Читать книгу Koniak i Daktyle - Marek Majewski - Страница 8

Rozdział 1
PIERWSZY JOINT

Оглавление

W sobotę długo zastanawiałem się, co założyć na wernisaż w Intersection. Nie był to duży dylemat, ale nie chciałem wypaść jak sztywniak z dalekiego Wschodu. Chodząc po Frisco, obserwowałem styl ubioru hippisów i chociaż panowała duża moda na pustelników z Haight-Ashbury, każdy długowłosy miał swój odrębny sznyt. Dopiero lunch w Perrym otworzył mi trochę oczy na elitarny styl ubioru. Ciekawiło mnie tylko, czy istniała wieczorowa wersja tego, co tam widziałem. W rezultacie, nie przejmując się, założyłem uniform, w którym chodziłem do „Rolling Stone”. Zmieniłem tylko górę na bardziej wieczorową, podkreślając tym samym, że jestem przeciwko wojnie w Wietnamie. Dodatkiem tym był czarny podkoszulek ze znakiem antywojennym. Ponieważ wieczór zapowiadał się chłodno, zabrałem z sobą sztruksową wiatrówkę.

W pobliżu Chinatown zaparkowałem bryczkę na tanim, piętrowym parkingu a w McDonaldzie zjadłem podwójnego burgera z frytkami. Popijając colę w kubku ze słomką, ruszyłem spacerkiem na Broadway. Teraz promenada ta była pełna życia. Wmieszałem się w tłum ciekawskich turystów, żądnych golizny i wyuzdanej pornografii. Pijani marynarze na przepustce, biznesmeni na delegacji, młodzi studenci z pobliskiego Berkeley, jak również miejscowi kieszonkowcy, polujący na gotówkę w twojej kieszeni. W tym ulicznym rozgardiaszu buszowali japońscy turyści, pstrykając wokoło kamerami. Po obejrzeniu nowych, striptizowych atrakcji w gablotach i przejrzeniu kilku świerszczyków dla dorosłych, skręciłem na North Beach, gdzie mieściła się galeria Intersection. Nigdzie mi się nie spieszyło, bo do wernisażu miałem trochę czasu. Spacerując po Columbus, trafiłem na ekipę filmową kręcącą jeden z odcinków serialu Streets of San Francisco. Cały klomb przed włoskim kościołem był ogrodzony żółtą taśmą i w jednej ze scen wypatrzyłem Micka Douglasa, syna słynnego Kirka. Postałem tam chwilę w tłumie gapiów i ruszyłem do galerii. Tam okazało się, że przesadziłem z moją punktualnością, bo w środku było tylko kilka osób. Ekspozycja składała się z oryginałów komiksów grupy Rip Off Press. Mówię oryginałów, bo te rysuje się dużo większe, a potem zmniejsza do wielkości prasowej. Większość rysunków imitowała styl znanego kalifornijskiego grafika Grumpa, który jako jeden z nielicznych był znany w Europie, a w Polsce drukowali go nawet w „Szpilkach”. Ponieważ nikogo tu nie znałem, wyszedłem na zewnątrz.

North Beach jest typowo europejską dzielnicą i wszystko ma tu posmak starego kontynentu, a małe kręte uliczki stwarzają dogodną atmosferę na spacer. Mieściło się tu dużo kafejek i dziwnych sklepików ze starociami. Odchodząc kilka ulic w bok, wylądowałem w prawdziwym kowbojskim saloonie. Ten relikt przeszłości miał małe wahadłowe drzwiczki jak w westernowych saloonach, a ściany wytapetowano starymi dagerotypami z czasów gorączki złota. Choć do środka zapraszała muzyka zdezelowanej pianoli, wnętrze ziało pustką. Usiadłem na wysokim stołku przy barze i zamówiłem drinka. Po przeciwnej stronie dwóch japońskich turystów popijało piwo, a w głębi przy stoliku siedziała jakaś młoda para. Sącząc wolno whisky, odsiedziałem tam chwilę i po wypiciu drugiej kolejki ruszyłem z powrotem na wernisaż.

Teraz galerię wypełniała hałastra długowłosych hajowców. Modowo dominował styl z Haight-Ashbury, ale zauważyłem też kilku schludniejszych osobników w dżinsowych marynarkach i pod krawatem. Jednak odbiegało to zdecydowanie od klasy Perry’ego – przewodziła tu atmosfera rozchełstanego Woodstocku i wielu artystów długo nie brało kąpieli. Połatane dżinsowe ubrania, strąki dawno niemytych włosów i koślawe obuwie. Przepychając się przez ten lekko przepocony tłum, z trudem odnalazłem Wolmana. Stał w towarzystwie dziwnie ubranego facia.

