Читать книгу Czas śmierci - Mark Billingham - Страница 10
2
ОглавлениеJechali w stronę M40, na północ przez Oxfordshire, wąskimi drogami zatłoczonymi przez ubłocone traktory chelsea, a miłośników porannych sobotnich zakupów uniknęli, omijając Banbury. Pogoda nie poprawiła się, od kiedy wyruszyli w drogę. Nie ulegało wątpliwości, że przyjdzie im jechać dłużej niż półtorej godziny, ile mogło to zająć ubiegłej nocy.
– Tydzień w słońcu brzmi bardziej kusząco niż kiedykolwiek – powiedział. Odwrócił się od kurtyny deszczu chłoszczącej maskę BMW i spojrzał na Helen siedzącą na fotelu pasażera.
– Co powiesz na Portugalię? Albo Teneryfę? – Kolejne spojrzenie – Dave Holland stale ględzi o Teneryfie.
Tylko pokiwała głową, nie odrywając wzroku od mijanych sklepików, domów, skąpanych w deszczu murów i żywopłotów. Odkąd wymeldowali się z hotelu, po rozczarowującym śniadaniu i uszczypliwej wymianie zdań z menedżerem, prawie się nie odzywała. Przed śniadaniem pół godziny wisiała na telefonie, czyniąc niezbędne przygotowania, ale od tej pory wydawała się czymś nad wyraz zaabsorbowana, pogrążona w myślach. Choć była bardzo zdeterminowana, by wyruszyć na tę wyprawę, wyraźnie obawiała się tego, co mogło ich czekać, kiedy już dotrą do celu.
W radiu podawano akurat najświeższe wiadomości z Polesford.
Policja wciąż nie ujawniła tożsamości mężczyzny, którego aresztowała, i nadal go przesłuchiwała. Starszy oficer wydał krótkie oświadczenie. Stwierdził, że informacje dla opinii publicznej zostaną podane w stosownym czasie. Podobnie jak reporterka wczorajszych wiadomości, korespondentka mówiła dziś o panującej w mieście atmosferze.
Gniew, strach, szok.
Co więcej, z wypowiedzi kolejnych mieszkańców wynikało, że to nie było miasteczko, w którym mogłoby dojść do czegoś takiego.
W studiu zaczęto dyskusję nad najnowszymi doniesieniami o liczbie bezrobotnych w kraju, Thorne ściszył radio. – To jak to właściwie jest? – zapytał. – To miasteczko czy raczej duża wioska? Zawsze mówiłaś, że jest nieduże.
Kilka sekund później Helen odwróciła się do niego, jakby nie dosłyszała pytania. Pokręcił głową, dając znak, że to nieważne. Przełączył na iPoda i włączył składankę Lucindy Williams. Przełączył wycieraczki na szybszy tryb pracy i bardziej do siebie niż do Helen powiedział: – Tak, miło byłoby znaleźć się w jakimś słonecznym miejscu…
Dziesięć minut później, gdy sunęli mozolnie po zakorkowanej szosie, odwróciła się do niego i stwierdziła: – To w zasadzie mała targowa mieścina. Mieszkaliśmy w jednej z wiosek na jej obrzeżach. Jest ich kilka, o kilometr, dwa z każdej strony.
– Brzmi zachęcająco – przyznał.
– Nie przypomina miejsca, w którym byliśmy wczoraj.
– Nie ma sklepików ze starociami, doskonałych, by w nich pobuszować?
Parsknęła śmiechem. – Nie bardzo. To trochę jak Cotswolds, tylko bez mężczyzn w kolorowych sztruksowych spodniach i z nieco większą liczbą barów Chicken Cottage.
– Zatem nie jest aż tak źle.
Włączył kierunkowskaz i minął furgonetkę, która wlokła się środkowym pasem. Gdy przejeżdżał obok, posłał kierowcy srogie spojrzenie.
– Kiedy miałam piętnaście lat, to wydawało mi się ekscytujące – przypomniała sobie. – W piątkowe i sobotnie wieczory wybieraliśmy się do Polesford.
– Do klubów?
Pokręciła głową. – Napić się, jeżeli akurat była kasa, albo wypalić skręta na przystanku autobusowym, pod wiatą.
– Nie wiedziałem, że byłaś zbuntowaną nastolatką.
Uśmiechnęła się, po raz pierwszy, odkąd wyruszyli. – Za twoich czasów była jeszcze prohibicja? A papierosy racjonowano?
Uśmiechnął się.
