Читать книгу Koniak i Daktyle - Marek Majewski - Страница 7
Rozdział 1
FOTOGRAFUJĘ DLA „ROLLING STONE”
ОглавлениеWe wtorek o dwunastej jechałem na lunch z Wolmanem. Autostrada była lekko zapchana, ale dotarłem jakoś na czas. Dobrze mi znanym zjazdem zaparkowałem mustanga przy Trzeciej Ulicy.
Wolman przywitał mnie wylewnie jak starego kumpla i szybko obgadaliśmy zdjęcia, które miałem robić. Fotografowałem jakiegoś działacza meksykańskiego w etnicznym centrum rekreacyjnym w dzielnicy łacińskiej. Zapisałem telefon kontaktowy i ruszyliśmy na lunch.
Z redakcyjnego parkingu na zapleczu budynku wyjechaliśmy czerwonym MG Wolmana. Ten angielski, sportowy wóz od razu wpadł mi w oko i choć dzień był chłodny, twardo jechaliśmy z otwartą budą. Podążaliśmy w kierunku ulicy Union, gdzie mieściła się snobistyczna restauracja Perry. W gwarze hippisowskiej, był to miejscowy wodopój artystycznego świata. Spotykali się tu nieliczni długowłosi z elity rewolucyjnego podziemia. Przy okazji opiszę styl ubioru, jaki obowiązywał wśród tutejszych artystów. Szałem mody tych lat były dzwony biodrówki dla obojga płci – najchętniej dżinsy, ale niekoniecznie. Dużą popularnością cieszyły się koszule pakistańskie w luźne kolorowe plamy, czyli tay day5. Prawdę mówiąc, wzorki te wyglądały, jakby ktoś puścił pawia w kolorze tęczy, ale później zrozumiałem, że miały stymulować wizje na LSD6. Większość hippisów nosiła podkoszulki firmowe z nadrukami popularnych ekip rockowych, podkreślając tym swoje upodobania. Prawdziwe czuby i tradycjonaliści ubierali się w przaśne siermięgi, produkowane gdzieś w Ameryce Południowej. Dla mnie wyglądało to rozpaczliwie, gdyż szyto je z jakiegoś worka. Włosy nosiło się do ramion albo kręcone na afro z przepaską na czole w stylu indiański wojownik – co stanowiło pozostałość po zmarłym Jimim Hendriksie. Weterani ruchu, nie strzygli włosów od lat, spinając je w koński ogon. Na głowie nosiło się bejsbolówki lub kapelusze kowbojskie, a na nogach obowiązywały buty kowbojskie lub sandały. Niektórzy wariaci chodzili jednak na bosaka. Natomiast na rękach co majętniejsi nosili srebrną biżuterię Navaho. Bardzo „gorące” były też parciane torby na ramię, eksportowane gdzieś z dalekiej Gwatemali.
Z perspektywy czasu brzmi to śmiesznie, ale każda epoka ma swój styl i swoich dyktatorów mody. Koniec lat sześćdziesiątych i początek siedemdziesiątych postawił San Francisco w rzędzie miast, które naśladował cały świat – do Polski wszystko to przyszło dobre dziesięć lat później.
Przy okazji przytoczę, co sami mieliśmy na sobie: Wolman nosił skórzany kapelusz a la Clint Eastwood, artystycznie sprane levisy dzwony i czarny podkoszulek ze srebrnym napisem „Jimi Hendrix Experience”. Długie włosy spadały mu luźno do ramion, a na nogach miał pakistańskie sandały. Na ręku zaś błyskał drogą, szpanerską bransoletą Navaho.
Mnie natomiast, po wielu bojach z wujkiem, udało się zapuścić długie włosy, ale jeszcze nie do ramion, niemniej aby dorównać innym, nie zamierzałem iść do fryzjera przez najbliższy rok. Żeby nie wyglądać na kompletnego wapniaka, na czole z dumą nosiłem zamszową przepaskę typu indiański wojownik. Całości dopełniały levisy 501 i pakistański podkoszulek z pięknym pomarańczowo-wiśniowym pawiem, który udało mi się zdobyć w Berkeley. Na nogach miałem miękkie brazylijskie mokasyny, a na ramieniu dumnie wisiał pentacon w futerale.
