyska kolorowe jak z Photoshopa wdzięcznie pojadały, ustawiając się do zdjęć jak modele. Tadzio miałby powód do zachwytu. Tatku, a tu dla Ciebie seria zdjęć. Prawda, że bajeczne? Papużki – zielona i czerwona – pozowały z dziobami pełnymi jedzenia. No doprawdy, co za maniery! Żółto-czerwone ptaki, których nazwać nie umiałam, też kokietowały urodą. Pojawił się też ptaszek, który sprawił Antkowi niemałą radość, bo pozował z piórkiem w dziobie! Obracał się, wdzięczył, zanim odfrunął do dziupli. Z piórkiem oczywiście!

W Hong Kong Wetland Park, utworzonym nad rozlewiskami rzecznymi, było takie mrowie hałasującej ludności, że… ptaki się pochowały i miały nas w… rzyci – jak mówią górale. Niemniej udało się Antkowi strzelić zdjęcie rybce dwudysznej, zwanej poskoczkiem mułowym ☺ Prawda, że fajna? Grzesiu, powinieneś pamiętać ze szkoły, co to są ryby dwudyszne. Malutkie takie, mają oczy na szypułkach i płetwonóżki, na których skaczą po ciepłym błocie. Antek cyknął też małego kraba uca z wielkimi szczypcami zasłaniającymi dyskretnie paszczę, do której drugimi małymi szczypcami pakował sobie jakieś kąski, może minihamburgera? ☺

Nic więcej z „żywiny” nie chciało wyjść z kryjówek. Nie dziwię się – takie tłumy!

Zgłodniali wróciliśmy do miasta… Jeeeeeeeeeeeeść!!!

Jedzenie

Zanim o jedzeniu, jeszcze ciut o ludziach, OK?

Mieszanka ludzka, koktajl! Bardzo dużo Chińczyków, ale i Arabowie, i biali, czyli „długie nosy”, i Hindusi, masa Filipinek. To częsta tu służba domowa.

Filipinki urządzają w Hongkongu niepowtarzalny rytuał. Kiedy mają wolne (święta), spotykają się grupkami. Pół biedy, jeśli w parku, ale mają też jakieś dziwne ulubione miejsca w mieście. Siadają wówczas na ziemi, na papierach, gazetach, szmatkach, czasem karimatach, i wyjmują prowiant. Mają ze sobą masę jedzenia i często piwo czy coś innego. Zaczynają biesiadowanie w ściśle babskich gronach i siedzą, siedzą, siedzą, paplając. Ze śmiechem, robieniem sobie selfików i z plotkami. Potrafią tak spędzić pół dnia albo nawet cały. Gromady ich widziałam. Przypominają ptasie sejmiki.

W uliczkach w miarę eleganccy Hindusi, stojąc przed swoimi pracowniami, nagabują mężczyzn, że uszyją im piękny garnitur! Inni, mniej eleganccy, naganiają na ulicy klientelę do sklepów albo może do jakichś handlarzy w zaułkach, w które jednak się nie zapuszczaliśmy. Oferują zegarki, torebki… wszystko w najnowszych modelach, markowe, oczywiście niedrogo: „Do you want a watch? Copy Rolex? Good price! Come, come!”. Namolni, ale z wyczuciem, szybko odpuszczają na nasze zdecydowane: „No, thanks”.

Generalnie wielobarwny tłum i królujący język angielski sprawiają, że czujemy się tu dobrze!

Handel trwa wszędzie. Wielkie domy towarowe, centra handlowe jak labirynty i najbardziej znane firmy, modele, dyktatorzy mody. Raj dla tych, którzy to kochają i czczą bożka – marki Tommy Hilfiger, Cartier, Prada, D&G, Armani… Na Nathan Road co krok wielki sklep z biżuterią. Wszystko ze złota! Azjatyckie! Żółciuśkie i świecące. Są i platyna, i białe złoto, i kolorowane, ale najważniejsze to żółte. Na wystawach masa rzeźb i posążków. Oczywiście złotych! Budda w kilku odmianach, jakieś inne symbole i nawet Myszka Miki ze złota! A naszyjniki… W życiu takich nie widziałam! Wielkie, misternie poplątane złote liście, smoki, ptaki… Chyba wzorowane na starych chińskich klejnotach! Moją Złotą Palmę wygrał naszyjnik tak dla nas, Europejczyków, absurdalny, że aż siadłam z wrażenia. Na złotych łańcuszkach zawieszona wielka złota świnia, maciora znaczy, taka z piętnaście centymetrów długa, a do jej cycków doczepione małe jakby ssące prosiaki. Mówię Wam, co za koszmarek! Ale złoty! Podobno jest symbolem zasobności.

