Читать книгу Koniak i Daktyle - Marek Majewski - Страница 9
Rozdział 1
PARTY, PARTY, PARTY
ОглавлениеTydzień po drugiej wizycie w redakcji „Rolling Stone” szykowałem się na bankiet u Boba Kingsbury. Bob należał do starszej generacji bitników i mieszkał na jednym z siedmiu wzgórz, o nazwie Potrero Hill. Zajmował tam flat kolorowo wymalowanego, wiktoriańskiego domku10. Był żonaty, miał dwoje dzieci i dużego, włochatego psa Dylana. Przybyłem tam późnym wieczorem, bez Bogdana, który raczej nie pasował do tego towarzystwa. Z mapą w ręku zjechałem z autostrady, bo nie znałem dobrze tej części miasta. Po kluczeniu stromymi ulicami rozpoznałem kolorowy dom Boba. Budynek dosłownie rozsadzała muzyka Doorsów. Niskie oktawy na basie i stakatto organ podkreślały ponury głos solisty. Gospodarz musiał mieć tolerancyjnych sąsiadów, bo nikt nie robił rabanu. Nie zamierzałem tam długo siedzieć i miałem kilka powodów. Po pierwsze, nie znałem nikogo poza Wolmanem. Po drugie, miałem jeszcze trudności ze zrozumieniem angielskiego, zwłaszcza w szybkiej rozmowie i po trzecie, chciałem uniknąć palenia marihuany.
W środku panował już duży tłok, a długowłosi hajowcy stali i siedzieli na schodach wiodących na piętro. Wyglądem i sposobem bycia pozowali na miejscową cyganerię artystyczną. Z trudem przedarłem się na górę, gdzie w dużym livingu biły po oczach mrugające światła stroboskopowe, a Kingsbury gdzieś się zmył. W ich poświacie tańczący wyglądali jak roboty, poruszające się w drgawkach dziwnych pląsów. Widziałem coś takiego pierwszy raz i bardzo mi się to spodobało. Wreszcie natknąłem się na Wolmana, z którym zamieniłem kilka słów. Bob przyszedł za chwilę z dwoma kartonami piwa pod pachą. Gdy odstawił je do lodówki, przedstawił mnie Rogerowi, długowłosemu okularnikowi, który był jego asystentem w „Rolling Stone”. Facio wyglądał w porządku, więc zaczęliśmy rozmawiać. Jednak szybko zmęczyło nas mrugające światło, więc przeszliśmy na schody, gdzie swobodnie kontynuowaliśmy rozmowę. Roger sprawiał wrażenie interesującego artysty, miał wiedzę o sztuce, zwłaszcza o pop-arcie. Skończył Cooper Union w Nowym Jorku, będące czymś w rodzaju naszego ASP. Słyszał o polskim plakacie cyrkowym i lubił grafikę europejską, którą określał poważnie jako very heavy stuff. Wkoło nas krążyły skręty trawki, bez których hippisowskie party nie mogłoby się obyć. Chcąc jednak uniknąć przykrych wrażeń, tym razem udawałem, że się zaciągam, gdy przychodziła na mnie kolej. Po tym jak Kapitan Kolor ściął mnie z nóg swoim splifem, nie chciałem ryzykować. Piłem tylko piwo z Rogerem, z którym fajnie mi się gadało. Potem, gdy temat się wyczerpał, wymieniliśmy telefony, obiecując sobie spotkanie na mieście.
Ponieważ Kingsbury był zajęty gośćmi, a Wolman gdzieś znikł, zacząłem zbierać się do domu. W tym towarzystwie poza nimi nie znałem nikogo, więc zszedłem do wozu i ruszyłem do Redwood.
