Читать книгу Koniak i Daktyle - Marek Majewski - Страница 14

Rozdział 2
ROGER

Оглавление

Był weekend i wstałem nieco później niż zwykle. Jim Marshall szykował swoją wystawę i wczorajszej nocy pomagałem mu w ciemni. Facet chciał zaskoczyć wszystkich odbitkami dużego formatu. Poza Leicą, którą ciągle miał pod ręką, marynował w szafie antyk większego formatu, czyli starego Graflexa 4x5 na cięty film i z tych negów ciągnęliśmy duże printy. Team wystawy był – „The other San Francisco”, czyli mało znane zakątki miasta w superostrej, czarno-białej fotografii. Razem odwaliliśmy kawał dobrej roboty.

Gdy robiłem śniadanie, zadzwonił Roger, asystent Boba Kingsbury, którego niedawno poznałem. Przepraszał, że wcześniej nie zadzwonił, ale miał urwanie głowy w redakcji. Tego wieczoru wybierał się na wernisaż do galerii w śródmieściu i pytał, czy nie chciałbym mu towarzyszyć. Nie miałem żadnych planów, więc umówiliśmy na piątą. Roger mieszkał w up scale dzielnicy Marina – tuż u podnóża mostu Golden Gate i jeszcze u niego nie byłem. Nie spiesząc się zbytnio, zjadłem śniadanie, które popiłem mocną kawą, bo po nocy w ciemni byłem trochę zmarnowany. Popołudnie zapowiadało się wspaniale i podniecony wczorajszymi odbitkami, chciałem w drodze do Rogera strzelić trochę fotek pod mostem. Wyjąłem z lodówki Triax Kodaka, wkręciłem w pentakona słynną pięćdziesiątkę i byłem gotowy do akcji. Roger na party u Boba bardzo przyjaźnie wyrażał się o polskiej grafice, więc zabrałem z sobą dwa polskie plakaty. Przed wyjazdem doprawiłem się jeszcze jedną kawą i wczesnym popołudniem ruszyłem w kierunku zatoki. Z pomocą mapy dotarłem jakoś na miejsce, gdyż prowadziła tam tylko jedna droga koło koszar wojskowych Presidio i łatwo można było pobłądzić.

Pod mostem szwendało się trochę turystów, a nadbrzeże okupowali zapaleńcy wędkarstwa. Dzisiaj wiało jak cholera, bo mieliśmy ostrą bryzę od Pacyfiku. Teraz, na dole, pod tą olbrzymią konstrukcją, w pełni oceniłem jego urok. Ten gigant, przewieszony nad przesmykiem zatoki Frisco Bay, stwarzał ciekawy motyw fotograficzny. Olbrzymie filary, na których trzymała się cała konstrukcja, były na oko wysokości Pekinu w Warszawie, całość zaś wisiała nad wodą tak wysoko, że pod spodem mógł swobodnie mieścić każdy statek pełnomorski, włączając w to lotniskowce US Navy, cumujące przy wyspie skarbów. Długo składałem się flektogonem, aby uchwycić całą budowlę, a wizjer kamery potęgował jeszcze uczucie perspektywy. Po kilku zdjęciach zmieniłem obiektyw i zrobiłem kilka zbliżeń fragmentów przęsła. W ten sposób wykręciłem dwa dwunastoklatkowe filmy.

Zadowolony z wykonanej roboty usiadłem na betonowym falochronie, wpatrując się w bryzgi fal i obserwując przepływające statki. Przypomniała mi się wtedy piosenka Otisa Reddinga, która po przyjeździe powitała mnie w San Francisco. Wtedy w Polsce był to hit na prywatkach i zaczynał się słowami: „Sitting on the dock of the bay… and passing the time away…”. Wtedy to były czasy – prywatki u znajomych, pocałunki w ciemnych kątach, mocniejszy alkohol i pierwsze papierosy. Ale najważniejsze były ciężko zdobyte płyty z komisów, bez których w zasadzie nie było zabawy. Pomimo że byliśmy młodzi i zaślepieni propagandą, wewnątrz tęskniliśmy za wielkim światem Zachodu, który istniał tam gdzieś za tą pierdoloną żelazną kurtyną. Gnębiła nas szarzyzna otoczenia i czerwony feudalizm dnia codziennego, gdy z budynków i murów straszyły slogany cienkiej, nicowanej na drugą stronę, marksistowskiej popeliny – coś jak „Poland, Poland iber alles”.

