Читать книгу Koniak i Daktyle - Marek Majewski - Страница 6
Rozdział 1
PISMO HIPPISÓW
ОглавлениеPo świętach Bożego Narodzenia, które przeszły jakoś dziwnie, bo bez śniegu, coraz lepiej poznawałem miasto. Zahaczyłem się też jako grafik w małym wydawnictwie książek i plakatów Celestial Art, gdzie znalazłem hippisów w moim wieku. Grałem z nimi w ping ponga i odwiedzałem ich flat przy ulicy Cole w pobliżu Haight-Ashbury. W połowie stycznia zaciągnęli mnie do galerii Intersection w North Beach, gdzie trafiłem na właściwego człowieka. Nazywał się Baron Wolman i pracował jako fotoedytor w piśmie rockowym „Rolling Stone”, wtedy oficjalnej gazecie hippisów. Faceta bardzo interesował fakt, że przyjechałem zza żelaznej kurtyny. Rozmawialiśmy o europejskiej muzyce młodzieżowej i polskim plakacie. Pochwaliłem się, że pracowałem w „Jazzie”, no i nadmieniłem o moim fotografowaniu. Na tyle się wszystkim przejął, że kazał mi przyjść do redakcji z portfolio.
Rozmowa z tym fajnym hippem bardzo mnie podekscytowała i gdy wróciłem do domu, zabrałem się gorączkowo do powiększania najlepszych negatywów. Postanowiłem zaskoczyć Wolmana odbitkami dużego formatu, co nie było problemem, bo pracowałem na szerokim filmie 6x6 cm.
W dniu, w którym byłem umówiony, od samego rana chodziłem podniecony i nerwowy. Po południu, gdy nadszedł czas wyjazdu, zapakowałem zdjęcia w teczkę i ruszyłem do „Rolling Stone”. Na miękkich nogach wjeżdżałem windą na trzecie piętro, gdzie mieściła się redakcja. Na górze w recepcji długo jeszcze musiałem czekać, bo Wolman miał właśnie jakiś meeting3. Siedząc spięty na kanapie w recepcji, z zaciekawieniem lustrowałem wnętrze. Na ścianach wisiały znane mi z kiosków, oprawione w ramki okładki pisma, które przedstawiały gwiazdy muzyki rockowej. Były to ostre, profesjonalne, czarno-białe foty.
Wreszcie pokazał się Wolman, zapraszając mnie do swego pokoju. W tym stosunkowo ciasnym pomieszczeniu panował artystyczny chaos. Na małym podręcznym adapterze szedł właśnie ostatni long Creedence Clearwater, który teraz był na topie listy przebojów. Zaś na ścianie nad mocno dobitym biurkiem dominowały dwa czarno-białe zdjęcia, które zwróciły moją uwagę. Był to Muddy Waters z gitarą i John Lennon w modnych drucianych okularkach. Te świetne portrety przemawiały do widza klarowną kompozycją i prostotą ekspresji. Na blacie biurka leżały rozrzucone w nieładzie pudełka ze slajdami, odbitki fotograficzne i piętrzący się plik starych magazynów. Wolman widać nie miał za dużo czasu, bo przeszedł od razu do rzeczy. Przykręcił nieco muzykę – i rzucił:
– No, pokaż przyjacielu, co tam przyniosłeś – zagadał, obserwując mnie w skupieniu. Wyciągnąłem odbitki z teczki i rozłożyłem je na parkiecie podłogi. Było tam kilka reporterskich fotek z niedawnej imprezy na Haight-Ashbury. Duży format odbitek nieco go zaskoczył, bo stanął z boku w milczeniu, przeżuwając odpowiedź. Ja też się nie odzywałem, aby czegoś nie zapeszyć. Po dobrej minucie podniósł dwa zdjęcia i przyjrzał się im z bliska. A gdy skończył, odwrócił się do mnie i zagadał:
– This is for out stuff4, musisz używać kamery 6x6, czy nie jest tak? – zamknął zdanie stwierdzeniem.
Od razu wiedziałem, że facet zna się na rzeczy i dałem mu krótki wykład na temat mojego pentacona i szerokokątnego obiektywu, którego używałem.
– My tutaj wszyscy lecimy na nikonach, a ja mam jednego z motorem i szerokim kątem 24 mm – nadmienił fachowo – i myślę, że optycznie będzie zbliżony do twojej pięćdziesiątki. W każdym razie przynieś tę maszynę następnym razem, bo chciałbym pooglądać ten nazistowski antyk.
– Proszę, siadaj, to pogadamy o możliwości pracy dla ciebie, bo widzę, że strzelasz całkiem niezły stuff – zakończył zamyślony, wskazując na stary wysłużony fotel i sam usiadł na drugim.