– Hej, Baron! – pomachałem mu ręką z dystansu.

Poznał mnie i kiwnął głową na znak powitania. Gdy się zbliżyłem, on wskazując na eksponowane rysunki, zaczął:

– Super stuff te komiksy, no nie? – rzucił, szukając u mnie aprobaty.

– Tak, niezłe – przyznałem mu rację. – Tylko Amerykanie są dobrzy w tym stylu rysunkowym, bo mają tradycje. U nas w Polsce po prostu coś takiego nie istnieje.

Chciałem dalej ciągnąć moje wywody, ale Baron przerwał mi, przedstawiając dziwaka, z którym przed chwilą rozmawiał.

– To jest Kapitan Kolor, który jest jednym z wystawiających tu artystów.

Obrzuciłem dziwaka z zaciekawieniem. Był to wysokiego lotu szpaner, ubrany w zestaw przedziwnych łachów, poobszywanych w różne hasła, znaki antywojenne i kolorowe łaty. Długie, skołtunione włosy przepasywał metalicznie mieniącą się opaską, a na rękach miał po kilka srebrnych bransolet Navaho. Na dodatek w ubraniu miał wszyte dzwoneczki, sygnalizujące jego ważną obecność. No ten model w swojej błazenadzie poszedł na całość – pomyślałem, lustrując jego aparycję.

Zadufany w sobie dziwak bez większego zainteresowania obrzucił mnie wzrokiem przez różowe, druciane lennonówki. W sumie wyglądał jak typowy denat, szykujący się do odjazdu na kwasie.

– Kapitanie? – zażartowałem – Czy ma pan jakiś statek?

Kolorowo ubrany osobnik wybuchnął zaraźliwym śmiechem.

– Ależ skąd, przyjacielu, po prostu tak się nazywam, taki jest mój pseudonim artystyczny – dodał, dumnie zadzierając nosa.

Później dopiero skojarzyłem, że cwaniak zerżnął ten pseudonim z filmowego bohatera Easy Riders. Peter Fonda występował tam jako Kapitan America z naszytą na plecach kurtki flagą amerykańską.

Wolman nadmienił, że jestem artystą zza żelaznej kurtyny i obecnie fotografuję dla „Rolling Stone”. Jednak na Kapitanie nie wywarło to specjalnego wrażenia.

– A ja rysuję komiksy we Frisco – odburknął, pusząc się jak paw i dumnie wskazując na ścianę, gdzie wisiały jego prace. Następnie zaczął rozprawiać o profilu Rip Off Press. W tłumaczeniu nazwa ta brzmiała śmiesznie jako Drukarnia Wyzyskiwaczy. Ale w tych czasach był to zamierzony komizm, tak jak wiele rzeczy firmowanych przez przymroczonych hippisów. Słuchając jego artystycznych wywodów, zauważyłem, że facio jest potwornym megalomanem. Wszystko, o czym mówił, obracało się wokół jego osoby. Na dodatek miał jakiś południowy, trudny do zrozumienia akcent, czym zmęczył Wolmana, który rozpaczliwie szukał pretekstu, aby się uwolnić od tego dęciaka. Po chwili, gdy Kolor przerwał na chwilę swoje wywody, Baron spiesznie rzucił: – Sorry kapitanie, ale poszukam Boba Kingsbury i za chwilę wrócę… OK.

Po czym szybko rozpłynął się w tłumie, wydając mnie na pastwę tego błazna.

Kolor, widząc, że znalazł we mnie wolnego słuchacza, dalej rozprawiał o swojej technice rysowania, jak również o sukcesie, jaki odnosi we Frisco. Gdy dalej tak mendził, podszedł do nas mały brodaty człowieczek, ubrany po kowbojsku.

– Cześć, Kapitan, masz może jakieś paliwo? – zapytał, spoglądając na niego małymi, rozbieganymi oczkami.

– Ależ oczywiście, Jack, oczywiście, że mam! – odparł wolno i pewnie Kolor. Po czym na luzie wyjął z fałd siermięgi małego, ręcznie kręconego papieroska i go przypalił. Wokoło rozeszła się woń jakby kadzidła. Kolor zaciągnął się dwa razy skrętem i podał go facetowi. Ten chwycił peta nerwowo, szarpnął się nim ze znawstwem i niespodziewanie podał go mnie. Przypuszczałem, że była to marihuana, ale nie chciałem się przyznać, że nigdy jej nie paliłem, więc zrobiłem to, co oni i puściłem skręta dalej. Po chwili, gdy mało już tego zostało, Kapitan z namaszczeniem odpiął ze sznura korali metalowy klip8, umieścił w nim resztki peta, oddając go zadowolonemu kowbojowi. Ten, kończąc mizerne pozostałości skręta, rzucił:

– Heavy stuff… extremely heavy, Kapitanie.

