Читать книгу Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki - Marek Raczkowski - Страница 13

Оглавление

To były bukiety dla mamy?

– Dla babci. Nigdy nie miałem romansu z mamą, z babcią – długoletni.

Pamiętam też moją pierwszą coca-colę. Od mojego wczesnego dzieciństwa co roku jeździliśmy na miesiąc wakacji do Szczawy – małego uzdrowiska na drodze z Mszany Dolnej do Szczawnicy. Jeździła tam cała bliższa i dalsza rodzina – rodzice, dziadkowie, ciocie, wujowie, kuzyni i kuzynki; w porywach było tam ze 20 osób. Pakowaliśmy nasz samochód po brzegi, część rzeczy przywiązana była, pamiętam, sznurkiem do dachu, i jechaliśmy tam cały dzień, zatrzymując się po drodze na jakichś polanach, gdzie mama coś gotowała na kuchence gazowej. Wtedy nie było jeszcze takiej infrastruktury jak dzisiaj. Podróżowanie wiązało się z postojami i biesiadowaniem w przyrodzie. W Szczawie wynajmowaliśmy pokoje w pensjonatach, całymi piętrami. Było tam mnóstwo dzieci, zakochiwałem się tam w dziewczynkach z Krakowa, z którymi później namiętnie korespondowałem. Jak były upały, budowaliśmy tamy na rzece i kąpaliśmy się w rozlewisku. Włóczyłem się ciągle za siostrą i jej towarzystwem, oni mnie strasznie nie chcieli, bo byłem o sześć lat młodszy. Moja siostra strasznie mi wtedy imponowała. Była taką inteligentną, rozwydrzoną gówniarą. Strasznie dużo czytała, ciągle uganiała się za jakimiś chłopakami, wiecznie w kimś zakochana. Któregoś dnia podejrzałem, jak wypycha sobie stanik watą, i od tamtej pory ją szantażowałem. Za milczenie płaciła mi tym, że mnie wszędzie ze sobą zabierała.

Mój dziadek był w Szczawie bardzo szanowaną osobą. Jeszcze przed wojną, jak pracował na wysokim stanowisku w Ministerstwie Rolnictwa, zasłużył się jakoś dla tego regionu. Znał tam wszystkie miejscowe osobistości. Odwiedzali go w Szczawie jacyś profesorowie, a on odwiedzał proboszcza, z którym prowadził wielogodzinne dysputy. Dziadek chodził zawsze ubrany w biały garnitur, nosił kapelusz panama i kij sękaty w charakterze laski. Czasami chodziliśmy razem na spacer, bo miałem zawsze poczucie winy, że za mało z nim rozmawiam, że tylko latam z dzieciakami.

Jak były żniwa, pomagaliśmy wszyscy w polu. Nie było to przyjemne, to była raczej ciężka praca, ale nagrodą była jazda wozem drabiniastym na sianie. I to po stromych drogach. To była jazda ekstremalna.

Najwięcej czasu na wakacjach spędzałem z babcią. Była moją wielką przyjaciółką. Godzinami graliśmy w karty, głównie w tysiąca. Byliśmy ze sobą bardzo blisko, aż zacząłem dojrzewać. Tego etapu w moim życiu babcia już nie była w stanie zaakceptować. Nie lubiła mnie już w tej wersji. Chyba była o mnie zazdrosna. A ja z kolei byłem kompletnie pochłonięty dziewczynami. Miałem poczucie winy, że nie chcę już z nią grać w karty. Zresztą całe moje życie rodzinne – i wtedy, i dzisiaj – to ciągłe, uporczywe poczucie winy.

A jak było z tą coca-colą?

– Kiedy miałem jakieś osiem lat, na dzień przed wyjazdem do Szczawy, jeszcze w Warszawie, tata powiedział mi, że na miejscu dostanę swoją pierwszą coca-colę – od wujka, który jechał na nasze wakacje prosto z jakiegoś służbowego wyjazdu zagranicznego. Byłem strasznie dumny, z przejęcia nie mogłem spać w nocy, a potem całą drogę wyobrażałem sobie, jak zadam szyku tą coca-colą przed wiejskimi dzieciakami, które w tamtych czasach chodziły jeszcze boso. Na miejscu wujek wręczył mi uroczyście coca-colę, uroczyście mi ją otworzył, a ja uroczyście wypiłem swój pierwszy łyk. Była ciepła.

Smakowała ci?

– Zupełnie tego nie pamiętam. Coca-cola to jest jednak niesamowity napój. Bo jak tu skonfrontować smak coca-coli z wyobrażeniem o jej smaku? Z wyobrażeniem o jej smaku kilkuletniego chłopca w latach 60. w PRL-u! Czy w ogóle można mieć jakieś wyobrażenie o smaku coca-coli, zanim się jej spróbuje?

Były jeszcze jakieś przedmioty otoczone przez ciebie takim kultem?

– Na przykład bardzo długo żywiłem kult plastikowego worka na śmieci. Moja mama jest z zawodu fotografem i prawie całe życie fotografowała konie. A ja jako mały chłopiec miałem w tym swoje zadanie. Wychodziłem z lasu i ciągnąłem przez łąkę czarny plastikowy worek, żeby konie myślały, że to wilk, i przyjmowały nerwowe pozy – stawiają wtedy uszy i pięknie wychodzą na zdjęciach. Pamiętam, że ten czarny plastikowy worek na śmieci rodzice przywieźli ze Szwecji. Wszyscy na osiedlu nam tego worka zazdrościli, a my oczywiście nie wyrzucaliśmy do niego śmieci. Używaliśmy go tylko od święta. Zabieraliśmy go na wakacje, ja pakowałem do niego swoje rzeczy. To były czasy, kiedy śmieci wyrzucało się do wiaderka, a następnie do zsypu. Część śmieci oczywiście osiadała na ścianach tego zsypu na zawsze, zachodziły tam niewyobrażalne procesy. Myślę, że nawet Tomasz Bagiński by nie podołał stworzeniu animacji mikroskopowego świata takiego zsypu do reklamy jakiegoś środka bakteriobójczego.

Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki

Подняться наверх