Читать книгу Napisy końcowe - Mariusz Byliński - Страница 8
4.
ОглавлениеObraca mnie na lewy bok tak szybko, że prawie tego nie zauważam. Zdążył już opasać się foliowym fartuchem i włożyć winylowe rękawiczki. Teraz z pewnością kładzie lewą dłoń na moim pośladku, a wskazujący palec prawej wsuwa do mojego wnętrza. Nawet nie wiem, czy czopek wszedł jak trzeba. Słyszę tylko plaśnięcie zdejmowanych rękawiczek. Przykrywa mnie delikatnie kołdrą i dezynfekuje dłonie antyseptycznym żelem. Teraz zacznie się kwadrans bezczynnego czekania, a potem na dobre dobierze się do mojego tyłka i wyleci ze mnie wszystko, co nagromadziło się w bebechach. Zadusi mnie własny smród i zapragnę tylko jednego. Czego zapragnę? Zniknąć? Umrzeć? Uciec? Żadnej z tych rzeczy nie jestem w stanie zrobić.
Skręcam szyję i zerkam na niego, a on odwzajemnia się grymasem, który naśladuje uśmiech. Jego oczy są zupełnie bez wyrazu, ale wiem, że wciąż jest skupiony i czuję nieznośny ciężar jego spojrzenia. Przymykam powieki.
Powinienem być mu wdzięczny. Od tylu lat, każdego ranka pomaga mi się wypróżnić. Jest w tym naprawdę dobry – cierpliwy i dokładny. Często mówi, że przywykł, a nawet lubi to zajęcie. Bzdury! Nie ma nic gorszego niż ludzki fetor. Kim on jest, że każe mi wierzyć we własne kłamstwa?
– To ile lat pracujesz w zawodzie, Daniel? – cedzę, nie otwierając oczu.
– Tyle razy pytałeś. Dwadzieścia osiem.
– Ile to miesięcy?
– Znowu zaczynasz?
– Policz – nalegam.
– Trzysta trzydzieści sześć.
– A ile to będzie dni?
Nie odpowiada. Unoszę powieki i chyba bezwiednie się uśmiecham.
– To ja ci powiem, Daniel – chrypię.
– Powiedz, jeśli ci to sprawi satysfakcję – mówi ze spokojem.
Jest naprawdę odporny. Dobrze wie, że potrzebuję porannej sprzeczki bardziej niż kubka kawy, i z godnością znosi moje zaczepki. Wyliczam mu, ile razy w ciągu życia wymieniał zabrudzone pieluchy, ile założył cewników, ile kilometrów przemierzył, nosząc podsuwacze, pojemniki na mocz i plwociny. Pławię się w opisach wszystkich obrzydliwości, które związane są z niesprawnym ludzkim ciałem, i bardzo mnie to bawi. Chyba dlatego, że mówię o sobie. O sobie i o wszystkich podobnych do mnie, którymi musiał się zajmować. O tych cielskach bez twarzy, których imion nie pamięta – bezwładnych, ciężkich, z wilgotnymi od moczu pachwinami, o skórze wybladłej i obwisłej, pożółkłych paznokciach i posiniaczonych stopach. Zapewne, ilekroć patrzy na mnie, przypomina sobie tamtych. Jestem dla niego przewodnikiem, który prowadzi go ścieżką od obrzydliwej przeszłości ku jeszcze bardziej obrzydliwej teraźniejszości. Steven Pomeranc – sparaliżowany przewodnik z rurką w krtani. To ja.
Zresztą kto to wie? Może on naprawdę znajduje w tym jakiś sens, którego ja nie jestem w stanie nawet przeczuć? „Nie ma sensu w poszukiwaniu sensu” mówię do siebie, nie słysząc swojego głosu, nie mając przekonania, że myśl, która napędza moje zdrętwiałe usta, jest moją myślą, a nawet tego, że to ciało, którego smród nie daje mi spokoju, należy do mnie. Bo przecież gdyby tak było, to powinienem lubić własny odór, a przynajmniej odróżniać go od innych zapachów. Gdybym mógł teraz wstać, co bym zrobił? Spojrzałbym w okno? Włożył klapki i poszedł pod prysznic? Po której stronie jest kurek z ciepłą wodą? Po lewej czy po prawej? Chwyta się go dwoma palcami, trzema? A jeśli trzema, to co dzieje się z pozostałymi?