Читать книгу Miłość na walizkach - Małgorzata Kalicińska - Страница 9

Ups…

Оглавление

Choprowie wyjechali. Skończył im się kontrakt, a Rasul dostał propozycję pracy w Malezji. Nie dość, że powstał tam wielki port, który pomagali budować Koreańczycy, to jeszcze uczelnia wyższa. I właśnie tam Rasul będzie zatrudniony. Lali chce rok pauzować i pobyć w domu z Sarą, ale jak znam jej temperament, za rok znów włoży kombinezon i kask i wywoła sensację. A może też pójdzie uczyć? Tak czy siak, mamy zaproszenie i musieliśmy obiecać, że ich odwiedzimy, gdy już się urządzą. Bo dostali piękne mieszkanie i mają dwa pokoje gościnne, więc KONIECZNIE!

Pożegnalne party było miłe i wesołe. Cedrik, nasz sąsiad z góry, wreszcie namówił Junsuna, swojego partnera Koreańczyka, i przyszli razem, i nawet Junsun tak bardzo się nie wstydził. John z parteru był w doskonałym humorze i sypał dykteryjkami jak z rękawa. Sara siedziała z nami, obdarzając każde z nas uśmiechem, głaskaniem, tulakami i świergotem. Takie małe dzieciuchy to sama słodycz! A ona wydaje mi się szczególnie śliczna i urocza. No, wszystkie dzieci są śliczne, ale azjatyckie szczególnie.

– A pamiętasz, jak na lotnisku w Dubaju zobaczyłaś tę maleńką Finkę? Prawie albinoskę, takiego aniołka z mysimi ogonkami? Mówiłaś, że to są najpiękniejsze dzieci – przypomniał Tosiek.

– Tak powiedziałam? A może… wiesz… najpiękniejsze są te dzieci, które akurat nam wpadły w oko?

Znów jedliśmy pyszne rzeczy, znów słodycze, które zrobiła Lali, podbiły nasze serca. Znów lekko spojeni szampanem i innymi dobrymi trunkami bawiliśmy się świetnie, żałując, że Choprowie odlatują. Niechętnie zakończyliśmy to pożegnanie koło pierwszej w nocy. Żegnaliśmy się łzawo i bardzo serdecznie, bo alkohol userdeczenia – jak wyjaśniał mi Tosiek, a on do wylewnych nie należy. Kilka dni później ekipa z administracji posprzątała lokal po Choprach i teraz czeka pusty na następnych pracowników. Na naszej klatce schodowej już nie pachnie wodą różaną, paczulą ani curry.

***

Tę książkę o Korei kończę powoli. Wysłałam z dygotem serca do wydawnictwa i poczułam chwilowy luz. Nie mam wiele do roboty. Wystarcza mi kilka godzin po obiedzie, bo właściwie większość materiałów już mam. Tosiek musi dobrać zdjęcia, ja dopracowuję rozdział o kuchni i kilka słów o Jeju. Raz jeszcze przeczytać i też do redakcji. Bywa jednak, że nie mam weny…

– Dzieciaku! – Nagle objawia mi się duch Włodka. – Nie rozpieszczaj ich. Dopiero wysłałaś książkę o tych pannach, a tę o Korei dopracuj! Proszę, jaka się z ciebie korespondentka zrobiła!

– Włodziu! Dawno u mnie nie byłeś. Stęskniłam się. Jak tam w zaświatach?

– Nie dopytuj się. Kiedyś sama sprawdzisz. Popraw ten rozdział o koreańskiej rodzinie. Strasznie infantylizujesz.

– Tak? W którym miejscu?

– Gdy opisujesz dzieci. Popraw to na ludzki język.

– A ty skąd wiesz?

– Bo ci zaglądam przez ramię! Myślałem, że się sama kapniesz. Zamiast tych twoich zdrobnień „bachorzątka”, „dzieciaczki”, „mordki” pisz normalniej – dzieci.