W kilka dni później Wolman namówił mnie, abym zobaczył, jak bawią się prawdziwi hippisi z głośnego wydawnictwa Rip off Press. Budynek słynnych „wyzyskiwaczy” mieścił się na Potrero Hill w pobliżu Boba Kingsbury, więc dotarłem tam bez trudu. Komiksowcy zajmowali cały parter starej fabryki, gdzie było biuro i drukarnia. Party odbywało się na zapleczu małego magazynu, z którego prowadzono dystrybucję. Przybyłem tam koło dziesiątej, kiedy impreza leciała już na maksie. Na zewnątrz stały zdezelowane, typowo hippisowskie bryczki. Przy tych zaparkowanych w nieładzie wrakach motoryzacji mój mustang wydawał się nowym, eleganckim wozem. Fundamenty fabryki chodziły w rytm krzykliwego, skrzeczącego głosu Janis Joplin, która niedawno wykorkowała na „smaku”, ale dalej rejwodziła na listach przebojów. Chłopcy z Rip off Press mieli świetną aparaturę stereo, która zdrowo dawała po uszach. Wewnątrz w podrygujących pląsach bawiła się wataha oryginalnych hajowców lat sześćdziesiątych. Na podstawie ich wyglądu wywnioskowałem, że bardziej oryginalnych hippów nie znalazłbym nawet na słynnej Haight-Ashbury. Były to klasyczne dzieci kwiaty11 i pierwsi prekursorzy LSD.
Ponieważ czułem się tu obco, wmieszałem się w tłum w poszukiwaniu Wolmana, który był moim przewodnikiem na każdym party. Nie mogąc go odnaleźć, przepchałem się do stołu w rogu sali, gdzie stały drinki, czipsy i kilka garści pracowicie skręconych jointów, rzuconych w nieładzie do blaszanego pudełka po czekoladkach. Było tu przaśno, ale artystycznie, a podłogę zastępowało ubite klepisko, na którym w rytm muzyki skakała i pohukiwała część towarzystwa. Ponieważ miałem ochotę na alkohol, nalałem sobie trochę wina, po czym zacząłem obserwować ten barwny i wesoły tłum. Królowały tu zgrzebne szaty włóczykijów, długie do ramion pióra, ubiory ze spranego dżinsu oraz buty i kapelusze kowbojskie. No cóż, w końcu byliśmy na dzikim Zachodzie!
Po chwili w pobliżu jednego z ryczących wzmacniaczy dojrzałem Boba. Stał tam z jakimś zaniedbanym blondynem w workowatej siermiędze i przekrzykując muzykę, klarował mu coś do ucha.
Podszedłem do nich, a Bob widząc mnie, krzyknął wesoło.
– For out! For out! – jest tutaj nasz przyjaciel zza żelaznej kurtyny.
– Right on, Bob – odparłem na luzie, gdyż przyswoiłem sobie trochę gwarę hippisowską.
– This is very heavy trip!12 – powiedział drugi facet.
– Czy faktycznie przyjechałeś z tamtego zabitego deskami świata? – dodał z niedowierzaniem, taksując mnie wzrokiem. W międzyczasie podszedł do nas następny facio o lekko zamglonym spojrzeniu. Bob przedstawił mnie denatowi o długich kręconych blond włosach. Artysta ten, jak Kapitan Kolor, miał podwieszone w ubraniu dzwoneczki, które dzwoniły przy każdym ruchu, zaś na szyi w sznurze korali dumnie zwisał duży srebrny medalion ze znakiem antywojennym. Była to miejscowa gwiazda artystyczna, Rick Griffin – słynny rysownik komiksów, założyciel grupy artystów o śmiesznej nazwie Family Dog. Rezydowali za mostem w Sausalito i ustabilizowali się na rynku w połowie lat sześćdziesiątych.
