Читать книгу Miłość na walizkach - Małgorzata Kalicińska - Страница 8

Korea dzień po dniu

Оглавление

Znów w miasto na zakupy do znajomych sklepów. Nie wiem, czemu tutaj to lubię. W Warszawie nie. Może dlatego, że często jest ze mną Antek, że prosta zasada we dwoje raźniej sprawdza się banalnie? Tak czy siak, znów pchamy wózek z zakupami, ja z ciekawością oglądam to, co właściwie już znam.

– O, właśnie! Chodź, chodź, coś ci pokażę! – Antek kieruje wózek do działu domowej elektroniki.

Idziemy między lodówkami, lodówkami do kimchi i zmywarkami. Zatrzymujemy się przed czymś takim wąskim, to chyba pralka ładowana od góry. Ale węższa o połowę. A może to zmywarka? Ale przecież mamy…

– Patrz, to jest kuchenny kompostownik. O tu – podnosi klapę – wsypujesz resztki organiczne i zamykasz. Jeszcze dokładnie nie wiem, jak to działa, ale trzeba dodawać małe tabletki z bakteriami. Raz na dobę, czy jakoś tak, to się włącza, system to podgrzewa, rozdrabnia i wysusza, robiąc z resztek coś w rodzaju fusów. Wysypuje się to tutaj – pokazuje boczny otwór.

– I…?

– I z całego tygodnia masz torebkę suchych fusów. I albo to zabierają służby miejskie, albo – jak masz ogródek – wysypujesz. To jest nawóz organiczny. Suchutki kompost! I jest podobno taki plan, żeby to mocno rozpropagować, bo w Japonii to już podobno norma, jak toalety myjące.

– Wspaniałe! – podziwiam.

Wracamy do domu. Jedziemy znanymi ulicami, patrzę na niego ukradkiem. Mój mężczyzna! Kładę mu dłoń na karku, gładzę po policzku. Lubi to. Zaraz się uśmiecha i ociera twarzą o wierzch mojej dłoni.

– Dokąd w weekend, kochanie? – pyta.

– Patrz, chmurzy się. Jak będzie padać…

– …to zawsze możemy do kina, na kręgle albo…

– …napieczemy ciastek – proponuję. – Czytałeś, jak bardzo cukier jest niezdrowy? Zabija myszy! Ale najpierw od niego durnieją.

– Jeśli mam od czegoś zdurnieć, to wolę od ciastek niż od czegokolwiek innego! Upieczmy ciastka! Tak! – Całuje moją dłoń.

***

Pamiętając jego słowa: „To nie może być trudne, kochanie”, szukam w necie ciekawej propozycji. Znajduję marokańskie – z siekanych daktyli i pistacji. Zaliczamy jeszcze jeden sklep. Mały i ukryty w zaułku śródmieścia Ulsan. Sklepik dla Azjatów. Od wejścia czuje się zapach curry i wschodnich przypraw.

Daktyle są wielkie i na wagę. Jeszcze niewyschnięte jak te w Polsce. Wyglądają jak brązowy bursztyn. Jest paczka grubo mielonych pistacji i woda różana. Wspaniale! Mam ochotę na marokańskie ciastka w stylu lokum, jak słodkie galaretki. Biorę jeszcze limonki, liście kafiru i głęboko mrożoną trawę cytrynową.

– A co to będzie? – pyta Tosiek.

– Kuchnia marokańska. Byłam w Krakowie w takiej restauracji i podano tam tadżin. Nie mam glinianego naczynia, ale zrobię to w twoim żeliwnym garnku.

– Oj, chyba trzeba moją panią zawieźć do Maroka! Albo Tunezji, albo i Maroka, i Tunezji! Czyli co, wakacje mamy zaplanowane? – pyta wesoło, pakując zakupy do bagażnika.

Wracamy i rozmawiamy o podróżach.