Wchodząc do Perry’ego, już od progu zostaliśmy wchłonięci przez zgiełk i gwar rozbuchanych dyktatorów hippizmu. Wnętrze miało prosty i naturalny wystrój. Myślę, że wszystko sprowadzono tanim kosztem z Ameryki Południowej. Poubierani z dużą fantazją długowłosi hajowcy, siedzieli w wygodnych, wiklinowych fotelach. Okrągłe stoły z grubymi szklanymi blatami też były z podobnego materiału. Puste miejsca między nimi wypełniały małe palmy w donicach, a inne pnące rośliny podwieszono pod sufitem. Wszystko to stwarzało atmosferę niby oranżerii lub bardziej cywilizowanej dżungli. Piło się kalifornijskie wina oraz rum i tequilę, mieszane w kombinacjach z colą lub sokiem. Wolman miał rezerwację, ale i tak musieliśmy czekać na stolik. Staliśmy przez chwilę w tym kipiącym rewolucją wnętrzu, starając się jakoś porozumieć. Wyglądało na to, że rozmówcy przy stolikach, przekrzykując się nawzajem, szykowali jakiś spisek. Wolman chciał, abym wpadł do redakcji w poniedziałek i poznał art directora „Rolling Stone”, który był zainteresowany polskim plakatem oraz muzyką młodzieżową za żelazną kurtyną. Gdy wreszcie usiedliśmy przy stoliku, wyjąłem pentacona z futerału, naciągnąłem go i podałem Wolmanowi. On, ważąc aparat w ręku, powiedział: – Jest dużo lżejszy od nikona i leży w ręku jak większa trzydziestkapiątka. Ma trochę wygląd hasellblada – skomentował, patrząc przez wizjer kamery. Oglądając obiektyw, zauważył, że była to osiemdziesiątka, wtedy wytłumaczyłem, że pięćdziesiątka nie mieści się w futerale. W międzyczasie podszedł do nas kelner. Zamówiłem to samo co mój rozmówca, gdyż miałem małe rozeznanie co do dań w karcie. Gdy kelner przyniósł nasze kanapki, zauważyłem pomiędzy wędliną jakieś miękkie, zielone świństwo, które ledwo co zjadłem. Jednak przez grzeczność nie zadawałem pytań i udawałem, że mi smakuje. Wolman natomiast konsumował wszystko z wyraźnym apetytem. Wypiliśmy po dwie kolejki białego wina Almaden, które dla odmiany było znakomite, i opuściliśmy ten hippisowski rozgardiasz.
Gdy zajechaliśmy pod redakcję, Wolman wręczył mi zaproszenie na otwarcie następnej wystawy w Intersection. Po czym, żegnając się na parkingu, umówiliśmy się na poniedziałek. Za wycieraczką mustanga znalazłem mandat. Okazało się, że zostawiłem samochód w miejscu o ograniczonym, godzinnym parkingu. Ten pierwszy mandat potraktowałem ulgowo i ruszyłem wolno w kierunku autostrady. Nie chciało mi się jeszcze wracać do domu, więc na luzie wziąłem exit na Haight-Ashbury. Miałem wolny czas i aparat pod ręką, więc mogłem pstryknąć kilka zdjęć. Znowu obudziła się we mnie żyłka fotoreportera. Po zjechaniu z autostrady zatrzymałem wóz, aby sprawdzić na mapie dojazd. Choć z grubsza wiedziałem, jak tam dojechać, jeszcze raz sprawdziłem trasę na mapie, aby nie błądzić bez powodu.
Dzielnica hippisów mieściła się w zupełnie innej części miasta – dobrych kilka kilometrów od śródmieścia. Haight-Ashbury, wbrew przypuszczeniom, nie jest ulicą, lecz skrzyżowaniem Ashbury i Haight w pobliżu parku Golden Gate. W latach sześćdziesiątych hippisi nazywali tę dzielnicę Haight-Ashbury i tak już zostało.