Było to slangowe, niezmiernie popularne powiedzenie, co w dosłownym tłumaczeniu oznaczało ciężką rzecz, ale w istocie określało coś fantastycznego. Teraz, po kilku głębszych sztachach, poczułem, że marihuana zaczyna działać i słowa kowboja miały pokrycie. Uczucie to mogłem porównać do wypalenia pierwszego papierosa w liceum. Po chwili jednak przerodziło się w coś zupełnie innego. Głos Kapitana zaczął dochodzić do mnie jakby ze studni, wszyscy jakoś dziwnie mi się przypatrywali, zaś kolory nabrały ostrej intensywności. Poczułem też jakąś nieznaną mi gonitwę myśli – chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem się skoncentrować, żeby powiedzieć po angielsku. W końcu bąknąłem coś po polsku do zdziwionego Kapitana i chyłkiem opuściłem galerię. Nie chciałem przyznawać się do gafy przed Wolmanem i faktu, że pierwszy raz w życiu paliłem marihuanę.

Na ulicy długo szukałem auta, a gdy je znalazłem, padłem na tylną kanapę i czekałem, aż mi przejdzie.

Nie czułem się dobrze – atakowały mnie zwielokrotnione dźwięki i jaskrawe kolory ulicy. Nie wiem, jak długo trwał ten trans, ale wydawało mi się, że wieki. Gdy poczułem się lepiej, włączyłem radio, które teraz odbierało nadzwyczaj dobrze i czysto. Ponieważ zbierało mi się na wymioty, zamknąłem mustanga i wyszedłem na świeże powietrze. Dopiero po dłuższym spacerze poczułem się lepiej. Nie wiem dlaczego, ale na miękkich nogach ruszyłem w kierunku Broadwayu. Tam na jednym rogu zafascynowały mnie światła neonów, jakby widziane przez specjalny filtr fotograficzny. Obserwowałem je przez jakiś czas i potem wszystko zaczęło wracać do normy. Wstrząśnięty całą przygodą wróciłem do mustanga, gdzie siedziałem przy otwartych oknach, nie zapalając nawet silnika. Robiło się jednak późno i trzeba było wracać do domu.

Jadąc uważnie i wolno autostradą, jakoś dotarłem do Redwood. Było już dobrze po północy i wujek dawno już spał. Po cichu, żeby go nie obudzić, poszedłem do swojego pokoju, gdzie zmęczony padłem na łóżko. Jednak długo nie mogłem zasnąć, gdyż różne myśli kłębiły mi się w głowie – wiedziałem, że odkrywam zupełnie inny, psychodeliczny świat.


W poniedziałek rano pojechałem ze zdjęciami do „Rolling Stone”. Wszystkie wyszły ostro i w dobrym kontraście, także nie powinny stwarzać kłopotów w druku. Faceta sfotografowałem na tle budynku rekreacyjnego. Zrobiłem to szerokokątnym obiektywem, jak sugerował Wolman. Wiozłem też kilka polskich plakatów dla Boba Kingsbury. Co za szczęście, że cały ich rulon przywiozłem z Polski. Tym razem wóz zostawiłem na redakcyjnym parkingu, tak jak inni pracownicy pisma. Czułem się tym wyróżniony i z przyjemnością wcisnąłem guzik w windzie.

W recepcji powitałem sekretarkę, Wolman czekał już na mnie w swoim pokoju. Przyjął mnie po przyjacielsku, pytając, dlaczego tak szybko uciekłem z wernisażu, gdyż później towarzystwo przeniosło się na całonocne party do biura Rip Off Press na Potrero Hill. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i wytłumaczyłem się niedyspozycją żołądka. Nie chciałem mówić prawdy, aby nie pomyślał, że jestem taki zielony. Następnie wyjąłem zdjęcia, które on szybko przejrzał i pochwalił. Po czym razem przeszliśmy do pokoju Boba.

Kingsbury był wybitnie chudym modelem z czarną szpicbródką i siwymi włosami spiętymi w długi koński ogon. Nosił zielone sztruksy i jaskrawo czerwony podkoszulek z nadrukiem „Flower Power” oraz wizerunkiem zaciśniętej pięści wyrastającej z kwiata. – Ktoś musiał dostać dużego zatwardzenia, projektując ten graficzny bzdet – pomyślałem krytycznie.

