Читать книгу Koniak i Daktyle - Marek Majewski - Страница 5

Rozdział 1
PIERWSZE DOLARY

Оглавление

Po kilku miesiącach pracy u mojego krewniaka, zacząłem przyzwyczajać się do nowego życia. W wieczorówce język szedł mi dobrze i odważnie spoglądałem w przyszłość. Do San Francisco jeździłem w towarzystwie Bogdana, niedoszłego studenta AGH z Krakowa, który parę lat temu prysnął przez Jugosławię na Zachód. Był on krewniakiem znajomych wujka. Byliśmy w tym samym wieku i łączyły nas wspólne tematy. Później przez niego poznałem drugiego Polaka – Darka, nieco starszego od nas, ale bardzo równego. Był inżynierem i dostał się tutaj przez Libię. Pracował teraz w dużej architektonicznej firmie Behtla w śródmieściu.

W krótkim czasie zostałem dumnym właścicielem mojego pierwszego samochodu. Był to sześcioletni Ford Mustang, identyczny jak ten w filmie Leloucha Kobieta i mężczyzna. W Polsce za taki wóz oddałbym kilka lat życia. Wujek dał mi go na kredyt, który spłacałem miesięcznie.

Bogdan Sochecki, mój nowy kolega, był średniego wzrostu spaślakiem i jedzenie stanowiło esencję jego życia. Sposobem myślenia nie odbiegał daleko od dobrego wojaka Szwejka, zresztą pochodził z byłej Galicji, czyli Krakowa. Chodził w przesadnie szerokich dzwonach i fizjonomią przypominał Eltona Johna. Rzadkie długie włosy formował grzebieniem tak, że przez moment wydawało się, że nosi perukę. Miał jednak duże poczucie humoru, co robiło z niego fajnego kumpla. Szpanował też Fordem Thunderbirdem. Miał on elektrycznie podnoszone szyby i Bogdan w czasie jazdy z satysfakcją na twarzy otwierał je i zamykał. Razem z tym pociesznym grubasem włóczyłem się po zakazanych zakamarkach Frisco. Odwiedzaliśmy lokale striptizowe, chodziliśmy do małych podejrzanych kin porno i snuliśmy się po kolorowych sklepikach w Chinatown. Z nim oglądałem to wszystko od innej, zakazanej strony. Bogdan siedział tu już rok i znał trochę teren.

Po kilku tygodniach wygrzebałem z walizki aparat fotograficzny, który przywiozłem z Polski. W kraju zapłaciłem za niego kupę pieniędzy. Był to enerdowski pentacon – duża, ale lekka lustrzanka o formacie 6x6 cm. Okazało się, że na filmie Kodaka robił całkiem niezłe zdjęcia. Do fotografii podszedłem z prawdziwą pastą, której nie miałem jeszcze w Polsce. Robiłem dużo zdjęć czarno-białych, bo znałem już ich obróbkę. Żałowałem pieniędzy na kolorowy film, którego wywołanie w zakładzie drogo kosztowało. Po wykręceniu kilku rolek zauważyłem, że zaczyna mi coś wychodzić. Miałem wykształcenie plastyczne i potrzebowałem tylko poprawić technikę naświetlania i wywoływania.

Tymczasem praca u wujka postępowała znanym, utartym torem. Skupowaliśmy używane bryczki, głównie z ogłoszeń w gazetach lub na aukcjach i najczęściej były to wozy amerykańskie. Czego myśmy nie mieli: fordy, chevrolety, cadillaki, dogde’e, plymuthy i kupę innych marek, o których w Polsce nikt nawet nie słyszał. Wujek nie kupował nic, co miało więcej niż pięć, sześć lat.

– Starsze to tylko kłopot i złom – mawiał.

Po przywiezieniu wozu na miejsce, robiliśmy generalny przegląd techniczny i potem dawaliśmy go do malowania. Robił to lakiernik po drugiej stronie ulicy. Kiedy wystawialiśmy wóz na sprzedaż, wyglądał prawie jak nowy i można było za niego wziąć dużo więcej.