– Pewnie masz rację. Starzeję się. Nie mam za bardzo kontaktu z wnuczkiem. Znamy się tylko ze Skype’a, a Tadzio jest wówczas nieco spięty i sztuczny.

– To normalne – westchnął. – Choć, jak wiesz, ja nigdy się dziećmi zachwycić nie umiałem. Widzę, że kwitniesz osobiście i zawodowo. Inspekcja załatwiona, spadam!

I rozpłynął się tak szybko, jak pojawił.

Tęskni! I ja też. Stare kochane pijaczysko! Mój mistrz dziennikarstwa. Mógłby żyć, posłałabym mu książkę do pierwszej redakcji.

Nudzi mi się.

***

Przypomniała mi się ta Rosjanka, jak się nazywała? Łarisa?… Marina! Tak, Marina! Mam gdzieś do niej numer. Znalazłam w kalendarzyku sprzed dwóch lat. To dzisiaj jest próba! Pójdę. A nuż mi się spodoba? Dam radę z zakupami, obiadem, książką o Korei i tańcem.

O szesnastej pobiegłam do naszego osiedlowego klubu i zapytałam barmankę, czy i jakie zajęcia są dzisiaj. Tak, belly dance jest, ale dzisiaj odwołany. Umówiłam się u Mariny na zajęcia za tydzień. Tak, oczywiście jest grupa początkująca. Tak, oczywiście dam radę, to proste i nowa grupa to tylko trzy panie i ćwiczą dopiero od dwóch tygodni. A może – zapytała Marina – znam jakąś chętną? W drodze powrotnej spotkałam Min. Min Su, która czasami wpada umyć nam okna, choć teraz jest już prawą ręką administratora. Zapytałam ją, czy chciałaby dołączyć, a ona najpierw zakryła twarz rękoma i chyba była zgorszona, ale kazałam jej zajrzeć do internetu i wyjaśniłam, że taniec brzucha jest prywatny, dla nas, a nie na scenę. Dla naszego osobistego dobrego samopoczucia!

Słuchała mnie uważnie i obiecała poczytać. Nie wiem, czy ją przekonałam…

Kilka razy pojechałam na plażę na Bangeojinie popływać, ale mi samej bez Tośka jakoś smętnie. Chodzę na tutejszy basen. Jest niezbyt duży i przed południem bardzo mało tu ludzi. Ale ile się można kąpać? Robię baseny, żeby się ruszać. Wczoraj zrobiłam czterdzieści trzy.

Nudno…

***

Dzisiaj Antek wrócił z szarą twarzą. Poszedł się umyć, a ja siedziałam jak na szpilkach. Przyniosłam z centrum Hyundaia świeże sushi, otworzyłam białe wino i czekałam.

Przebrał się w jukatę, tę jakby piżamę na upały, i usiadł na kanapie z ciężkim westchnieniem.

– Stało się coś?

– Nic, o czym bym nie wiedział – odpowiedział dziwnie.

– Ale… coś w pracy? – zgaduję, bo on ma zacięte usta i milczy, i tylko sięga po wino, i wypija niemal duszkiem drugi kieliszek.

Milczy. Milczy. Milczy.

– Tosieńku, bo jak cię trzepnę pantoflem – mówię łagodnie i ciepło – to spadniesz z kanapy. Mów! Bo ja ci tu na zawał zejdę. Zabiłeś kogoś?!

Wreszcie się zaśmiał krótko i nerwowo. Kiwa głową. Zbiera się.

– Skończę… skończymy ten statek i finito.

– No, ale jakie finito?

– E–ME–RY–TU–RA – przesylabizował wściekły i dodał, zwracając się do mnie: – Marianna, jestem starym niepotrzebnym fachowcem… Kurczę! To jak nokaut! Niby wiedziałem, że kiedyś. Ale już? JUŻ? – Milknie i smutnieje.

Znów patrzy w okno.

– A kiedy kończycie statek?

– Za rok, może trochę szybciej, ale tak mniej więcej – odpowiada głucho.