Jak się dowiedziałem z rozmowy, Rick był twórcą winiety literniczej pisma „Rolling Stone”. W tamtych czasach Jann Wenner kupił od niego ten projekt za uncję Acapulco Gold13. Wtedy to Frisco wchodziło w epokę psychodelicznego haju i wszyscy długowłosi artyści działali w podziemiu, paląc splify i odjeżdżając na kwasie, który był wtedy kompletnie legalny. Griffin dodał, że nazwę swojej grupy Family Dog czyli „rodzina psów” wymyślił, podróżując na LSD, kiedy na jednej z kosmicznych imprez miał przywidzenie, że wszyscy zamienili się w psy i zamiast mówić, szczekają. Kingsbury znał tę historię na pamięć, ale rozmarzony dodał:
– Ja kiedyś na kwasie rozebrałem się do naga i wyszedłem luźno na ulicę, bo miałem wrażenie, że jestem niewidzialny.
– Tak to było, przyjacielu, w latach sześćdziesiątych – dodał z tęsknotą.
Potem chłopcy wprowadzili mnie w popularne określenia i powiedzonka hippisów. Dowiedziałem się, co to jest: get stone, acid trip, fore out trip, cool trip, spaced out cadet, freak out on acid itd.
Raptem Bob nagle się ożywił, jakby wypatrzył coś w tłumie tańczących, i z okrzykiem – OK children, zaraz wracam… – znikł w tłumie.
Chwilę potem przedarł się do nas, ciągnąc za rękę śmiejącego się do rozpuku Wolmana, który trzymał w ręku jakiś różowy balonik, który podał Griffinowi.
– Rick, to jest… coool stuuff! Właśnie coś z tamtych lat – dla naszego przyjaciela zza żelaznej kurtyny.
Komiksowiec w lot pojął, o co chodzi, bo wziął balon, przystawiając go sobie wprawnie pod nos. Delikatnie spuścił trochę powietrza i szybko wciągnął je w płuca. Po kilku takich sztachach zapytał mnie: – Próbowałeś już laughing gas14? This is extremely heavy stuff – dodał z błyskiem w oku. Bob, nie czekając na moją odpowiedź, wyrwał mu balon i podstawił mi go pod nos. – Nie przejmuj się Madżeski, to jest legalne, tego gazu używają dentyści.
Zaciągnąłem się jak oni i czekałem na reakcję. Po jakimś czasie przyjemne ciarki podniecenia rozeszły się po moim ciele. Usłyszałem tylko pytanie Ricka.
– No jak, działa? To teraz mogę ci wyrwać bez bólu ząb? – Po tej ripoście wszyscy ryknęliśmy trudnym do opanowania rechotem.
– This is good, or… extremely heavy stuff – poprawiłem się rozbawiony w pełni niuansami slangu hippisów.
– Gdyby nie ten gaz, Beatlesi nigdy nie nakręciliby słynnego filmu Hard Days Night – powiedział luźno Rick. – Podobno reżyser Richad Lester miał na planie kilka butli tego specyfiku. A Sargeant Pepper’s i Yellow Submarine powstały już na dobrym kwasie. Ja sam muszę przypalić ze dwa jointy, żeby coś sensownego narysować na papierze, a cóż dopiero oni. Czasy, kiedy artyści tworzyli, popijając niewinne winko, skończyły się bezpowrotnie – podsumował swoje wywody.
Widać, że po sali krążyło więcej takich balonów, bo teraz większa część hajowców tarzała się ze śmiechu. Wolman dał nam jeszcze po sztachu z balona i znikł w tłumie. Do nas natomiast nie wiadomo skąd dokooptował Kapitan Kolor, który przyniósł z sobą grubego jak cygaro splifa i zaczął coś zagajać z Rickiem. Widząc, co się święci, pod pretekstem wyjścia do toalety znikłem na chwilę w łazience, gdyż na trawkę Kapitana nie miałem dzisiaj ochoty. Gaz śmiechu był dla mnie wystarczająco nową używką w tym towarzystwie.
Muszę powiedzieć, że wprowadził mnie w doskonały humor, który trwał dobre pół godziny. Dowiedziałem się od Wolmana, że gaz przyniosła jakaś asystentka dentysty. Jej szef rwał zęby pacjentom, a oni śmiali się jak gdyby nigdy nic.
