Читать книгу Napisy końcowe - Mariusz Byliński - Страница 11

7.

Оглавление

– Przesuń bliżej, Daniel. I załóż mi słuchawki.

– Sam włączysz?

– Sam.

Przesuwa wysięgnik z monitorem, wciska mi w uszy silikonowe zatyczki i siada za swoim komputerem. Poczekam jeszcze moment, żeby popatrzyć, jak męczy się przy klawiaturze – łopatki wypychają koszulę, lewa nieco bardziej, jakby chciała oderwać się od torsu, prawe ramię drży – postępujące wiotczenie mięśni. Jest z nim coraz gorzej. Mógłby wreszcie powiedzieć: „Już nie mam siły” albo lepiej: „Rozpadam się”. Jak go znam, zabrzmi to tak: „Zmagam się”. „Czego chcesz” – powiem – „jesteśmy staruchami”. Zaprzeczy i zasypie mnie stosem wyuczonych formułek, które wpajano nam przez lata: „każdemu należy się szacunek i uwaga”, „życie jest bezcenną wartością” i tak dalej. Według niego nawet żałosne podrygi mojego ciała, gdy dopadają mnie spazmy, są objawem życia, nie chce dostrzec, że przypominają przedśmiertne skurcze. Widać, bardzo boi się śmierci. Wierzy, że da się jej uniknąć, tak jak można uniknąć grypy, szczepiąc się raz do roku. W gruncie rzeczy ma wciąż naturę chłopca, a zmarszczki i przerzedzone włosy to w jego przypadku kamuflaż. On jest chłopcem, który udaje starca. A ja jestem starcem, bardziej bezbronnym niż niemowlę... Nie, Danielku, tobie należy się tylko jedno życie! Ja to co innego, już przekroczyłem granicę gatunkową, nie jestem zwyczajnym homo sapiens, ale stworem wyrzuconym na pustą plażę, z której dawno wszyscy uciekli.

Podnosi się z krzesła, idzie w kąt pokoju, otwiera szufladę, wyciąga plastikową ampułkę. Wraca do mnie i wkrapla zawartość do nebulizatora. Respirator zasysa roztwór i czuję na podniebieniu ulubione pieczenie.

– Pół miligrama i ani kropli więcej – mówi z widocznym wyrzutem.

Znowu to powiedział! Bez tego wiem, że nie cierpi mojego kalekiego palenia. Nie chce w nim uczestniczyć, bo nie pasuje mu do roli, jaką sobie przypisał – siostry czy raczej brata miłosierdzia. Sądzi, że podając mi dawkę nikotyny, sprzeniewierza się swej misji. Zupełnie inaczej reaguje, gdy jest zmuszony podać mi to paliatywne świństwo, które lekarz przepisał z uwagą „ścisła kontrola dawki”. Nie wzdryga się jak teraz, bo przecież jest tutaj, żeby okiełznać cierpienie, wziąć je w ramki i uczynić z niego kolorowy landszaft z mottem: „Kalectwo nie wyklucza radości życia, a współczesna medycyna jest w stanie złagodzić każdy fizyczny ból”.

Moja pneumatyczna myszka jest niezawodna. Ustnik świetnie imituje końcówkę papierosa. Pykam miarowo, pochrząkuję i jednocześnie otwieram pliki ze skanami. Nie wiem, po co przesłali mi je ze szpitala. Nadają się jedynie do zabawy. Dobre i to. Oglądanie własnego mózgu może być pocieszne. Klik. Dzień dobry, mój móżdżku. Miło cię widzieć. Pozwolisz, że się przedstawię. Jestem Steven Pomeranc. Ładny jesteś, mój wewnątrzczaszkowy orzechu. Szkoda, że tak kiepsko działasz. Pozwolisz, że ci trochę pomogę.

