Читать книгу Czas śmierci - Mark Billingham - Страница 12
4
ОглавлениеThorne został w domu jeszcze przez kilka minut, ale poczuł się niezręcznie, jak podglądacz. Zastanawiał się, po co tu w ogóle przyjechał. Sądził, że Helen potrzebowała towarzystwa, szybko jednak stało się jasne, że to nieprawda.
Czuł się jak piąte koło u wozu. Zbędny. Powiedział Helen, żeby zadzwoniła, gdy zdecyduje się wracać, wtedy po nią przyjedzie. Odparła, że zapewne trochę tu zabawi, i dołączy do niego później.
– To nieduża mieścina. Znajdę cię.
Wychodząc, nie odezwał się do nikogo. Sophie Carson wciąż rozmawiała przez policyjne radio.
Gdy wyszedł, kamery zaczęły pracować pełną parą. Kilkoro dziennikarzy zasypało go pytaniami, zanim zdążył przegramolić się pod policyjną taśmą i ruszyć w głąb ulicy.
Nie odezwał się ani słowem, patrzył przed siebie. Wątpił, aby długo pozostawał anonimowy. Jakiś czujny dziennikarz śledczy na pewno w końcu go rozpozna. Trafiał na łamy gazet dostatecznie często, kilka miesięcy temu było o nim głośno.
Kiedy zbiegł więzień, którego właśnie on miał eskortować. Kiedy zginęło czworo ludzi. Kiedy omal nie stracił najbliższego przyjaciela.
Wrócił do centrum miasta, by stwierdzić, że większość handlarzy już dało za wygraną i pakowało się, kończąc na dziś swoją działalność. Znów zaczęło padać. Gdy szedł główną ulicą, zdał sobie sprawę z tego, że Helen miała rację, mówiąc, jak niewiele wspólnego miała ta mieścina z typowym dla środkowej Anglii miasteczkiem targowym, które opuścili tego ranka. Były tu salony kosmetyczne i fryzjerskie. Były kawiarenka internetowa i salon gier. Naliczył też cztery fastfoody oddalone od siebie o pięćdziesiąt metrów. Ale nie zauważył żadnego sklepiku ze starociami.
Zajrzał do kiosku, nabył miejscową gazetę, a następnie udał się do kafejki Cupz po drugiej stronie ulicy. Zamówił kawę oraz kanapkę z kiełbasą i pogrążył się w lekturze. Pierwsze cztery strony poświęcono sprawie zaginionej dziewczyny, przedrukowano też rozpowszechnione już szeroko zdjęcie Stephena i Lindy Bates zrobione w dniu ich ślubu. Nagłówek był, jak to w bulwarówkach, krzykliwy i bulwersujący:
MIŁOŚĆ, HONOR I UPROWADZENIE?
Kilka kolumn poświecono powodzi pustoszącej wioski na nizinach, na północy. Artykułom towarzyszyły zdjęcia występującej z brzegów rzeki Anker, błotnistej wody wdzierającej się do domów i rodziny, która pontonem udaje się po zakupy.
Ta sytuacja miała wkrótce się pogorszyć, bo jak wieszczono w jednym z artykułów, nie zanosiło się na poprawę pogody, a stan wałów przeciwpowodziowych pozostawiał wiele do życzenia.
Wyjrzał przez okno, patrząc na ludzi gorączkowo szukających schronienia i strugi deszczu spływające po różnobarwnych parasolach.
Kelnerka przyniosła mu do stolika zamówiony posiłek. Skinęła głową, zerkając na rozłożoną przed nim gazetę.
– Strasznie, no nie?
– Ale co? – spytał. – Powódź czy te zaginione dziewczyny?
Lekko się zmieszała. – Jedno i drugie – odpowiedziała po chwili. – Nie próbuję porównywać tych spraw, broń Boże. Nie wyobrażam sobie, co muszą przechodzić ich rodziny.
Nieznacznie poczerwieniała. – Mam na myśli rodziny tych biednych dziewcząt, rzecz jasna.
Upił łyk kawy, nie była tak gorąca, jak lubił ani on, ani zapewne żaden z tutejszych gości. – Znałaś je?
– Widywałam obie, wpadały tu – odparła. – Po szkole, z koleżankami i kolegami.
Odwrócił gazetę, na pierwszej stronie widniało zdjęcie ze ślubu Batesów. – A on?
Skrzywiła się i pokręciła głową. – Bogu dzięki, nie.
– O nic go nie oskarżono – zauważył.
– Ale oskarżą.
Ugryzł kęs kanapki i czekał.
– No bo przecież byli świadkowie, co nie? Paru kumpli Poppy widziało, jak wsiadała do jego auta.
Poppy Johnston. To ona ostatnio zaginęła. Jej nazwisko wciąż pojawiało się częściej w artykułach prasowych niż nazwisko dziewczyny, która zniknęła trzy tygodnie wcześniej. Teraz była po prostu Poppy, nawet dla tych, którzy nie znali jej osobiście.
– To nie dowód, że on ją porwał – Spojrzał na kelnerkę, ale ta najwyraźniej miała swoje zdanie na ten temat.
