Читать книгу Koniak i Daktyle - Marek Majewski - Страница 11
Rozdział 2
MAŁY ŻÓŁTY KABRIOLET
ОглавлениеSan Francisco ma dziwny klimat. Dosyć krótka wiosna zaczyna się w marcu i kończy już w połowie kwietnia. W maju i czerwcu, kiedy prawie na całym świecie jest słonecznie, tutaj nadchodzi okres mgieł. Nie jest specjalnie zimno, ale dni są pochmurne i mgła przychodzi znad oceanu już wczesnym popołudniem. Mieszkając w pobliżu Pacyfiku, mogliśmy się naocznie o tym przekonać. W te długie, mgliste wieczory tęskniłem za telewizorem, ale brakowało nam na to funduszy. Moje zarobki były niskie, a Bogdan ledwo się wyrabiał, spłacając swego thunderbirda. Z nudów musiałem wysłuchiwać opowieści Grubasa z dobrych studenckich czasów, kiedy to urzędował w Krzysztoforach i szlifował bruk na Floriańskiej. Czasem chodziliśmy do kina, których kilka mieściło się w pobliżu, zaliczając zaległe filmy. Pierwszym był Woodstock, dokument o genialnym festiwalu muzycznym na wolnym powietrzu. Następnie widzieliśmy Ostatnie tango w Paryżu z Marlonem Brando, a ci, co go widzieli, pamiętają ciekawy moment z „masłem”. Trafiliśmy też na film Jurka Skolimowskiego Na samym dnie, który mnie bardzo się podobał. Udowodnił, że polski reżyser może zrobić całkiem niezły film na Zachodzie. I tak powoli mijał nam czas na Czwartej Alei.
We Frisco mieszkałem już ponad dwa lata i w międzyczasie poznałem nowych, ciekawych ludzi. Często odwiedzałem młodych hippisów, których poznawałem na wernisażach lub w „Rolling Stone”. Ci długowłosi zawsze byli chętni do wypalenia skręta i pofilozofowania o życiu. Czasem zabierałem z sobą Bogdana, był jednak dużo słabszy w angielskim i szybko męczyło go towarzystwo ludzi wolnych zawodów. Z tego powodu trzymał się bliżej tutejszej Polonii, którą ja ignorowałem. Kiedyś mieliśmy nawet sprzeczkę z tego powodu. On zarzucał mi, że chcę się na siłę zamerykanizować, a on uważał, że powinniśmy się trzymać Polaków. No cóż, nie miałem planów powrotu do komuny, więc musiałem się jakoś przyzwyczajać do nowej, amerykańskiej ojczyzny.
Bogdana ciągnęło do Polski, ale nie mógł tam jechać bez amerykańskiego obywatelstwa, które miał dostać dopiero za dwa lata. W międzyczasie chodził na zabawy do Klubu Polskiego i podrywał nowo przybyłe dziewczyny. Czasem towarzyszyłem mu w tych eskapadach, ale głównie po to, aby zobaczyć się z wujkiem, który przesiadywał tam w każdą sobotę. Ostatnio nawet poderwał jakąś panią po czterdziestce i po cichu wprowadzał nas w detale tego związku. Mówił, że może wreszcie się ożeni. Obawiał się tylko, żeby baba nie wyłuskała mu dolarów z bankowego konta. U mojego krewniaka pracowałem sporadycznie, tylko gdy w fotografii szło słabiej. Ostatnio prosiłem go, aby załatwił mi jakąś europejską bryczkę z odkrywanym dachem. Interesowały mnie głównie cztery marki – MG, Alfa Romeo, Morgan lub Austin-Healey. Tymi samochodami jeździła artystyczna arystokracja, więc żeby za bardzo nie odstawać od elity, zamierzałem odpuścić mustanga.
Kilka tygodni po naszej rozmowie Bogdan mi nadał, że wujek znalazł coś dla mnie. Na drugi dzień przekręciłem do Redwood, gdzie czekała mnie niespodzianka. Wujek nie chciał o tym mówić przez telefon, prosił tylko, abym zaraz przyjeżdżał. Szybko włączyłem automatyczną sekretarkę, którą niedawno nabyłem i śmignąłem do Redwood. Gdy podjechałem na znajomy mi placyk, z boku stało lekko poobijane żółte MG.
Wujek, widząc mnie, wyszedł z biura.
– No jak, Andrzejku, pasuje? – powiedział wyraźnie zadowolony, wskazując na kabriolet.
– Nowe nie jest – ciągnął – ale ma niski przebieg i dobrą cenę.
– Superwozik – powiedziałem, oglądając w podnieceniu MG – Ale ile to będzie mnie kosztować?
– No zgadnij? – powiedział wesoło wujek.