– Może papierosa – zapytał, wyciągając paczkę pall malli bez filtrów.
– Nie dziękuje, nie palę – odparłem.
Wtedy on wyjął powoli papierosa, zapalił go i zaciągając się głęboko, rzekł:
– Muszę… ci powiedzieć… że przychodzi tutaj kupa ludzi i dla niektórych marnuję tylko czas – ciągnął zmęczonym głosem, podkreślając poszczególne wyrazy.
– Przynoszą portfolia, ale gdy tylko je otworzą, od razu widzę, że się nie rozumiemy. Po prostu nie wiedzą i nie czują, co to jest czarno-biała fotografia i moment, który fotograf ma uchwycić kamerą. Nie mogę powiedzieć – niektórzy nawet przynoszą ciekawe artystycznie odbitki, ale ja nie prowadzę galerii sztuki dla wydumanej fotografii, ja chcę dobrą reporterkę – taką, jaką strzela Jim Marshall i kilku innych, którzy z nami współpracują.
– No, ale cóż – ciągnął dalej, celebrując słowa – większość przynosi mi techniczną słabiznę…
– „Rolling Stone” ma duży format i jak walniemy fotę na całą stronę, to nie chcemy żeby ziarno konkurowalo z rastrem drukarskim… – No, nie – dodał klepiąc mnie po plecach – Ja potrzebuję ostre zdjęcia o czystej definicji detalu, bo inaczej zdechną mi na prasie. Nasze pismo jest drukowane na najgorszym papierze i u fatalnego drukarza, bo teraz nas nie stać na nic innego… I na przykład twoje odbitki wytrzymałyby te niedostatki i można z nich nawet robić rozkładówki na dwie strony. Ludzie nie rozumieją, że zanim zdjęcie ukaże się w druku, traci dużo na jakości i jak jest słabe technicznie w oryginale, to nie przeżyje całego procesu… Kropka!
Po tym stwierdzeniu odłożył na bok pall malla, wziął lupę i przyłożył ją do jednej z moich odbitek.
– Tak, to jest niezła robota i minimalne ziarno, super staff – zakończył, odkładając lupę na zagracone biurko.
– Przepraszam, że nie mogę ci poświęcić więcej czasu, ale za kilka dni oddajemy numer do druku, i jak widzisz, panuje tu lekka panika. Po czym rozłożył ręce, wskazując na blat zawalony odbitkami.
– Niemniej zostaw mi kilka zdjęć i zdzwonimy się pod koniec tygodnia. Chciałbym je pokazać naszemu art directorowi.
– Czy masz jakąś wizytówkę? – dodał szybko.
Zdezorientowany poprosiłem o długopis, aby zapisać na kartce mój telefon. W nerwówce przed wyjściem zupełnie o tym zapomniałem. Baron, patrząc ze współczuciem na mnie, roześmiał się wesoło:
– Super – powiedział – Absolutely super. Przychodzisz tutaj z całkiem przyzwoitymi printami, ale bez karty wizytowej, gdy tymczasem inni fotografowie przynoszą mi piękne karty wizytowe, prezentując słabiznę. To jest dopiero człowiek zza żelaznej kurtyny!
Potem, patrząc na kartkę z moim telefonem, z trudem starał się wymówić moje nazwisko. Widząc to, przyszedłem mu z pomocą.
– Proszę mnie po prostu nazywać Andy, to jest moje drugie imię – powiedziałem szybko, aby uniknąć zbędnego tłumaczenia.
Pozbierałem resztę zdjęć do teczki, a on żartując, odprowadził mnie do windy. Stał tam chwilę zamyślony, po czym gasząc papierosa w popielniczce, rzekł: – Jak skończę ten numer, to chciałbym postawić ci lunch. Jestem ciekawy, co się tam dzieje, za tą żelazną kurtyną. Myślę, że wtedy zobaczę twoją niemiecką kamerę… – w każdym razie zdzwonimy się za kilka dni.
– Solong! – rzucił mi luźno na odchodne.
Wychodząc z redakcji „Rolling Stone”, byłem jak na skrzydłach. Co prawda nic konkretnego nie miałem jeszcze w ręku, ale przynajmniej ktoś pozytywnie ocenił moje prace. Jestem też zaproszony na lunch, a to już coś znaczy! Trzeba się będzie uzbroić w cierpliwość i czekać na telefon. W szybkim tempie zostałem Andym – no cóż, jestem w Ameryce, więc trzeba ułatwić tubylcom wymawianie mego imienia. Nie chcę być jakiś Marick, poza tym mam teraz imię jak słynny Andy Warhol.