Pamiętam „Muzykę i Aktualności”, gdzie w jedynce PR „Pućka” Szabłowska puszczała najnowsze kawałki Stonesów i w ogóle była muzycznie do przodu. Wtedy utkwił mi w głowie numer, gdzie Jagger śpiewał, że nie chce, aby jego dziewczyna męczyła się w pracy, bo on chce ją dmuchać. Nie wiem, jak to by dzisiaj przeszło przez cenzurę, z powszechną znajomością angielskiego, ale analfabetyzm językowy naszych towarzyszy był wtedy kolosalny. Rozmyślając tak, dotrwałem do czwartej, po czym wskoczyłem w MG i ruszyłem do Rogera. Co prawda miałem jeszcze w planie zrobić zdjęcia Pałacu Sztuki, który stał tu gdzieś w pobliżu, ale zrezygnowałem. Był to nudny neoklasyczny bzdet – pozostałość po jakiejś międzynarodowej ekspozycji z początku XX stulecia. Teraz odbywały się tam szpanerskie festiwale filmowe.

Dzisiaj, w niedzielę, Marina robiła wrażenie wyludnionego letniskowego miasteczka na Francuskiej Riwierze. Jadąc opustoszałymi ulicami, podziwiałem niską zabudowę tej schludnej i wypieszczonej dzielnicy. Mieli tu dużo rozłożystych palm wraz z inną egzotyczną roślinnością. Jednym skrzydłem przylegała do przystani jachtowej, drugim zaś do słynnego Fishermen’s Wharf. Białe lub pastelowe domy stwarzały upalną, śródziemnomorską atmosferę, tak charakterystyczną dla Kalifornii.

Bez trudu odnalazłem trzypiętrowy wiktoriański domek, gdzie mieszkał Roger. Miałem trochę kłopotu z parkowaniem, aż w końcu wjechałem na plac przed pobliskim supermarketem, który był prawie pusty i z rulonem plakatów w ręku wcisnąłem dzwonek. Po chwili usłyszałem, jak zbiega schodami na dół. Mieszkał na poddaszu trzeciego piętra, coś jak w Paryżu. W budynku nie było windy, więc musieliśmy wspinać się na górę, po skrzypiących drewnianych schodach. Miał mały pokoik z osobną kuchnią i łazienką, ale za to z widokiem na ten wspaniały most. Wnętrze miał schludnie i czysto urządzone, pewnie lubił porządek, bo każda rzecz miała tutaj swoje miejsce. Płacił prawie trzy stówy komornego, dodając przy tym z humorem, że sam widok na Golden Gate musi kosztować ze stówę. W tym momencie trochę mu pozazdrościłem tego fajnego mieszkanka.

Usiedliśmy na kanapie i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że przyjechał tutaj dwa lata temu, zaraz po studiach, i zauroczony miastem został na stałe. Mówił, że jest młody i dużo się uczy, pracując z Bobem w „Rolling Stone”. W przyszłości chciał zostać samodzielnym art directorem i wrócić na Wschodnie Wybrzeże. Podziękował mi za plakaty, a potem pokazał album o Miltonie Glazerze, jego profesorze i założycielu Push Pin Studio20.

Gdy skończyłem oglądać książkę, Roger zrobił kawę i podał jakieś ciastka. Potem dyskutowaliśmy jeszcze o sztuce i wkrótce nadszedł czas, aby iść na wernisaż. Wtedy zaskoczył mnie znienacka pytaniem, czy nie chciałbym wypalić trochę haszyszu. Propozycja była luźna i na początku nie wiedziałem, jak zareagować. Uspokoił mnie, gdy zauważył moje wahanie.

– Andy… nie musisz prowadzić samochodu, jeśli o to ci chodzi. Zostawimy go tutaj na parkingu, a do galerii pojedziemy trolejbusem. Nie przejmuj się, to bardzo podobne w działaniu do marihuany i wprowadzi nas w lepszy stan obcowania ze sztuką. Po czym wyjął małą indyjską fajeczkę, nabił ją haszyszem i zapaliliśmy.

Muszę przyznać, że miał zupełną rację – działanie haszyszu było dużo łagodniejsze od marihuany. Coś jak lot szybowcem w nieznane. Poczułem zupełne ukojenie i wewnętrzną ciszę. Stan ten mógł rozwijać wyobraźnię artystyczną. Wyostrzał też bardzo reakcję zmysłów, zwłaszcza powonienia i smaku. Przez chwilę siedzieliśmy jak Indianie przy ognisku po wypaleniu fajki pokoju. Roger puścił jakąś płytę z muzyką klasyczną, która przyjemnie nas ukoiła. Około ósmej, po następnej fajce, ruszyliśmy na wernisaż.