Otaczam obraz pomarańczową poświatą i wprowadzam go w ruch. Teraz wypełniam tło granatem i wypuszczam mózg w przestrzeń. Jest samotną planetą krążącą w kosmosie. Kręci się i zostawia za sobą świetliste smugi. Oddala się ode mnie i powraca. Dlaczego ma być tak staromodnie samotny? Klik. Multiplikacja i już. W nieskończonych sferach wirują dziesiątki, setki, tysiące, miliony móżdżków. Cóż to za widok! Chwila przed Wielkim Wybuchem. Początek początków i koniec ostateczny w jednym ujęciu.

Stop! Zgubiłem go. Który jest mój? Klik. No i mam cię. Co mi teraz powiesz zdezelowany strzępie materii? Podróż się udała? Co widziałeś? Czy wiesz już, kim jest Steven Pomeranc? Bo ja mam z tym problem. Czy widziałeś jego szkołę? No to gimnazjum, liceum, cokolwiek to było. Jest tam boisko, albo lepiej park, jakieś dobre miejsce, gdzie się schować i zapalić papierosa? On pali? Nie wiesz. A ma dziewczynę? Piegowata? Chyba nie. Raczej brunetka z orlim nosem. Kocha ją? Cisza? Jestem tobą zawiedziony. Tak o ciebie dbam, tak umiejętnie podtruwam, a ty nic! Dobrze, wobec tego trzymajmy się żelaznej logiki. Przyjmijmy, że Steven Pomeranc to ja. To założenie robocze. Kim jest zatem Adam Pomeranc? Przypuszczam, że może być jego ojcem, synem, albo bratem. Załóżmy, że to syn. To teraz mi powiedz, gdzie Steven Pomeranc spłodził Adama? Czy było to w łóżku? Znowu nic. To beznadziejne.

– Daniel!

– Potrzebujesz czegoś?

Pochylił się nade mną. Czytam z ruchu jego warg.

– Rozmawiam z moim mózgiem.

Szczerzy zęby. Zdejmuje mi słuchawki.

– I co powiedział?

– Sęk w tym, że moje organy nie chcą ze mną gadać.

– Robię listę zakupów, masz ochotę na jakieś przekąski? – dyskretnie zmienia temat.

– Moja wątroba ma ochotę na gruszkowy jogurt i orzeszki pistacjowe.

– Dobrze, co do jogurtu zgoda, orzeszki też mogą być, byle nie za dużo.

– Lubię twoją dbałość o moją linię – mówię i przymykam oczy.

Bezczelnie kłamię. Prawda brzmiałaby mniej budująco. Objadam się specjałami, które mi przygotowuje, a potem męczy mnie zgaga. Nie skarżę się. O tak, potrafi mi dogodzić: nawet zwykła surówka ze świeżej marchewki ma wykwintny smak, jest idealnie doprawiona sokiem z limonki i posypana wiórkami kokosowymi. Kiedy mi ją podaje, oddziela idealnie równe porcje, a jeśli zdarzy się, że niechcący oślinię łyżeczkę, wyciera ją nasączonym wodą gazikiem. Jego przecierowe zupki to już prawdziwe mistrzostwo – idealna konsystencja, subtelny zapach i kolor. I mają piękne nazwy. Ta beżowa to bisque. Ma aromat morza. Z czego on ją robi? Z krewetek, krabów i... Brakuje mi słowa. Za mało tlenu.

– Za mało tlenu!

– Jestem, Steven.

– Głowa mnie zaczyna boleć!

– Już sprawdzam. Saturacja jest w porządku. Pewnie skoczyło ci ciśnienie. Opróżnię torbę.

Pochyla się, żeby opróżnić pojemnik na mocz. Nie widzę, jak odkręca zaworek i napełnia butelkę uryną. Spływa do niej cały ból. Wciąż pulsują mi skronie, ale łupanie pod czaszką ustało. Teraz pewnie zapadnę w sen... Bi-sque.

Napisy końcowe

Подняться наверх