Siwiec przywitał mnie z rezerwą, ale przyjaźnie, jak wita się Papuasa z dalekiej wyspy Borneo, która leży na drugim końcu świata. Polska nie mieściła się geograficznie w jego wyobraźni. Zresztą, jak większość Amerykanów, był na bakier z geografią. Wystrój jego pokoju przypominał graciarnię na wyprzedaży garażowej. Czego tutaj nie było!? – Stara szafa grająca z lat pięćdziesiątych, zdezelowany elektryczny bilard oraz kilka innych sprzętów w stanie większego zużycia. W rogu stał mały stół świetlny z piętrzącymi się na nim odbitkami, a obok niego regał, zagracony szpargałami, których nazwy ani przeznaczenia nie potrafiłbym zidentyfikować na największym haju. Na bocznej ścianie wisiały bandery drużyn futbolowych i plakaty z Bogartem z lat czterdziestych, jak również kilka dużych powiększeń okładek „Rolling Stone”. Wracając myślami w przeszłość, znalazłem tu swojską atmosferę domu studenta Dziekanka w Warszawie – z tym, że podniesioną do kilku kwadratów.

Dałem mu plakaty, które przyjął z uznaniem jako daninę od przybysza z dalekich egzotycznych wysp. Przyglądał im się długo, po czym wybrał odbitkę Starowieyskiego z jakimś kościotrupem i przypiął pluskiewkami do ściany, zatykając ostatnie wolne tam miejsce. Teraz dopiero zrozumiałem kult trupich czaszek w hippisowskiej grafice i plakatach z Hight-Ashbury. Dla mnie była to artystyczna moda, propagowana przez Secesję, która używała tej symboliki w sztuce.

Bob cofnął się, aby ocenić plakat z dystansu, po czym mruknął zadowolony pod nosem: – Yesss… this is… super stuff… I love Polish artists.

Gdy skończył tę artystyczną sjestę, usiadł na starym, wysłużonym fotelu i zabrał się do przeglądania moich zdjęć. Widać przypadły mu do gustu, bo ruszał tylko głową na znak aprobaty. Potem odłożył je na biurko i zaczęliśmy rozmawiać o sytuacji grafiki na Zachodnim Wybrzeżu, jak również o oryginalności polskich plakatów. Bob pytał o ruch antywojenny za żelazną kurtyną oraz o muzykę rockową w Polsce. Chciał, abym napisał artykuł o polskim plakacie dla „Rolling Stone”. Następnie zaprosił mnie na swoje party, które miało się odbyć za tydzień.

Siedzieliśmy tam chyba ze dwadzieścia minut, po czym przeprosił nas, bo miał jakiś ważny telefon. Wolman na odchodne dał mi znowu robotę. Miałem fotografować koncert w Golden Gate Park. Zapraszał mnie do redakcji jutro, bo chciał ze mną spokojnie pogadać. Miał do mnie tyrknąć wieczorem, aby ustalić godzinę. Po tym ciekawym spotkaniu wyszedłem podbudowany, że wreszcie poznaję właściwych ludzi i niedługo wyprowadzę się od wujka. Z domu niezwłocznie zadzwoniłem do Bogdana i długo wisiałem z nim na telefonie, omawiając plan wynajęcia mieszkania we Frisco, co sam już kiedyś proponował.

W sobotę od rana szykowałem się na zdjęcia. Nie było to nic specjalnego i technicznie mogłem je zrobić lewą ręką, ale podniecałem się jak uczniak, no bo w końcu pracowałem dla „Rolling Stone”. Kingsbury, z uwagi na format moich negatywów, chciał jedno zdjęcie na rozkładówkę, w które chciał wkomponować mniejsze fotki i duże ręcznie ciągnięte liternictwo. Z graficznego punktu widzenia mogłem to sobie wyobrazić, więc byliśmy na taj samej fali. Impreza w Golden Gate Park szykowała się już od kilku tygodni i cały hippisowski świat był w stanie alertu, więc „Rolling Stone” musiał to jakoś naświetlić. Miały tam grać największe miejscowe kapele, czyli Grateful Dead i Jefferson Airplane wyrosłe w epoce „Summer of Love”, a teraz już ekipy kultowe.

Kiedyś słyszałem o tych grupach w Polsce, ale ten typ muzyki nie miał u nas wysokich not, gdyż byliśmy zamknięci w „mętnym bigosie” polskiego bigbitu dla mas, tych samych, które tańczyły w rytm przebojów „Kuba wyspa jak wulkan gorąca… a ja… jaj… a ja jaj…”, który katował Polskę w nieco innym rytmie do końca lat 70.