Podróż trolejbusem wypadła bardzo przyjemnie. Jadąc, miałem uczucie, że szybuję na miękkiej poduszce powietrznej. Nie wiem dlaczego, ale przypomniała mi się Warszawa i Krakowskie Przedmieście. Chyba dlatego, że tam też chodziły trajlusie. Po jakimś czasie wylądowaliśmy na lotnisku przed galerią. Nazywała się Hansen-Fuller i mieściła się w samym sercu śródmieścia. Tuż obok, na Grant Avenue, znajdowało się wiele snobistycznych sklepów, włączając w to słynnego Tiffany’ego.

Wjechaliśmy windą na czwarte piętro, gdzie wśród elegancko ubranych ludzi poczułem się jak w Europie. Podawano tu dobre białe wino i wszystkich niezmiernie frapowało to, co wisiało na ścianach. Panowała tu atmosfera nabożeństwa przed prawdziwym obliczem sztuki. Razem z Rogerem szybowaliśmy na tej samej fali. Przeważali ludzie biznesu i inwestorzy z kasą. Kręciło tu się kilku długowłosych, włączając w to nas, ale byli schludnie i czysto ubrani. Roger zaznaczył, że do galerii przychodzą ludzie z wyższych sfer. Koneserzy, krytycy sztuki i inwestorzy. Podobny mały snobistyczny światek jak na wernisażach w niektórych warszawskich galeriach, z tą różnicą, że sprzedawane obrazy miały dużo wyższe ceny.

Spacerując wśród tego eleganckiego tłumu, z ciekawością taksowałem płótna wiszące na ścianach. Prac tych nie powstydziłby się żaden lepszy malarz europejski. Była to kulturalna i dobrze wyważona abstrakcja, którą można by śmiało powiesić w każdym eleganckim wnętrzu. Przy lampce wina z uwagą obejrzeliśmy jeszcze raz prace, które przypadły nam do gustu i zaczęliśmy o nich dyskutować. Ten bardzo udany wieczór przybliżył mi osobowość Rogera, który okazał się facetem z dużą kulturą.

W drodze powrotnej, jeszcze lekko na haju, poczułem, że mój haszyszowy szybowiec ląduje. Gdy wysiadaliśmy w dzielnicy Marina, czułem się już normalnie. Mój przyjaciel odprowadził mnie do wozu i powoli ruszyłem w stronę parku. Nie wiem dlaczego, ale pod wpływem używek zawsze miałem dobry „odjazd” w MG. Ten miniaturowy kabriolet dalej mnie fascynował, gdy z przyjemnością zmieniałem biegi, wsłuchując się w odgłos tłumika. Bryczka ta charakteryzowała się dużą zwrotnością i zalety te tkwiły w niskości zawieszenia oraz krótkim przełożeniem w kierownicy. Nie było tam niepotrzebnych luzów jak w amerykańskich struclach i wóz skręcał błyskawicznie w danym kierunku. Na ciasnych zakrętach mogłem bez trudu wejść w kontrolowany poślizg. Na przykład wyprzedzanie na autostradzie było dziecinnie proste. Jadąc za kimś, redukowało się najpierw bieg z czwórki na trójkę, po czym gaz deska, szybki manewr kierownicą i wyprzedzany zostawał w tyle. Ten angielski kabriolet dał mi dużą szkołę jazdy. Niedawno też dostałem pierwszy mandat za szybkość. Spieszyliśmy się z Grubasem do Klubu Polskiego na Dwudziestą Drugą Ulicę. Właściwie mogliśmy tam jechać ulicami, ale coś mnie podkusiło, aby wziąć autostradę. Przeskakując ze 101 na 280, na pustym odcinku drogi dałem zdrowo po garach, a policjanci właśnie tam się czaili. W dodatku drogę kryły ciemności i trudno było kogokolwiek wypatrzeć. Ze złością plułem sobie w brodę, że dałem się złapać. Bogdan, żeby nie pogarszać sytuacji, siedział z boku jak trusia. Kiedy mnie zatrzymali, oficer wypisujący mandat żartował.

– No, no, kto by pomyślał, małe to, a takie szybkie. Czy pan wie, że w tej żółtej rakiecie rozwinął pan prędkość ponaddźwiękową? A to już będzie trochę kosztować – dodał z uśmiechem.