Widzę, jaki jest nieswój, widzę, jaki to nokaut. Odchyla się na oparcie, zakłada ręce za głowę i zamyka oczy. Cierpi. Drży mu lewa dziurka od nosa.

– To… ostateczne? Nie ma…

– Nie, nie ma – przerywa mi. – Nie ma szans. Jestem za stary. Skończył się mój termin przydatności. Kurwa!

Pierwszy raz słyszę, że klnie. Pierwszy raz mnie przeprasza. Wychodzi na loggię, staje mocno na rozstawionych nogach i… widzę, jak mu drżą ramiona. Męskie gorzkie łzy. To łzy bezsilności, niezgody i złości. Czekam chwilę i podchodzę. Albo mnie odtrąci, albo przytuli. Obejmuję go w pasie.

– Tak się czułam ponad dwa lata temu po reorganizacji redakcji, gdy mnie nikt nie chciał. Wiem, jak to boli.

– A ja nie umiałem ci współczuć, przepraszam – mówi nosowo.

– Umiałeś. Z litości mnie tutaj ściągnąłeś. Kochany jesteś.

– Teraz to ja ci dam kapciem. No jakiej litości?! Ściągnąłem cię, bo fajna jesteś. Boże, jak to dobrze, że jesteś, bo inaczej chyba rzuciłbym się z balkonu.

– Niedaleko byś doleciał. To pierwsze piętro, więc złamałbyś nogę albo szczękę i tyle. Tak tęsknisz za szpitalną koreańską strawą?

Ufff. Roześmiał się. Połą jukaty otarł łzy i przytulił mnie mocniej.

– I co ty tu robisz ze starym dziadem?

– Oj, Tosiek…

Stoimy tak na loggii. Pootwierałam okna, zza moskitier wlatuje lekki wieczorny wiatr od morza, od stoczni. Mój biedak, jak on to przeżywa!

Wracamy do salonu. Antek zjada kilka kawałków sushi. Dopijamy wino. Idę do lodówki po następne. Oblewamy ten niewesoły dzień, próbując racjonalizować wszystko to, co dzisiaj spadło na Tośka. Łatwo nie jest.

Wieczorem w łóżku jest czuły, ognisty, gorący, skupiony, jakby seks i szczytowanie dodawały mu skrzydeł. Jakby to miało odczarować całe odium, znieczulić ból. Jakby uciekał w moje ramiona i pocałunki przed tym, co go tak zabolało. Było wspaniale. Ale rano pożegnałam go posępnego.

Napisałam o tej emeryturze do Reginy, mojej przyjaciółki mieszkającej od niedawna w Perth w Australii, a ona odpisała mi szybko:

Marianno,

nie owijajmy w bawełnę – od tego zaczyna się ten trudniejszy czas w naszym życiu. Przerobiłam to, przegadałam z tutejszymi znajomymi paniami i jeśli dobrze pamiętam, miałyśmy o tym spory materiał w numerze. Przypominasz sobie może?

Kobiety przechodzące na emeryturę radzą sobie całkiem dobrze. Nam się to nie kojarzy z nagłym ucięciem filmu, z wyrzuceniem poza nawias, z czasem wolnym i przerażającą nudą. My mamy swoje rejony – dzieci, wnuki, przetwory owocowe, przyjaciółki, zaniedbane spotkania rodzinne, nowy pomysł na ogród albo wręcz nowy pomysł na siebie. Kurs włoskiego, salsa albo tango, gotowanie w jakimś ekstrasupermegawarze, gimnastyka, joga, chór i diabli wiedzą, co jeszcze. A oni dostają taki cios w podbrzusze, że tracą dech. Czują pustkę i gwałtowny spadek wiary w siebie, choćby byli, a może zwłaszcza gdy są generałami, dowódcami, dyrektorami… A i zwykły nauczyciel czy aptekarz też dokładnie tak to przeżywa. Tyle że nauczycielem i aptekarzem możesz być do późnej starości, a skakać po konstrukcjach już nie.