Gdy przyjechałem na miejsce, dochodziła trzecia i przy słynnym skrzyżowaniu pełno było długowłosych. Pomimo chłodu większość chodziła lekko ubrana, wliczając w to bosonogich wariatów w popularnych siermięgach. Z długimi włosami i brodami wyglądali jak biblijni mieszkańcy Nazaretu. Niektórzy mieli wczepione w ubrania dzwoneczki, co trochę śmieszyło, ale było modne. Największy tłok panował koło parku, gdzie z trudnością zaparkowałem mustanga. Siedząc jeszcze w wozie, założyłem film do aparatu, aby po chwili wtopić się w tłum kolorowo poubieranych hippów. Spacerowałem niemal jak turysta z pentaconem zawieszonym na piersiach, gotowy do strzału. Choć znałem już tę ulicę, ciągle znajdowałem tu coś nowego. Dziś oglądałem kolorowe witryny sklepów i egzotyczne szyldy. Na jednej z wystaw zaciekawił mnie psychodeliczny plakat, o ostrych neonowych barwach, a do środka zapraszała muzyka Ravi Shankara. We wnętrzu panował półmrok i poczułem tu charakterystyczny zapach indyjskiego „insimia”, czyli popularnego kadzidła, które każdy szanujący się hippis miał w domu. W sklepie mieli wszystko, co wiązało się z paleniem trawki. Szklaną gablotę przy ladzie wypełniały fajki, cygarniczki, klipy i inne pomysłowo wykonane rzeczy. Na honorowym miejscu leżały bibułki do rolowania jointów z nadrukiem amerykańskiej flagi, jak również maszynki ułatwiające skręcanie petów. Dalej z boku, na czarnym aksamitnym podkładzie, leżały kolorowe okularki o kształcie wydłużonych prostokątów i rombów oraz okrągłe druciane lennonówki. Mieli tu też różnego rodzaju naszywki na ubrania z modnymi hasłami. Pod ścianą wisiały podkoszulki z nadrukami pięciolistnych roślin lub ze sloganami o legalizacji marihuany. Górę aż pod sufit wypełniały psychodeliczne plakaty z koncertów rockowych, jak ten, który widziałem na wystawie. Charakteryzowały się fosforowymi barwami, a ulubiony motyw stanowiła trupia czaszka. W rogu pomieszczenia wisiały oprawione z szacunkiem sitodruki z podobizną Hendrixsa i Janis Joplin, którzy właśnie „odjechali w nieznane”.
Panowała tu atmosfera jarmarku i rozpasanego Woodstocku, reklamująca się zażywaniem narkotyków i uprawianiem wolnej miłości pod hasłem „Summer of Love”. Z tego kolorowego rozgardiaszu najbardziej utkwił mi afisz przedstawiający parę nagich hippów hasających beztrosko po łące pełnej kwiatów. Slogan plakatu głosił: „Nie przejmuj się koleżko, weź LSD, a poczujesz się naprawdę wolny”.
Jako grafik byłem tutaj w swoim świecie i spędziłem tam dłuższy czas, oglądając wszystko z cichym nabożeństwem. Najbardziej interesowały mnie plakaty, niezależnie od tego, że prawie wszystkie reprezentowały ten sam manierystyczny styl Alfonsa Muchy. Jednak niektóre z nich miały oryginalne ręczne liternictwo. Cały ten styl graficzny, choć był z innej planety, pachniał nieco przaśną amatorszczyzną. Żeby nie wyjść z pustymi rękami, kupiłem kartkę pocztową o zwariowanych psychodelicznych kolorach, którą chciałem wysłać koledze z Warszawy. Ubecy sprawdzający listy na poczcie dostaną pewnie oczopląsu.
Po wyjściu z tej pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania zabrałem się do robienia zdjęć. Pentacon doskonale się do tego nadawał, gdyż jako lustrzankę nie trzeba go podnosić do oka, płosząc fotografowanych. Po krótkim spacerze wykręciłem dwie rolki filmu, ale czułem, że nie trafiłem nic ciekawego jak na zdjęciach ze Street Fair7, którymi zachwycał się Wolman. Wtedy zamykano tu ruch kołowy i ulica przez dwa dni tętniła innym zakazanym życiem. Datę tej imprezy miałem teraz zapisaną w kalendarzu.
Zmęczony spacerem, wstąpiłem do baru o szumnej nazwie De Luxe, gdzie w chłodnym, klimatyzowanym wnętrzu wypiłem piwo. Tam nawiązałem rozmowę z fajnym długowłosym faciem, który okazał się fotografem. Nazywał się Gary i dotarł tu niedawno z Detroit. Zauważyłem, że fascynował go mój pentacon. Wyjąłem go z futerału, aby mógł go lepiej pooglądać. Dla niego był to egzotyczny i nieznany aparat. Potem, gdy usłyszał, że jestem z Polski, dodał w tajemnicy, że we Frisco ukrywa się przed poborem wojskowym i przez jakiś czas siedział nielegalnie w Kanadzie. Facio dał mi namiar na „podziemny” sklep fotograficzny blisko portu, gdzie mieli niższe ceny od Bruksa. Zapisałem adres i wyszliśmy na zewnątrz. Na niebie znowu pokazały się chmury, więc pożegnałem go i wróciłem do mustanga. Dochodziła już piąta i kiedy wjechałem na autostradę, ugrzęzłem w koszmarnym korku, który ciągnął się przez godzinę aż do lotniska w Millbrae i do Redwood, dojechałem dopiero po siódmej.
5
Tay day – indyjska technika farbowania tkanin.
6
LSD – chemiczny środek halucynacyjny, popularnie nazywany kwasem.
7
Street Fair – kiermasz uliczny.