W ten koncertowy weekend wyruszyliśmy z domu na zdjęcia o drugiej, Bogdan znał lepiej miasto, więc podjął się roli przewodnika. Gdy dojechaliśmy do parku, trudno było ustalić, gdzie odbywa się koncert. Park Golden Gate zajmuje olbrzymi obszar od Haight-Ashbury aż po Pacyfik. Jest tego dobre trzy kilometry i łatwo zmylić drogę albo się zgubić.

Na miejscu długo krążyliśmy w poszukiwaniu parkingu, gdyż wszyscy okoliczni hajowcy tu się zwalili – kto zresztą chciałby przegapić okazję dobrego, darmowego koncertu? Przy krawężnikach odbywał się istny show przeróżnych dziwolągów motoryzacji. Najwięcej miejsca zajmowały stare szkolne busy pomalowane w kwiaty i funkcjonujące jako hippisowskie domki kempingowe na kołach. Pełno było zdartych do maksu VW garbusów i mikrobusów. W natłoku tej zmechanizowanej graciarni wypatrzyłem stare volva, podobne trochę do naszych milicyjnych warszaw. Wozy te preferowali hippisi ze względu na trwałe i mocne silniki. Bogdan miał nawet pomysł, aby wyszykować takiego „volwiaka” w litery MO na drzwiach i jeździć po polskich piknikach, budząc popłoch wśród młodszej emigracji.

Psychodeliczne lata sześćdziesiąte spopularyzowały fluorescencyjne farby day-glo, którymi hippisi malowali samochody, busy i wiktoriańskie domy we Frisco. Głównym motywem tej domorosłej sztuki były znaki antywojenne, kwiaty i koślawe, ale wzniosłe napisy: „ Feel Free”, „Summer of Love”, „Flower Power”, „Make Love – Not War”9 i wiele innych dupereli.

Podziwiając ten motoryzacyjny chaos, wreszcie jakoś wparkowaliśmy mustanga, koncentrując się na szukaniu tajemniczej polany. Wtedy okazało się, że jesteśmy po niewłaściwej stronie parku. Tutaj Szwejk doprowadził mnie do szału, i myślę że chciał iść na Budziejowice, a nie na koncert rockowy. Przez tego durnia mogłem spóźnić się na imprezę i zawalić moje zdjęcia. Szybko objechaliśmy park z drugiej strony, gdzie wreszcie znaleźliśmy polanę. Koncert już dawno się zaczął, ekipa na estradzie wiosłowała obłędnym czadem, a rozszalały tłum długowłosych podrygiwał w rytm ryczących na maksie wzmacniaczy.

Szybko wszedłem w tłum i złożyłem się do kilku zdjęć z podniesionym nad głową pentakonem. Miałem wtedy widownię i estradę w klatce, czyli dobry materiał na rozkładówkę dla Boba. Potem zacząłem przedzierać się bliżej estrady, aby strzelić drugą opcję, ale wtedy Grateful Dead przestał już grać. Otarłem pot z czoła, bo na szczęście miałem już strzeloną rolkę. Potem, gdy na estradę wszedł Airplane, bez problemu wykręciłem jeszcze dwie. Podniecony z wrażenia, zgubiłem gdzieś Grubego. Rozbawione i kursujące na haju towarzystwo puszczało w tłumie skręty, a cały koncert tonął w oparach marychy.

Po imprezie z trudem przepchnąłem się przez tłum uwalonych denatów. Pomimo że koncert się skończył, część towarzystwa dalej siedziała na trawie, rozprawiając i dalej przypalając. Bogdan poddenerwowany czekał na mnie przy samochodzie. Zły jeszcze, profilaktycznie opieprzyłem go jak trzeba. Przepraszał mnie bardzo i w drodze rewanżu zaprosił na piwo. W końcu wylądowaliśmy w barze De Luxe na Haight-Ashbury, gdzie zażądałem podwójnego J&B. Grubas bez szemrania zamówił whisky, przy której na serio porozmawialiśmy o przeprowadzce. Ja chciałem wynająć coś w pobliżu parku, gdyż tam zawsze była jakaś akcja. Bogdan poparł ten projekt i po wypiciu następnej kolejki ruszyliśmy na autostradę.

8

Klip – rodzaj pincetki do przytrzymywania jointów.

9

Flower Power, Make Love – Not War – zamiast wojować, kochajmy się;

Koniak i Daktyle

Подняться наверх