Leciałem wtedy do deski 180 km/h. Policjant z litości wypisał mandat za 150 km/h, żeby nie załamywać mnie zupełnie. W ten sposób dostałem nauczkę, żeby nie szarżować nocą, bo wtedy trudno jest dostrzec gliniarzy.

Najbardziej rajcował mnie fakt, że był to kabriolet i najczęściej jeździłem ze spuszczoną budą. Bogdan mi tego zazdrościł, gdyż znudził się swoją amerykańską gablotą i nawet elektryczne szyby już go nie rajcowały. Poza tym na moje MG bezbłędnie leciały laski. Kiedyś, jadąc w kierunku plaży, z daleka zauważyłem seksowną dziewczynę, która z plażową torbą na ramieniu szła w kierunku oceanu. Zrównałem się z nią i jadąc wolno, zacząłem zagajać, aż w końcu pojechała ze mną. Na plaży poznaliśmy się lepiej, wziąłem ją do kina, po którym bez problemu wylądowaliśmy w łóżku. W tym wyzwoleniu kobiet pomogły pigułki antykoncepcyjne, dostępne już w latach sześćdziesiątych. Wtedy to zaczął się bunt młodych hippisów, którzy zbudowali teorię „free love”, eliminujący strach przed ciążą. Podczas gdy my w Polsce żyliśmy jeszcze w epoce pękających kondomów!


W tym tygodniu przeżyłem pierwsze trzęsienie ziemi. Siedziałem sam w domu, przeglądając najnowszy numer „Rolling Stone”, gdy raptem poczułem, że budynek jakby się zachwiał. Objawiło się to w szczękaniu kubków i talerzy na półce w kuchni. Potem wstrząs powtórzył się jeszcze kilka razy. Z początku nie wiedziałem, co robić, bo po prostu zgłupiałem, a gdy znowu zatrzęsło, wyskoczyłem jak z procy na ulicę. Z pobliskiej stacji benzynowej wszyscy wyszli na ulicę i przestraszeni stali na rogu, niepewnie rozglądając się dookoła. Gdy wdałem się z nimi w rozmowę, gruby kierownik stacji z przestrachem mruknął:

– Znowu trzęsie, jasna cholera, ciekawe, ile to potrwa? Trzeba będzie włączyć radio i posłuchać, co gadają.

– Pana domem też musiało zdrowo pobujać, no nie? – zwrócił się do mnie.

– Taaak! – odparłem lekko przestraszony. Nastąpiło to tak szybko, że nie miałem czasu zorientować się, co się dzieje.

– Ale numer – dodał jeden z mechaników, przypalając nerwowo papierosa.

– Tutaj nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie to duże jak w 1905. W każdym razie trzeba być na wszystko przygotowanym – dodał, wycierając brudne ręce w szmatę.

Przypadkowi przechodnie dorzucali swoje komentarze. Później jednak wstrząsy ustały i ludzie wolno się rozeszli.

A więc tak to wygląda – pomyślałem, wracając do domu. W tym niespodziewanym trzęsieniu nie czuło się nic groźnego, ale każdy następny wstrząs niósł obawę przed większym i groźniejszym. To nieprzyjemne uczucie czegoś nieobliczalnego wymykało się spod kontroli świadomości, wywołując ciarki na plecach.

W kilka dni po tym trzęsieniu znowu zadzwonił Roger. W krótkiej rozmowie podsumowaliśmy najnowsze wydarzenia, dowiedziałem się też o wystawie Irvinga Penna w Berkeley. Ten nowojorski portrecista był moim ulubionym fotografem. Jego zdjęcia często ukazywały się w „Vogue” i innych znanych magazynach i zawsze z przyjemnością je oglądałem. Pracował głównie w czerni i bieli, demonstrując mistrzostwo w operowaniu kontrastem.

W czwartek wieczorem podjechałem na Marinę po Rogera i pojechaliśmy razem do muzeum w Berkeley. Z parkingiem tam zawsze był kocioł, więc zostawiłem MG na płatnym parkingu. Po prostu nie miałem zdrowia krążyć wokoło, szukając miejsca na ulicy. Muzeum było nowym budynkiem i projektował je Philip Johnson, którego później fotografowałem dla „Focusa”. Wewnątrz ogarnęła nas przyjemna atmosfera klimatyzacji i surowego betonu. Muszę przyznać, że spodobał mi się ten spartański, funkcjonalny pomysł z nietynkowanym cementem. Cokolwiek wisiało na ścianach, samo w sobie tworzyło eksponat. Penn wystawiał czarno-białe kwadratowe portrety, formatu metr na metr. Głównie były to zbliżenia twarzy i widać było, że mistrz strzela hasselbladem, bo wszystkie printy miały czarną obramówkę z dwoma nacięciami po lewej, co firmowało hasselblada. W printach dominowała piekielnie ostra definicja detalu, a zawężona gama kontrastu nie zostawiała miejsca dla zbędnych niuansów szarości i każdy fotogram robił duży impakt z dystansu.