Fakt, że bardziej zbliżał się do pięćdziesiątki niż Helen do czterdziestki, wciąż pozostawał dla nich wdzięcznym tematem do żartów. Udawał oburzenie, że nie pamiętała Sex Pistols. A ona pytała go, jak się czuł, gdy mógł na żywo oglądać Billa Haleya i The Comets. Sądząc po tym, co kilkakrotnie miał okazję od niej usłyszeć, domyślał się, że komentarze jej siostry i niektórych przyjaciółek w kwestii dzielącej ich różnicy wieku były o wiele bardziej uszczypliwe.
– To było miłe miejsce – powiedziała. – I wciąż ma wiele uroku. Znajduje się tam opactwo.
Próbował naśladować prowincjonalny akcent. – Ee… cóś mi się wydai, co za dużo tamuj przejezdnych, ni? Miastowe przyjeżdzajom i rujnujom szystko?
– To nie Kornwalia – skwitowała.
– Tylko tak potrafię naśladować prowincjonalny akcent.
– Więc obiecaj mi, że więcej tego nie zrobisz.
Odwróciła się do okna. – Na miłość boską, ta mieścina leży w Warwickshire. Jeżeli chcesz naśladować akcenty, to raczej te z The Archers.
– Wielkie nieba! – zawołał.
Godzinę później zjechali z autostrady i po dziesięciu minutach jechali już w żółwim tempie główną ulicą Dorbrook, trzy i pół kilometra na południe od Polesford. Wioski, w której Helen spędziła dzieciństwo. Thorne rozumiał, o co jej chodziło.
Było tu więcej kamienia niż dachów krytych strzechą i szczerze wątpił, aby z nadejściem lata nad wejściami do domów rozkwitały róże.
Zjechali z głównej ulicy, zwalniając, gdy mijali tarasy domków, co to wyglądały, jakby pochodziły z lat dwudziestych lub trzydziestych.
Auta parkowały o metr, dwa od frontowych drzwi, z kołami na chodniku, aby większe pojazdy bez problemów przecisnęły się wąskimi uliczkami. Naprzeciwko znajdowały się sklep spożywczy, chińska knajpa oraz nieduże asfaltowe boisko z huśtawkami i karuzelą.
Wskazała ręką i powiedziała: – Tam.
Zwolnił jeszcze. – Tam był nasz dom. – Nacisnęła przycisk i szyba po jej stronie opuściła się do połowy. – Kiedy tam mieszkaliśmy, frontowe drzwi były czerwone. I nie było podwójnego tynkowania.
Zatrzymał wóz, upewniwszy się, że nic za nim nie jedzie.
– Chcesz wysiąść i rzucić okiem?
– Przecież leje.
– Z tyłu jest parasol – stwierdził. – No dalej, idź, zapukaj do drzwi, sprawdź, kto tam mieszka.
Pokręciła głową. Jedynie patrzyła. – Nie, raczej nie.
– To zajmie ci tylko pięć minut.
– Kto, u licha, chciałby, żeby nieznajoma dobijała mu się do drzwi? – Podniosła szybę. – I myszkowała po domu?
– Pomyślałem, że może cię to zainteresować.
– Chcę pojechać i zobaczyć się z Lindą – powiedziała zbyt gwałtownie. Odwróciła się i spojrzała na Thorne’a, zamrugała powoli i wysiliła się na uśmiech. – W sumie po co miałabym to robić?
*
Deszcz zelżał, gdy przejechali kolejnych kilka kilometrów wzdłuż krętych uliczek z wysokimi żywopłotami lub ogołoconymi, chudymi jak szkielety drzewami po obu ich stronach. Ustał, zanim dotarli do rzeki i przejechali przez most, by znaleźć się w Polesford, a Thorne zobaczył tablicę z oznaczeniem placu targowego.
Domyślał się, że było tu gwarniej i rojniej niż zwykle, może dlatego, że była sobota. Nie żeby wszyscy okoliczni mieszkańcy zjawili się na targowisku w poszukiwaniu używanych książek, podrabianych perfum czy co jeszcze tu oferowano. Nieliczni sprzedawcy, którym kapryśna pogoda nie była straszna, nie musieli oganiać się kijami od potencjalnych klientów. Większość, popijając z piersiówek na rozgrzewkę, siedziała pod pasiastymi plastykowymi markizami, które trzepotały i furkotały na silnym wietrze.
Zacięte twarze, przepełnione rozczarowaniem.