My zaś, śmiejąc się jak głupi do sera, przeszliśmy się jeszcze w tłumie, gdzie poznałem kilku członków ekipy Big Brother and the Holding Company, z którymi śpiewała Janis Joplin. Jednak rozmowa z nimi się nie kleiła, gdyż ci „luźni pacjenci” musieli kursować na jakimś ostrym koksie. Poznałem też innych członków Rip Off Press. Jednym z nich był ponury i superwolny Shelton, a drugim – pełen energii i dowcipu Ken. Zaprowadzili mnie do biura i pokazali swoje prace. Ponurak rysował przygody For out Brothers, a Ken – historyjkę o kocie przypalającym ciągle marychę, zatytułowaną Space out cat. Żeby było śmieszniej, kocisko miało duży malinowy nos, przypominający męskiego członka. Komiksy drukowano w formie książeczek i cała ich masa walała się po pokoju. W czasie dyskusji Ken zapalił jointa, którego puścił w koło. Aby nie odstawać towarzysko, udawałem tylko, że się zaciągam. Potem wróciliśmy na salę, gdzie na klepisku dalej trwała akcja. Z głośników leciał teraz Steppenwolf – Born to Be Wild, co było doskonałą ilustracją tego ostro znarkotyzowanego towarzystwa. Gaz śmiechu widać się skończył, bo gdy zobaczyłem Wolmana, był już bez balona i zachowywał się normalnie. W sumie przyjemnie spędziłem czas i dopiero po północy pojechałem do domu. Hippisi w lekko przerzedzonym składzie bawili się dalej na całego. Gdy odjeżdżałem samochodem w kierunku autostrady, z budynku żegnał mnie Scott McKenzie słowami sztandarowego wówczas przeboju: „If you are going to San… Fran… cisco…”. Zatrzymałem na chwilę mustanga, z nostalgią wsłuchując się w ten magiczny refren, który słyszałem jeszcze w Polsce. Znowu uszczypnąłem się w ramię, aby sprawdzić, czy to nie sen… Bo wracałem ze stolicy hippisów z głową pełną nowych wrażeń. Wolno wjechałem na autostradę, nucąc pod nosem ten magiczny refren i bez pośpiechu ruszyłem do Redwood.
Później uczestniczyłem w kilku innych imprezach: u Ricka Griffina, skąd prawie uciekłem w strachu, gdy gospodarz zaproponował wszystkim kostki cukru z LSD. Potem gościł mnie Shelton, który okazał się spokojnym i ciekawym denatem, przypalającym maryśkę w „bongo” czyli fajce wodnej, mówiąc, że znudził się rolowaniem skrętów. Później dowiedziałem się, że zmarnowały go częste odjazdy na kwasie. Na tym party Ken zaproponował mi współpracę w komiksie o przygodach jego kota za żelazną kurtyną. Oczywiście pomysł ten powstał z uwagi na to, że znałem tamtejsze realia. Historia ta, choć genialna w swym zamierzeniu, nigdy jednak nie wypaliła.
W ten sposób powoli, z tygodnia na tydzień poznawałem to dziwne towarzystwo wolnych artystów. Wtedy, kiedy na całym świecie San Francisco było miastem marzeń wielu młodych ludzi. Ja natomiast rozpoczynałem moją największą podróż w krainę tysiąca i jednej nocy, czyli w slangu hippisów – extremely heavy trip. Postanowiłem tylko mieć się na baczności co do mocniejszych używek, zwłaszcza tych, których jeszcze nie znałem.
10
Flat – mieszkanie zajmujące całe piętro.
11
Dzieci kwiaty – hippisi lat sześćdziesiątych, znani z wpinania kwiatów we włosy.
12
For out – genialne; Right on – w samym sednie; This is very heavy trip – coś bardzo ciężkiego.
13
Acapulco Gold – odmiana marihuany.
14
Laughing gaz – gaz rozweselający.