Prace te wywarły na mnie kolosalne wrażenie. Tym bardziej że pierwszy raz widziałem powiększenia tak dobrej jakości z formatu 6x6. Oglądałem portret po portrecie i nie mogłem się nadziwić ich rzemieślniczej perfekcji. Aspekt artystyczny był tutaj oczywisty i niejednokrotnie schodził na plan dalszy, aby dać pole do popisu doskonałemu oświetleniu i wirtuozerii technicznej. Teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak mało wiedziałem o fotografii. Wyraźnie mogłem zobaczyć błędy i niedomagania moich zdjęć i planowałem je poprawić. Ponieważ z Rogerem świetnie się gadało, rozprawialiśmy na te tematy przez cały czas, nie przerywając sobie oglądania. W ten sposób obeszliśmy wystawę dwa lub trzy razy w kółko. Zdjęcia Penna zamieszały mi w głowie, bo nic im nie można było zarzucić. Postanowiłem tu wrócić jeszcze raz z Darkiem, aby w innym towarzystwie przetrawić to powtórnie.

Po wystawie poszliśmy na spacer po Telegraph Avenue. Ta główna promenada w Berkeley ciągnęła się od Uniwersytetu aż do pobliskiego murzynowa w Oakland. Tutaj najczęściej spotykali się członkowie lewicującego podziemia, czyli pseudohippisi ze studentami. Karol Marks naprawdę byłby dumny z tej ulicy. Przerabiano tu ciągle teorię, którą ja doskonale znałem z praktyki. Na tę ulicę powinny przyjeżdżać polskie wycieczki Juventuru, aby pokazać naszym komsomolcom, jak pracuje rewolucyjna młodzież w kapitalizmie.

Tutaj też mieli duży sklep z plakatami z całego świata, który kiedyś pokazała mi Jody. Wstąpiliśmy tam z Rogerem, aby odetchnąć trochę po wystawie. Czego tutaj nie było: plakaty z Japonii, Ameryki Południowej, ZSRR, Kuby, Europy Zachodniej i Polski. Spędziliśmy tam ponad godzinę, oglądając i rozprawiając o tej umierającej już sztuce. Potem usiedliśmy w jednym z ulicznych bistro rozciągających swoje podwoje na tym ruchliwym deptaku. Choć minęła dziesiąta, na ulicy dalej panował duży ruch. Wypiliśmy po herbacie i wolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku parkingu.

Wracając przez Bay Bridge, zatrzymałem się na Wyspie Skarbów, którą wielu z nas pamięta z powieści Stevensona pod tym samym tytułem. Leży ona w połowie drogi z Berkeley do Frisco i teraz znajduje się tam baza wojskowa marynarki USA.

Po zjechaniu z mostu wyszliśmy z wozu rozprostować nogi przy wysokiej siatce okalającej bazę, gdzie przez chwilę staliśmy jak urzeczeni. Kilkaset metrów od nas jarzyła się nocnymi światłami wysoka zabudowa śródmieścia. Na tle pełnego gwiazd, granatowego nieba rozciągała się wspaniała panorama, aż po most Golden Gate z wystającym szpicem budynku Trans Ameryki, znanym z filmu Towering Inferno. Ta panoramiczna, nocna iluminacja robiła duże wrażenie z dystansu. Podziwialiśmy ten widok, nic do siebie nie mówiąc. Po czym Roger zaczął:

– Andy, czy zdajesz sobie sprawę, że mieszkamy w jednym z najpiękniejszych miast na świecie? Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, po kilku dniach zwiedzania już wiedziałem, że muszę zostać na kilka lat. Teraz jestem zadowolony z tej decyzji. Musisz kiedyś utrwalić to na filmie. Wtedy ja ostudziłem go trochę, wskazując tabliczkę na siatce: „Under any conditions NO PICTURES”.

20

Push Pin Studio – nowojorska agencja graficzna.

Koniak i Daktyle

Подняться наверх