Są i mniejsze sklepy, i sklepiki, i uliczne targowiska, i bazary. Tam ceny niższe, kolorowe badziewko i raj dla tych, którzy chcą kupić suwenirki inne niż w markowych sklepach na całym świecie. Oczywiście większość to produkty z Chin, chociaż Tosiek mało nie pękł ze śmiechu, widząc na straganie niebieskie czapeczki z taniego polaru, z szalikami i przywieszką producenta z polskimi napisami. Wyprodukowano gdzieś w Polsce czy jednak w Chinach, a potem trafiło na stragan w Hongkongu? Nie zakładałabym się!

Świat jest mały. I ciągle się kurczy.

Taki bazar to jednak dla mnie znakomita okazja do obserwacji i ciekawostka. Mam w sobie takiego dzieciaka, badziewiarza, co to lubi lizaki, ćwierkawki i inne duperelki z odpustu. Zawsze, w każdym kraju czy mieście, zaliczam bazar, suk, targowisko. Tu są ludzie, jest klimat kraju.

W Hongkongu ludzie się targują. Okazuje się, że cena wyjściowa może być ho, ho! nieźle podkręcona! Antek znakomicie opanował tę sztukę schodzenia z obłoków na ziemię, targuje się zdecydowanie i zachowuje powagę. No, prawie.

Lubię tę atmosferkę. Zupełnie mnie nie ruszają eleganckie restauracje. A gdy widzę kwadratowe talerze wielkości hektara z mazajem sosu i kupką jakiegoś nieszczęścia pośrodku, a do tego kelnera z wyniosłą miną – uciekam. Wszelkie kebaby i buły z kotletem omijam szerokim łukiem. Lubię koreańskie michy parujących zup i polskie michy pełne kapuśniaku czy grochówki, furę pierogów na talerzu czy kotlet z ziemniakami i marchewką. Ale cudaczenie nie bierze mnie wcale. Poproszę knajpy z tutejszym klimacikiem! Kuchnię swojską, z tego tygla, jakim jest każdy wielonarodowościowy kraj! Tu – chińską w kilku odmianach, tajską, hinduską, koreańską (ale może nie dzisiaj) i arabską. Poproszę małą knajpkę rodzinną ze smakami pana kucharza – zazwyczaj ojca rodziny albo wuja czy przyjaciela. Mama i córka podają, a w miskach są dania, których jeszcze nigdy i nigdzie nie jadłam! Pachną całkiem inaczej i moje zmysły tańczą, pytają, smakują… Jedzenie syci i inspiruje. Myślę: „Już wiem, jak zrobię to danie! Ale tamtego nie zrobię, bo nie mam pojęcia, czego kucharz dodał!”. Taka zabawa kulinarna…

Tu wszędzie się je. Mnie ciągnie zwłaszcza do tej uboższej dzielnicy…

Obiecane Soho

Kto mi je obiecał? Sama sobie obiecałam! I pojechaliśmy! Dwa razy! Dwa razy – i pudło! Raz po Nowym Roku sądziliśmy, że co jak co, ale Soho będzie żyło swoim życiem. Widać za mało wiemy o kulturze Hongkongu! W Nowy Rok Soho spało snem spokojnym. Wszystko pozamykane na amen! Oczywiście wszelki handel też zamknięty. Szkoda! „Ale z pewnością, jak znam Chińczyków, jadłodajnie będą czynne! – zapewniał mnie Antek. – Zarabiać lubią, więc czeka na nas coś ciekawego…”

I prawda, czekały otwarte knajpki z każdego zakątka świata. Ale nie po to przyleciałam do Hongkongu, żeby jeść amerykański stek, włoskie spaghetti czy francuską bagietkę z foie gras… Poproszę miejscową kuchnię! Pozamykane… NOWY ROK!