Tymczasem klienci, zamiast tłoczyć się przy kramach albo przeglądać oferowane produkty, stali zbici w zwarte grupki, to tu, to tam, tocząc ożywione dyskusje. Obserwował ich, objeżdżając powoli plac. Dostrzegł mężczyzn palących papierosy w bramach. I trzy kobiety z wózkami. Stały razem i rozprawiały o czymś, przesuwając wózki raz po raz, w przód i w tył. Zauważył potakujące i przeczące ruchy głowy, wskazywanie palcami i nawet tu, z daleka, wyczuwał, że targowisko aż huczało od plotek i spekulacji.
– Paula powiedziała, żebyśmy spróbowali zaparkować za supermarketem – Helen wskazała na skręt, a Thorne wykonał polecenie. – Stąd możemy pójść dalej.
Paula. Kobieta, w której domu najwyraźniej mieli spędzić noc, choć dotychczas nie dowiedział się wiele o niej ani o jej relacjach z Helen.
– Miałeś rację – powiedziała tego ranka Helen, pakując się pospiesznie, po tym jak zadzwoniła w kilka miejsc. – Nawet w Tamworlh nie znalazłam pokoju, a co dopiero mówić o noclegu w miasteczku. Ale chyba udało mi się z tego wybrnąć.
Gdy zbliżali się do supermarketu, dostrzegli spłachetek odgrodzonej siatką parceli, przylegającej do stacji benzynowej tuż obok. Mężczyzna w ociekającym zielonym płaszczu przeciwdeszczowym z kapturem stał przy wjeździe na plac. Skinął w stronę tabliczki, którą przyklejono do prowizorycznego szlabanu. PARKING CAŁODOBOWY 7,50 FUNTÓW.
– Jezu – powiedziała. – Zarabia na tym forsę.
Patrzyli, przejeżdżając powoli. Wielu już musiało zapłacić.
– Nie on jeden – mruknął.
Kiedy wjechali na legalny parking za supermarketem, zauważyli, że połowa dostępnych miejsc została zablokowana plastykowymi stożkami albo zarezerwowana dla pojazdów służb ratunkowych.
Furgonetki, radiowozy i karetki, dla nich miejsca na parkingu były zarezerwowane na okrągło. Helen wysiadła i przestawiła kilka stożków, aby Thorne mógł zaparkować obok dwóch motocykli policyjnych. Podczas gdy zabrała z tylnego siedzenia płaszcz i parasol, odstawił stożki na miejsce, a na desce rozdzielczej położył plakietkę z napisem: POLICJA.
Kilka minut szli w milczeniu, minęli szkołę i nieduży ciąg sklepików. Na ulicach tłum już stopniał, ale przed domami stało po parę osób, gwar dobiegał też z zatłoczonego pubu. Drzwi do niego były otwarte.
Dom, w którym mieszkała Linda Bates – nazwisko panieńskie: Jackson – mieścił się na osiedlu, podobnym do tego, które mieli okazję oglądać w Dorbrook.
Przed budynkiem znajdowała się grupka fotografów, ale większość dziennikarzy przebywała gdzie indziej, wiedzieli, że rodzina Stephena Batesa już tu nie mieszka.
Cyrk przeniósł się w inne miejsce.
Nieruchomość znajdowała się obecnie pod kuratelą policji w Warwickshire, i tak pozostanie dopóty, dopóki nie zostaną zakończone żmudne postępowania proceduralno-sądowe.
Thorne i Helen minęli budynek, szli chodnikiem po drugiej stronie ulicy i wymijali gapiów zaopatrzonych w smartfony. Dom otoczono taśmą policyjną, od frontu widok zasłaniał kordon pojazdów, radiowozów oraz furgonetek ekip techników śledczych. Umundurowany policjant stał na każdym rogu błotnistego frontowego ogródka, a dwaj kolejni na środku ulicy, aby nieuprawnieni nie zdołali zbliżyć się do budynku. Gliniarze wyglądali na bardzo znudzonych, choć Thorne zauważył, że przynajmniej jeden z nich miał dość przyzwoitości, aby zasłonić twarz, kiedy obok niego zaczęły błyskać flesze aparatów fotograficznych.
Staruszek z terierem szorstkowłosym powiedział: – Tak, tak, na pierwszej stronie „Daily Mail” będziemy mieć zdjęcie posterunkowego Ciamajdy.
Helen pokiwała głową, ale zarówno ona, jak i Thorne wiedzieli, że w kwestii mediów na pierwszy plan wysuwali się oficerowie prowadzący śledztwo.
Ruszyli w stronę domu.