Wszystkie auta stały na placyku przed garażem, każdy z dużą ceną wypisaną białą farbą na szybie. Ja odpowiadałem za dopilnowanie malowania i wypisanie ceny. Najczęściej siedziałem przed garażem, czekając na potencjalnych klientów, z którymi szlifowałem angielski. Robota była czysta i nie przemęczałem się za bardzo.

Najciekawszy moment stanowiło targowanie ceny, czułem się wtedy jak na ciuchach w Warszawie. Wujek dawał mi kartkę ze spisem cen, które nie korespondowały z cenami na szybie, ale określały pułap, do jakiego mogłem spuścić klientowi. Całe targowanie było podchodami z dwóch stron. Klient starał się kupić wóz możliwie najtaniej, a ja starałem się trzymać jak najbliżej ceny wypisanej na szybie. Gdy trafiałem na twardziela, chcącego kupić auto za bardzo śmieszną cenę, wołałem wtedy wujka, który osobiście brał gościa w obroty i albo mu opuszczał, albo przepędzał z „laty” – bo tak nazywał się placyk, na którym handlowaliśmy.

Miałem stawkę cztery dolce za godzinę, co mnie bardzo cieszyło, zwłaszcza po przeliczeniu na złotówki. Nie płaciłem też za mieszkanie, więc nie miałem powodów do narzekań. W ciągu sześciu miesięcy załatwiłem papiery emigracyjne i niedługo potem dostałem zieloną kartę. Opiliśmy to z Bogdanem i Darkiem w znanym lokalu striptizowym Carol Dody, El Condor. W kilka dni później Darek sfotografował mnie na tle mustanga. Zdjęcie to miałem wysłać do tej modelki w Polsce, bo teraz ja chciałem zaszpanować. Aby efekt był lepszy, pojechaliśmy na górkę po drugiej stronie zatoki. Tam ustawiłem się z mustangiem na tle zapierającej dech w piersiach panoramy miasta. A niech zzielenieje z zazdrości ta pindzia-dryndzia. Darek nawet sugerował, żebym ustawił się przy bryczce z jakąś supercizią, ale nie mieliśmy takiej pod ręką.

Wujek, widząc moje zainteresowanie fotografią, udostępnił mi część garażu, gdzie urządziłem ciemnię. Wiedział, że nie będę sprzedawcą samochodów i fotografia mogła być zawodem, w którym miałem jakąś szansę. Z Darkiem, zaawansowanym amatorem, jeździliśmy na wystawy do San Francisco. Chciałem podpatrzeć, co robią inni i jaki styl jest popularny. On też pożyczył mi kilka książek na ten temat i pokazał sklep Bruksa z fantastycznym sprzętem. Tam kupiłem powiększalnik i kilka podstawowych rzeczy do ciemni. Byłem pełen entuzjazmu, gdyż mieli tam naprawdę wszystko. W Polsce każdą rzecz zdobywało się przez znajomości i spod lady, co było istną katorgą.

Poważne fotografowanie zacząłem od słynnej dzielnicy hippisów Haight-Ashbury. Znalazłem tam niepowtarzalną atmosferę i ciekawe typy. Czytałem uważnie niedzielne gazety, zbierając informacje o ważniejszych imprezach w mieście. Na razie fotografowałem w naturalnym świetle, gdyż o zdjęciach z fleszem nie miałem jeszcze pojęcia. Wujek co prawda nie znał się na sztuce, ale chwalił moje odbitki, gdy suszyłem je w garażu. On też podsunął mi pomysł, aby pojeździć z najlepszymi zdjęciami po redakcjach miejscowych gazet. Zamierzałem to zrobić, ale w moim przekonaniu nie byłem jeszcze gotowy. Darek załatwił mi prenumeratę na magazyn „Modern Photography”, który studiowałem kartka po kartce, nieraz ze słownikiem w ręku. Widziałem w tym dużą zawodową szansę i dzięki wytrwałości szybko robiłem postępy. Tak przeszedł mój pierwszy rok poza ojczyzną.

Koniak i Daktyle

Подняться наверх