– Tysiąc osiemset, dwa tysiące dolarów – zacząłem zgadywać, gdyż orientowałem się mniej więcej w cenach używanych MG z ogłoszeń.
– Tysiąc czterysta gotóweczką – odparł dumnie wujek. – Mało co się spóźniłem, bo gdy płaciłem właścicielowi, przyjechał taki blondyn z długimi włosami jak ty i żałował, że już sprzedane. Dasz mi mustanga i dopłacisz osiemset dolarów w ratach. OK? Musisz je tylko odmalować, bo trochę poobijane. W prezencie dorzucę ci nowe gumy, leżą u mnie w garażu i zbierają kurz. Za małe na amerykański wymiar – dodał.
Stałem jak wryty, oglądając to cacko z bliska, i radość rozpierała mi serce. Tapicerka wyglądała dobrze, a całość prezentowała się obiecująco. Tylko ten lakier i wgniecenia – pomyślałem – ale to pestka, po malowaniu będzie wyglądać jak nowe.
Pamiętam, jak kiedyś widziałem identyczne auto na parkingu przed Bristolem w Warszawie. Przechodziliśmy tamtędy zawsze z kolegami, w drodze z Akademii na stołówkę w Dziekance. Stała przy nim spora grupa ludzi, podziwiając i rozprawiając. Mówili o osiągach silnika, o tym, że takie niziutkie, ale bali się go dotknąć. Z boku przechadzał się tępy gliniarz, który miał oko na zaparkowane wozy. Wtedy oddałbym kilka lat życia, żeby mieć coś takiego. A teraz mogę kupić ten kabriolecik na własność, bez specjalnych znajomości i układów. Używane co prawda, ale moje i w zasięgu ręki.
To jest dopiero Ameryka – pomyślałem z nostalgią.
Wujek wyrwał mnie z chwilowego zamyślenia, wkładając kluczyki do stacyjki.
– No, wsiadaj, przejedź się, na co czekasz?
Nie otwierając drzwi, wskoczyłem do wozu przez górę, tak jak widziałem to w zachodnich filmach, i zapaliłem silnik. Chociaż mniejszy pojemnością od mojego mustanga, był dużo głośniejszy i miał przyjemny głęboki ton. Ruszyłem z piskiem opon z placyku, a potem na światłach gwałtownie przyhamowałem.
Czad ma – pomyślałem – a hamulce też w porządku.
Gdy światło zmieniło się na zielone, buksując kołami, ruszyłem w kierunku autostrady. No cóż, teraz mam taki wóz jak Wolman – pomyślałem, z satysfakcją dodając gazu. To jest naprawdę extremely heavy trip – dodałem, śmiejąc się z hippisowskiego powiedzenia. Niewiele myśląc, wskoczyłem na autostradę do Frisco. Chciałem się przejechać po górkach prowadzących do Fisherman Warf, tam gdzie chodził tramwaj na linie. Sprawdziłem tylko, czy mam wystarczająco benzyny i odchylony w fotelu bawiłem się zmieniając biegi i wyprzedzając wolniejsze strucle i inne szafy na kołach. Pogoda dziś była wymarzona na przejażdżkę otwartym wozem, więc delektowałem się jazdą jak uczniak, któremu wpadła w ręce nowa zabawka. Gdy zjechałem z autostrady, ruszyłem wolno Broadwayem i po przejechaniu kilku stromych górek, skręciłem z piskiem opon w Columbus, który prowadził do Fisherman Warf. Gdy dotarłem na miejsce, rybacy właśnie wracali z połowu krabów, cumując kutry na małej redzie. Zatrzymałem się na płatnym parkingu przy restauracji Alioto w samym sercu turystycznych atrakcji. Na zewnątrz stały duże kotły do gotowania krabów, które można było zjeść z chrupiącym bagetem. Czasem razem z Charliem i watahą modelek wpadaliśmy tu przed północą, aby odetchnąć po długiej sesji fotograficznej. Dzisiaj właśnie tam ugrzęzłem, zamawiając świeżego kraba i połówkę bageta. Jedząc i popijając białe wino, obserwowałem cumujące kutry. Mewy robiły rejwach, bo rybacy czyścili ryby, wyrzucając im resztki do wody, a turyści przy relingu strzelali zdjęcia. Ten widok był kwintesencją pocztówkowej Kalifornii. Żałowałem, że nie mam pod ręką pentakona, bo teraz mogłem strzelić kilka fantastycznych fotek. Później ruszyłem brzegiem nadbrzeża na mały spacer. Słońce powoli opadało na horyzont i robiło się chłodno. Ponieważ wujek nie wiedział, gdzie raptem zniknąłem, wróciłem do MG, postawiłem brezentową budę i ruszyłem wolno na autostradę. Kabriolet w tym klimacie to fantastyczna sprawa, pomyślałem, żegnając się już z fordem mustangiem.