*
To osiedle musiało wzbudzać oburzenie starszych mieszkańców okolicy, kiedy wybudowano je dwadzieścia czy trzydzieści lat temu. Skupisko identycznych bezkształtnych domów, przestarzałych, kiedy tylko powstały. Szpetne garaże, dachy pokryte czerwonymi gontami, najeżone antenami satelitarnymi.
Jak można się było spodziewać, naprzeciw domu pod numerem szóstym zebrała się spora grupka dziennikarzy oraz gapiów. Byli tam nawet rodzice z dziećmi. Gdy Thorne podszedł do kordonu i pokazał mundurowemu legitymację, słyszał, jak gwar przybiera na sile. Za nimi rozległy się trzaski aparatów fotograficznych, kiedy Helen błysnęła również swoją legitymacją i obydwoje, schyliwszy się, przeszli pod taśmą, ruszając w stronę frontowych drzwi.
Otworzyły się, zanim zdążyli tam dotrzeć.
Oficer śledcza była przed trzydziestką. Wysoka i chuda, o włosach popielatoblond, mocno ściągniętych do tyłu, ubrana w ciemne spodnie i żakiet. Thorne domyślał się, że była oficerem łącznikowym rodziny, i że w domu glin będzie więcej, zarówno mundurowych, jak i tych z kryminalnej.
Spojrzała na Thorne’a i Helen, przyjrzała się ich twarzom i legitymacjom, po czym zaprosiła do środka.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi, odwróciła się i przedstawiła jako detektyw konstabl Sophie Carson. Nie wydawała się zbyt przyjazna. Wyglądało na to, że starała się zapamiętać szczegóły z legitymacji. Nie przejmowała się za bardzo tym, że miała przed sobą dwoje starszych rangą oficerów śledczych. Zaczekała, aż Thorne i Helen coś powiedzą, a po kilku sekundach niewygodnej ciszy odstąpiła od drzwi.
– Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?
– Nie ma – zapewnił, uznając, że jeśli ta kobieta FAKTYCZNIE była łącznikiem z rodziną, powinna starać się choć trochę ocieplić swój wizerunek. Przedstawił się pospiesznie, a gdy Helen zrobiła to samo, powiedział: – Detektyw sierżant Weeks jest dawną przyjaciółką Lindy.
– Jasne – stwierdziła Carson. Pokiwała głową, ale miała niepewną minę, i gdy zbliżała się do nich, odruchowo opuściła dłoń do przypiętej do pasa krótkofalówki służbowej typu airwave.
Korytarz był wąski. Thorne i Helen musieli stanąć tuż przy schodach, by przepuścić panią detektyw konstabl. Zapukała do drzwi i otworzyła je zdecydowanym ruchem. Zajrzawszy do środka, powiedziała coś, czego nie zdołali dosłyszeć, po czym zaprosiła ich, żeby weszli.
Podążyła za nimi i zamknęła drzwi.
Kobieta w dżinsach i workowatej bluzie dresowej siedziała wychylona do przodu na poobijanej czarnej skórzanej sofie, obok niej przycupnęła nastolatka. Dwoje mundurowych, mężczyzna i kobieta, siedzieli na prostych, drewnianych krzesłach, po przeciwnych stronach pokoju. Na niskim stoliku pomiędzy nimi stały kubki, karton mleka i otwarta paczka herbatników, pozostałości po niedawnej herbatce. Wyglądało, jakby oglądali telewizję, choć dźwięk był wyłączony.
Thorne i Helen stanęli pośrodku pokoju, czekając. W pomieszczeniu było parno i duszno, okna przysłonięto zasłonami.
Thorne słyszał dobiegające gdzieś z góry głosy; radio, a może drugi telewizor.
Carson skinęła w stronę Helen. – Mówi, że jest pani dawną przyjaciółką.
Kobieta na sofie przyglądała się Helen kilka sekund, po czym podniosła się powoli, zakłopotana. Po chwili rozpoznała nowo przybyłą.
– Helen?
– Zostawię państwa samych – powiedziała Carson. Gestem nakazała mundurowym, aby wyszli, i podążyli za nią do holu. Thorne kątem oka przypatrywał się Carson. Zauważył, jak włączyła krótkofalówkę, i usłyszał, że zgłasza do centrali operacyjnej, co się wydarzyło, a to wszystko, zanim drzwi przesunęły się z szelestem po grubym dywanie i zamknęły za nią przy wtórze cichego szczęknięcia.
Na kilka sekund przed tym, jak Linda Bates, szlochając, rzuciła się Helen w ramiona.