Zrelaksowany pomyślnym zakończeniem wizyty, wskoczyłem do mustanga i ruszyłem w kierunku exitu na Redwood. Na autostradzie z przyjemnością wcisnąłem gaz do dechy, wyprzedzając inne amerykańskie gabloty.
– Coś z tego musi wyjść – rozmyślałem – przecież facet podniecał się moimi zdjęciami… moimi zdjęciami… do jasnej cholery – powtórzyłem na głos. Być drukowanym w „Rolling Stone” to całkiem niezły początek…!
Po powrocie od razu zadzwoniłem do Darka. Pochwaliłem się moim spotkaniem z Wolmanem i zaprosiłem go do siebie. Wpadł zaraz po pracy, bardzo podniecony, z dużym kubełkiem KFC i kartonem piwa. Niedługo też przyszedł wujek, więc razem urządziliśmy małą balangę.
Z Darkiem do późna w nocy dyskutowaliśmy o fotografii i metodach obróbki odbitek. Potem długo nie mogłem zasnąć, rozmyślając o szansie zostania prawdziwym fotografem prasowym we Frisco.
Na początku następnego tygodnia zadzwonił Wolman. Zagajałem właśnie z klientem, tępym, opasłym Meksykaninem, który chciał kupić sobie forda, ale za długo targował cenę, więc przekazałem go w pewne ręce wujka.
Wolman mówił, że art director Bob Kingsbury zachwycał się moimi zdjęciami. Kilka z nich miało pójść w następnym numerze, ilustrując artykuł o Haight-Ashbury. Wolman pytał, czy nie mam nic przeciwko temu.
W tym momencie chciałem go uściskać – oczywiście, że nie miałem nic przeciwko temu. Skupiony i podniecony przyciskałem słuchawkę telefonu do ucha, gdyż facet proponował wspólny lunch w następny czwartek. W końcu umówiliśmy się o pierwszej w redakcji. Na zakończenie powiedział, że będzie miał dla mnie drugą robotę. Rzucił tylko do telefonu swoje solong i odwiesił słuchawkę.
Ja natomiast po mojej stronie trzymałem ją w ręku jeszcze dobrych kilka sekund, aż wyrwał mnie z zadumy długi sygnał centrali. Po prostu nie mogłem jeszcze w to wszystko uwierzyć… Czyżby to była przepowiednia mego kumpla z Celestial Arts, żebym się nie martwił, bo właśnie zaczyna się dekada Wodnika mojego astrologicznego znaku…
– Ta astrologia to jest… coś niesamowitego! – krzyknąłem podniecony.
– Nie tylko, że wydrukują moje zdjęcie, ale jeszcze dostanę coś do sfotografowania!
– To jest super! – powtórzyłem bezwiednie ulubione określenie Wolmana. – Nareszcie coś zaczyna się dziać, Andy! – powiedziałem głośno sam do siebie.
Ponieważ dochodziła czwarta i ruch w interesie był słaby, poprosiłem wujka, aby zwolnił mnie na resztę dnia. Po czym podniecony ruszyłem mustangiem na pobliską plażę. Chciałem tam odetchnąć świeżym morskim powietrzem, aby dojść do siebie. Wziąłem ze sobą pentacona – nie wiem dlaczego, ale tak na wszelki wypadek. Teraz poczułem się fotoreporterem, więc chciałem go mieć pod ręką, no bo w końcu on przyniósł mi szczęście.
Szybko wskoczyłem na autostradę i wcisnąłem w mustangu gaz, delektując się szybką jazdą. Na tym odcinku droga była pusta. Rozpędziłem mego rekina do maksu, a gdy strzałka szybkościomierza oscylowała koło 200 km/h, poczułem się znacznie lepiej. Rozparty w wygodnym fotelu, delektowałem się szybkością rozpędzonej maszyny, co w pewnym sensie dawało mi odprężenie. Uchylone szyby w oknach świszczały, a osiem cylindrów pod maską bulgotało na wysokich obrotach. Napakowany adrenaliną powracałem w myślach do rozmowy z Wolmanem, co chwila spoglądając w lusterko wsteczne, bo nie chciałem, aby jakiś gliniarz zepsuł mi ten szczęśliwy dzień mandatem.
Przy krzyżówce na plażę stanąłem na hamulcach, bo prawie przegapiłem zjazd. Po czym skręcając z głównej drogi, znowu dałem po garach. Jest kawał rakiety z tej bryczki, gdybym miał ją w Polsce to dołożyłbym temu szpanerkowi z beemką! Nie miałby z czym podskoczyć, pętak pieprzony – co on tam miał za silnik, cztery mizerne cylinderki? A tutaj pod maską mruczy mi osiem cylindrów. Chciałbym go wyprzedzić tym mustangiem, jak jechał do Zakopca z tą pindzią-dryńdzią modelką, co mnie odpuściła. Dałbym zdrowo po garach, zostawiając go w kurzu drogi.