– I jeszcze, wiesz, muszę sprawdzić, czego mi brakuje do książki, znaczy jakiej wiedzy i fotografii. Na pewno pojedziemy porobić zdjęcia upraw żeń-szenia. Nie byłam, widziałam z szosy! Wyspę Jeju mam obfotografowaną, świątynie mam, kuchnię koreańską mam, obyczaje mam, twoje rozdziały o stoczni też i jeszcze kilka innych. Zdjęć mam masę! Tylko siąść i dopisać do końca.

Maroko? Tunezja? Tak! Tak bardzo polubiłam podróże, że chętnie z Antkiem polecę. Dawniej nie miałam takich marzeń. Byłam realistką. Wychowana w zamkniętej Polsce, nawet nie pozwalałam na tlenie się podobnych iskierek. Po co? Później może nawet i mogłabym, ale nie mieliśmy pieniędzy i nadrzędnym celem było mieszkanie, wychowanie Grzesia, samochód… A teraz to wyłącznie kwestia pieniędzy, i to relatywnie znacznie mniejszych niż kiedyś.

Świetnie! Gdzieś przeczytałam: „Trzeba mieć marzenia. One nadają życiu sens. Bo jak się ma marzenie, to zaraz pojawia się projekt, a jak jest projekt, to się kreśli plan, i stąd już krok do realizacji”.

***

Dni tej wiosny mijały pogodnie jak poprzednie. Przekwitły kamelie i azalie i nadeszło lato. Zawsze jest tu suche, tak suche, że lasy robią się beżowe i szeleszczące. Bo lasy zawsze rosną tu na zboczach gór. Wysychają potoki, zostawiając koryta pełne głazów i kamieni. Wygląda to dziwnie i pięknie. Przywykłam już, że latem potoku nie ma, a jesienią, wiosną znów pojawia się rwąca woda. Zimą bywa, że zamarzają wodospady. Mam kilka zdjęć pod takimi lodowymi rzeźbami.

Zieleni w lasach latem mało, o wiele więcej w dolinach. Wyśledziłam, że nawet podczas suszy jakieś krople wody tworzą maleńkie podskórne potoczki, które umożliwiają życie na zboczach i są znane małym zwierzętom i ptakom. Nie ma tu kwietnych łąk i soczystych zielonych pastwisk, pól ogromnych i płaskich jak naleśnik obsianych rzepakiem, pszenicą czy obsadzonych ziemniakami. Ryż rośnie w dolinach na małych polach, na tarasach, a reszta dolin jest pokryta foliowymi namiotami, w których tak właśnie chroni się warzywa przed utratą wilgoci i przed chorobami.

Nie ma ciągnących się kilometrami piaszczystych plaż, palm i uroku Karaibów, Indochin, Polinezji Francuskiej czy Wysp Kanaryjskich. Nie ma. Szkoda. Wybrzeża są skaliste albo muliste, niepiękne. Antek stara się wiosną i latem, kiedy mieszkamy tu, w Ulsan, wyjeżdżać w weekendy choćby na małą plażę Jinha. Mniej więcej dwadzieścia kilometrów od Ulsan. Ale nawet tu piasek jest przywożony, a okolica poza miasteczkiem nieładna, rolnicza. I choć morze latem ciepłe, na plaży budynek z czystymi prysznicami i oczywiście toaleta, nie ciągnie nas tu częściej niż raz na miesiąc.

W domu ratuje mnie klimatyzacja. Upały są naprawdę dokuczliwe. Tosiek się upierał, że kupi mi samochód, mały i używany, z klimatyzacją, żebym się nie męczyła w autobusach. Nawet wspomniał moją menopauzę, że „przecież ci czasem dokucza, miałabyś wygodę!”, ale się nie zgodziłam. Mam międzynarodowe prawko, lecz… nie korzystam.

Do przystanku dochodzę na luzie, w autobusach klimatyzacja działa świetnie, a potem tylko myk do sklepu, też klimatyzowanego. Po co mnożyć koszty?

Miłość na walizkach

Подняться наверх