Jego (Twojego Antka) szefowie boją się, że lada upadek poskutkuje złamaniem szyjki biodrowej czy ręki w kilku miejscach, a u starszych osób to się źle goi. I to akurat jest prawda.

A przy okazji przygody z przygniecionym paznokciem sama wspomniałaś, że tamtejsi lekarze mimo świetnego wykształcenia nie lubią kroić nas, białasów. Chodzi o odpowiedzialność. Dlatego lekarz, zamiast oczyścić ranę, dał ci końską dawkę antybiotyku. I nie dziwota, że nie chcą prowokować losu. A starsi pracownicy to większe ryzyko. Mam rację?

Pamiętam, jak mój mąż (naprawdę przypominał Ci Lutkiewicza?) przyjechał do domu dość mocno wstawiony, a jemu właściwie to się nie zdarzało, i oznajmił mi komicznie (bo starał się mówić BARDZO wyraźnie): „jesemkońszony”. Gdy usłyszał: „Panu już dziękujemy. Pani Zenia naliczyła już panu emeryturę i w kadrach pan podpisze…” – to go tak trzepnęło, że się popłakał i koledzy poszli z nim na męską wódkę. NIGDY, Marianno, nigdy mu się to nie zdarzyło, żeby pić z kumplami, znałaś go troszkę. Ostatni raz wstawił się na weselu Kaśki.

Wiem, że szeptałyście, że taki z niego papuć. Ale takiego go kocham, bo gdyby miał w sobie choć cień męskiego buntu, to byśmy się pozabijali. Bywałam niełatwa, prawda? I wiesz, co zrobiłam? Ja mu z mety znalazłam milion zaległych spraw!

– Kochanie, teraz mógłbyś zreperować tę żardinierkę od cioci Wiesi.

– Ale… ja nie mam narzędzi! – odpowiedział.

– No to pora je kupić! Bo chciałabym, żebyś zrobił podobną do tej, ale na trzy kwiaty. No i trzeba odświeżyć barierkę na tarasie. Obiecałeś zrobić porządną drewutnię, bo nam drewno kominkowe stale namaka, zreperować krzesła tarasowe… A na strychu, pamiętasz? Zawsze chciałeś mieć saunę i upierałeś się, że sam zrobisz. No to pora zacząć!

Następnego dnia – tak, już następnego – pojechał do wielkiego składu budowlanego i spędził tam pół dnia. I po półtorej doby przywieziono nam pod dom… PARK MASZYNOWY.

Samochód został wystawiony z garażu, a on sobie tam zrobił wymarzony warsztat, jakby zamierzał otworzyć manufakturę… Samochód stał… pod chmurką albo pod plandeką, a moje ukochane, stare szczęście poczuło zew! I niedługo potem znów wielka sprawa – dom w Polsce. Z trudem Kaśka z mężem pomogli nam załatwić wizę pobytową i teraz mamy przed sobą likwidację domu w Polsce. Przecież tych narzędzi nikt nam nie wyśle pocztą do Perth! Także jeszcze przed nami i taka robota – spakowanie i sprzedaż domu, rozprzedaż warsztatu. Zrobimy wyprzedaż garażową, choć nie bardzo mi się chce…

Musisz coś Antkowi wymyślić do roboty.

A w ogóle to gdzie będziecie mieszkali?

Uściski

R.

O! Mądrego to i przyjemnie posłuchać. Znaczy poczytać.

Właśnie. Dobre pytanie o ten powrót do kraju. To co prawda za rok, ale trzeba pomyśleć, co dalej.

Następnego dnia Tosiek potwierdził, że tak, za niespełna rok się zwijamy na dobre. On oczywiście poszuka, wyśle aplikacje. Może gdzieś jeszcze znajdzie robotę. Przecież czuje się świetnie, ma siłę i ho, ho!

Rozesłał.

Czekamy.

Miłość na walizkach

Подняться наверх