Wreszcie coś jest! Szybka chińska jadłodajnia z daniami na wynos i na miejscu. Plastikowe miski i kubki. Tłum. Jest fajnie! Zamawiam zupę z wołowiną i czymś mi nieznanym. Tosiek podobną miskę zupy z pierożkami. Co poza tym jest w tej zupie?! Nie wiem! Jest aromatyczna, gęsta. Wołowina mięciutka i pyszna, a w dziwnej cukiernicy obok przypraw jest kiszone… coś. Nie mam pojęcia co, ale smaczne!

Dodaję do zupy octu imbirowego i tej kiszonki. Nie ma mowy, żebym ten smak powtórzyła w swojej kuchni. Za mało wiem. Pokornie przyznaję, że Azja z jej zakamarkami kulinarnymi jest dla mnie lądem ledwo odkrytym. Wielkim! Ciekawym.

Nocne stoiska z fast foodami

O! To jest dopiero ciekawe doświadczenie! Te knajpy uliczne, a właściwie stoiska, otwiera się późno, między ósmą a dziewiątą wieczorem. Są czynne do bladego świtu. Tu się przyjeżdża na coś specjalnego. Żadna najbardziej wymyślna knajpa nie poda tego, co poda ulica, i to jest szyk! Tu schodzą się amatorzy ciekawostek.

W gorącym tłuszczu i na opiekaczach czy grillach przyrządza się taką różnorodność, że trudno wszystko spamiętać. Jakieś kulki z mięsa i ryżu, jakieś inne kompozycje i tempura z owoców morza, i parówki w cieście, a dalej nie wiem co, ale ładnie (czasem brzydko) pachnie, i ostre papryczki nadziewane (czym?! nie wiem). I minibakłażany też czymś faszerowane. Kurze skrzydełka na patyku. Dość normalne. Ale dalej… zaczyna się raj dla znawców i myśliwych polujących na „trudne” smaki. Podroby! Duszą się w dziwnie śmierdzącym sosie tłuste kawałki wieprzowe z miękką prawie rozgotowaną skórą (też na patyku). A obok w żeliwnej rynience w równie śmierdzącym gęstym sosie duszą się płuca, jelita, śledziony i grasice, żołądki, mózgi, nerki, język. Śmierdzą okropnie, ale wzbudzają wielkie zainteresowanie miejscowych!

Wykwintnie ubrane damy i eleganccy panowie zamawiają jakieś hardcore’owe danko. Dostają na tackach małe kąski podrobów nadziane na patyk i wcinają, jakby to był ósmy cud świata! Wiem, że może dałabym radę zjeść kawałek żołądka, nawet grasicę, wątróbkę – ale z czymś. Choćby z marynowanym grzybkiem czy kimchi, ale wszystko tu jest sauté. Znaczy są jakieś sosy dla mięczaków, ale twardziele nie biorą ani ich, ani pieczywa. Miny mają, jakby jedli cuda, a wiem po zapachu, że cud to nie jest. Najwięksi „znawcy” zjadają bez skrzywienia kawałek śledziony. Każda jest ohydna. O wiele paskudniejsza od gotowanej krwi czy wątróbki.

Nadęty, nonszalancki sprzedawca dał mi na wykałaczce ciutek taki. Bo mają dla nas, tych, co się nie znają, pokrojone w centymetrowe kawałeczki próbki tych tam… Nadział mi. „Liver?” – zapytałam z nadzieją. Kawałek był szary i nieapetyczny. Zresztą wątróbki nie widziałam tu wcale. Była szansa, że to może nerka, ale nerka była brązowawa, nie szara! Wzięłam do ust i niemal natychmiast wyplułam. Ohydne…

Owoce? Jest ich tu mnóstwo. Najbardziej smakowały mi w postaci sałatek albo świeżo wyciśniętych soków. A soki były tak gęste, że podana do nich rurka miała grubość palca! Jednosmakowe i wieloowocowe, pyszne! Kubeczek orzeźwiającego smoothie. Wszędzie się go kupi.

Słodycze omijaliśmy – w obawie przed totalnym zatuczeniem daliśmy sobie na nie szlaban. Wystarczyła odrobina czekolady z rumem i rodzynkami ☺

Fajerwerki

Właściwie to przyjechaliśmy tu na Lunar New Year, żeby zobaczyć podobno najładniejszy na świecie pokaz ogni sztucznych. Piszę „podobno”, bo każde wielkie i bogate miasto walczy o ten tytuł.