Dojechałem po kawalersku do plaży, gdzie przy falochronie zaparkowałem wóz. Okolica świeciła pustką. Czwartek, wczesne popołudnie, koniec stycznia. Bezchmurne niebo, może piętnaście stopni w słońcu, chłodno jak na Kalifornię. Tylko nieliczni zapaleńcy surfu wypływali na deskach w ocean, ale nawet oni mieli ocieplane kombinezony do nurkowania. Poniżej falochronu kilku Murzynów obciągało z gwinta jakąś malagę. Dwóch długowłosych, ubranych w barwne wiatrówki, ganiało po plaży za frisbee. Jakaś para w dresach biegła razem z psem tuż przy linii wody. Atmosfera jak z filmu Nowej Fali.
Zmęczony wydarzeniami dnia, usiadłem na ławce przy deptaku, wsłuchując się w jednostajny szum przewalającego się Pacyfiku, gdzie w otaczającej mnie atmosferze znalazłem jakieś ukojenie i spokój. Tylko ocean dawał znać o sobie, marszcząc się białymi grzywami fal, niezmierzony w swojej wielkości i granatowo-czarny na dalekim horyzoncie.
Gdzieś tam daleko są Hawaje, a dalej Japonia – pomyślałem.
Olbrzymi bezmiar głębokiej wody. Dopiero na statku można w pełni odczuć pojęcie bezmiaru. Pamiętałem to małe pudełko, którym płynąłem przez Atlantyk, więc miałem już jakieś doświadczenie. A teraz siedzę na drugim końcu świata, w wymarzonej Kalifornii i patrzę, jak słońce chyli się ku zachodowi. Daleko od ojczyzny, na dobrowolnym wygnaniu, szukający sensu swojego istnienia. Czy nie lepiej było poddać się komunie i zostać tam, gdzie bezsens był sensem, a nadzieja przetrwania przez jakiś nowy układ dawała złudę wygranej. Co to jest ta pieprzona wolność? Czy można ją porównać z bezmiarem i wymierzyć słowami, czy to tylko iluzja dla naiwnych? Czy tutaj w Stanach znajdę to, czego szukałem, czy też jest to następny przystanek w nieznane?
Rozmyślając tak, pierwszy raz poczułem tęsknotę za krajem, za czymś, co zostawiłem za sobą z własnego wyboru. Przywołałem wyobraźnią wizerunek ojca, którego znałem właściwie tylko ze zdjęć. Zaraz po wojnie wykończyło go UB za to, że brał udział w Powstaniu Warszawskim i był oficerem AK.
Wiedziałem, że mogę wrócić do Polski. Miałem jeszcze ten zasrany paszport turystyczny ważny dwa lata. Jednak odstraszały mnie słowa napisane po rosyjsku: „Na wsje strany mira”. Niby na „wsje”, ale po każdą wizę na Zachód trzeba było stać w ambasadach w kolejce jak pies. Gdy tylko myślałem o tym, drgała we mnie jakaś struna oporu i nienawiści, aby nie być mięczakiem. Na pewno gdybym wrócił do kraju, w kazamatach pałacu Mostowskich jakiś cyniczny ubek zabrałby paszport na wieki. Czerwone skurwiele – pomyślałem, patrząc na daleki horyzont.
Zachodziło właśnie słońce i ani się spostrzegłem, jak nabrzmiała czerwienią kula dotknęła granatowej linii horyzontu, wtapiając się tam bezszelestnie. Niebo z niebieskiego przeszło w różowość, aby później zapłonąć łuną soczystej purpury i zgasnąć głębokim fioletem. Siedziałem tak nieruchomo przez chwilę, patrząc na te kolory. Tutaj naprawdę jestem wolnym człowiekiem – pomyślałem, wracając do mustanga.
Ze zdjęć oczywiście nic nie wyszło, bo aparat cały czas leżał w samochodzie. Po prostu zupełnie o nim zapomniałem. Ale przyjemnie jest mieć go pod ręką – pomyślałem, wracając do domu – tak jak w Polsce mieć paszport w szufladzie i móc wyjechać w nieznane, kiedy tylko dusza zapragnie, bez wiz i potrzeby tłumaczenia się jakimś durnym ubekom.
3
Meeting – spotkanie
4
This is for out stuff – to jest coś fantastycznego.