– Zamierzałam zapytać, czy życzy pan sobie ketchup.
– Brązowy sos do mięs i pieczeni – odparł.
*
Po lunchu Thorne ponownie przeszedł przez plac targowy i za znakami dotarł do jednopiętrowego Memorial Hall nieopodal. Budynek, przylegający do niedużej biblioteki publicznej i lecznicy, pełnił funkcję głównej siedziby terenowej służb policyjnych. Przy wejściu na tablicach wyeksponowano numer telefonu do centrali policji, przed gmachem mundurowi rozmawiali z cywilami. To właśnie z tej siedziby koordynowano działania ekip poszukiwawczych, tu mogli się zgłaszać ochotnicy, ale raczej próbowano ich od tego odwieść: ich przydatność okazywała się zwykle mierna, za to zdarzało im się niszczyć, rzecz jasna niechcący, cenne dla policji dowody rzeczowe oraz ślady. To tu miejscowi mogli przekazywać policji informacje lub po prostu pogawędzić, częstując się darmową herbatą i herbatnikami, i zwykle właśnie tu media zbierały się na organizowane regularnie konferencje prasowe.
Wszedł do środka.
Często słyszał opowieści o dziennikarzach, którzy wracali ze stref ogarniętych wojną i nie potrafili odnaleźć się w normalnym życiu, i to do tego stopnia, że rozpaczliwie pragnęli tam wrócić. Najwyraźniej gorączkowo łaknęli adrenalinowego rauszu, który nieodmiennie wiązał się z niebezpieczeństwem. To było jak narkotyk. Czyste uzależnienie.
Nie opisałby tego, co sam czuł, w podobny sposób, ale wychwytywał atmosferę ekscytacji i poruszenia towarzyszącą śledztwom takim jak to, i z miejsca przepełniała go euforia wywołana napływem endorfin.
W drodze z hotelu upominał się w duchu, że miał jedynie dotrzymywać Helen towarzystwa, i że to nie miało nic wspólnego z nim. Zresztą jego jurysdykcja i tak tu nie sięgała. Wybierał się na urlop, skądinąd zasłużony po wypadkach na wyspie Bardsey kilka miesięcy temu. Nie umiał się jednak oszukiwać. Ten krótki objazd wokół placu targowego w zupełności wystarczył. Gwar rozbrzmiewający wokoło, zapach wilgotnych mundurów i parzonej herbaty sprawiały, że krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach. Znalazł się daleko od sali odpraw w londyńskiej komendzie, ale tego podniecenia nie dałoby się pomylić z niczym innym. Pragnienie, by pokręcić się tu i posmakować tej atmosfery, było równie silne jak impuls nakazujący tonącemu, by spróbował wznieść się ku powierzchni.
Nie potrafił się powstrzymać.
Krępy i poczerwieniały na twarzy mundurowy zastąpił mu drogę i zapytał, jak może pomóc.
– Mógłby pan powiedzieć mi, gdzie jest przetrzymywany Stephen Bates? – zapytał.
Młody konstabl westchnął. – Zapraszam pana do wyjścia. Tym razem to Thorne westchnął i wyjął legitymację.
– Och, bardzo pana przepraszam. – Ton mundurowego diametralnie się zmienił. Konstabl podszedł do niego o krok i zniżył głos do szeptu. – Z tego co wiem, przebywa w Nuneaton.
– Dziękuję.
Thorne już miał się oddalić, gdy nagle konstablowi zaświtało w głowie, że każdy śledczy związany ze sprawą musiał znać odpowiedź na pytanie zadane przez Thorna.
– Czy mogę jeszcze raz zobaczyć pańską legitymację?
Wyjął ją i podsunął konstablowi pod sam nos.
– Od kiedy tą sprawą zajmuje się londyńska policja?
– Jestem tu w charakterze doradcy – odparł.
– No jasne – mruknął bez przekonania konstabl.
– Posłuchaj, znam waszego szefa, tak?
– Czyli kogo?
Starał się sprawiać wrażenie zirytowanego, a równocześnie rozpaczliwie próbował przypomnieć sobie nazwisko jednego z oficerów śledczych, które usłyszał podczas wymiany zdań przez służbową krótkofalówkę. W końcu się udało.
– Jestem kumplem Tima Cornisha.
– Może być.
– Zadowolony?
Gliniarz pokiwał głową i zszedł mu z drogi.
– Zuch chłopak – powiedział. – A teraz idź przeprowadzać staruszków przez jezdnię, czy co tam zwykle robisz…
*
W drodze powrotnej do swego auta Thorne poczuł wyrzuty sumienia po tym, w jaki sposób potraktował młodego konstabla. Już dawno pogodził się z tym, jakim człowiekiem się stawał wskutek pracy w Resorcie; znał efekty uboczne tej roboty. Zniecierpliwienie, nietolerancja, zachowywanie się jak ostatni kretyn.
Wyprowadził wóz z parkingu, włączył i podkręcił muzykę, a potem, zatracając się w jej dźwiękach, spróbował zapomnieć o tym, co się stało.