Podobno w tym roku najpiękniejsze sylwestrowe sztuczne ognie były w Rio de Janeiro, ale kto to rozsądzi! Zresztą być w Hongkongu na Lunar New Year i nie zobaczyć pokazu sztucznych ogni nad Victoria Harbour, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża… ☺

Na deptaku nadmorskim w Hongkongu już grubo przed osiemnastą ludziska zajmowali dogodne pozycje. Głównie fotografowie i rodziny z dziećmi. Rozkładali na deptaku gazety, folię, jakieś kocyki i siedzieli, piknikując, w oczekiwaniu na dwudziestą czwartą zero zero. My, obserwatorzy, nadciągaliśmy i nadciągaliśmy… W sporawym już tłumie znaleźliśmy jeszcze z Tośkiem jakieś ciasne miejsce. On rozstawił trójnóg, a ja mój dwunóg (czyli obie nogi) i… czekaliśmy. Niemal pod naszymi stopami siedziała starsza pani z poduszką i kanapkami, za mną – jakieś młode ladies, i powoli robiło się jak w Polsce w kolejce po mięso na kartki albo olej. Dzieci grały na PSP, dorośli – w warcaby, szogi czy inne, i czekaliśmy, popatrując, jak na rzece ustawiają się barki straży pożarnej odpowiedzialnej za popis. W końcu dano sygnał, tłum naparł, ale utrzymaliśmy pozycję i… się zaczęło!

Trwało to prawie pół godziny! Jeśli mogę tak powiedzieć: jakby odwracając grawitację, sypały się wprost do nieba wielkie garście świateł w niezwykłych formach i kształtach. Fontanny, pióropusze, palmy, chryzantemy i migoczący deszcz. W środku pokazu zaskoczono nas niezwykłą sztuczką. Oto wyleciały w niebo czerwone skromne flary i w czterech punktach rozpadły się w wielką literkę I, drugie było czerwone serce, trzeci znak to H i czwarty K. Ludzie z zachwytem czytali głośno: „I love Hong Kong!”. I bili brawa. Niestety, nie do złapania migawką aparatu, ale mamy to na filmie. Bo ja robiłam za Wajdę, a właściwie za Karola Szczecińskiego (Polska Kronika Filmowa w PRL-u), i trzymałam kamerę pół godziny wysoko nad głową.

Pokaz się skończył, ludzie powoli ruszyli do wyjścia, wiele osób zostało, żeby się wzajem nie zadeptać. Dzieciaki zabawiały się na deptaku pełnym folii i gazet, biegając i zaśmiewając się jak to dzieci – z byle czego. Powoli poszliśmy jak inni w miasto, połazić jeszcze. Wieczór dopiero się zaczął!

A po pokazie został tylko dym…

Na wielkim ulicznym bazarze „zakwitł właśnie handel”, a miejscowe knajpy miały żniwa jak nigdy. Wystawiły stoły i stoliki na zewnątrz, wszystkich ogarnął nastrój ulicznej fiesty. Jedzenia masa, na stołach świeże dania, pod stołami resztki już się gromadzą i zaśmiecają, pokazując, ile dana knajpa wydała posiłków.

Zaczyna się nocne życie Hongkongu, a my jutro wieczorem wyjeżdżamy, z Hongkongiem w aparacie i w kamerze na wieczną rzeczy pamiątkę!

Jaki jest jeszcze Hongkong?

Zakamarkowy. Bo tu jest wiele zakątków, zazwyczaj śmierdzących i mrocznych, mieszczących się między budynkami. Przestrzeń niczyja, wyjęta z kontekstu. Oswojony świat kotów i biedaków, i sprzątaczy o zmęczonych i smutnych oczach, niedostępny turystom. Każde miasto ma takie kąty, suszące się majtki na sznurkach i kubły ze śmieciami. Każde miasto ma swoje zaplecza, podwórka, kulisy, w które może nie warto zawsze włazić? A może trzeba mieć na to czas, wiedzę i… pokorę? Chęć obserwowania bez komentarza?

Takie jak w CNN – NO COMMENTS…

Całuję Was mocno

Marianna

Miłość na walizkach

Подняться наверх