Читать книгу (Nie)winna - Marta Kijańska - Страница 11
ОглавлениеDo pana teraz, tak, proszę pana, tak to właśnie wygląda, chyba nieprzyzwoicie. I to niecałe dwa lata po zawarciu małżeństwa, a wszystkie lata z nim przecież szczęśliwe. Tyle czasu i co dalej, dokąd, kretyńskie quo vadis.
Wspaniale, mogę więc siedzieć teraz w celi klasztornej, więziennej, jakiejkolwiek; w celi mojego domu, mojego pokoju, pokoju hotelowego, wszystko jedno, co to za cela, ważna jest cela moich uczuć, czy raczej cela, w której powinno się je zamknąć. Uczucia zamknąć, myśli zamknąć, mnie zamknąć, uśpić może najlepiej, chociaż nie, bo we śnie też przecież.
Rozdarta i niewierna.
Już niewierna, zanim coś, zanim cokolwiek, przecież nic jeszcze. A pan mnie pyta tym swoim zmysłowym głosem, czy jestem gotowa ponieść karę. Nie wiem, a za co? Czy ktoś oprócz świętych jest gotowy dobrowolnie ponosić karę? Już ich wystarczy na tym świecie, czy gdzie oni tam są, ci święci. Tam z mężem moim na pewno, chociaż on jest tu, ale święty jakiś taki niemalże, złotowłosy. Obok mnie raczej ich nie ma. Gdyby byli, może spłynęłoby na mnie trochę świętości i nie byłabym taka. A tak to…
Że chaotycznie? A jak ma być? Przecież ja jestem zbudowana z chaosu, z chaotycznej energii pełnej pasji i oczekiwań; romantyzm w stanie czystym. Mówi pan, że chaos jest niebezpieczny i nieprzewidywalny, nieujmowalny w ramy rozumu. Ale fascynujący, prawda?
Ja lubię chaos. Przecież rozkosz też leży gdzieś pomiędzy nudą a chaosem, powiedział on, czy może pan to powiedział, mówi pan tyle pięknych i mądrych rzeczy. Moje życie jest chaotyczne i zawsze takie było. A odkąd się w nim pan pojawił, zjawił, odkąd pan NASTAŁ, stało się chaosem w chaosie. Nadchaosem. Hiperchaosem.
Zimno mi. Bardzo mi zimno i wolałabym paść się teraz na łące słonecznej i ciepłej, trawą świeżą i soczystą, taką zieloną, najzieleńszą, sprężystą, twardą, której każde źdźbło ma twoje imię. Tymczasem siedzę tu i zagryzam wargi, już całe popękane.
Siedzę, czy też raczej się miotam. Nawet gdy siedzę, to się miotam, gdy leżę, to się miotam i na nic by się zdało, gdyby mnie przywiązali, a zresztą kto ma mnie przywiązać i do czego? I tak bym się miotała, muszę. Muszę się miotać, bo, właściwie nie, źle – nie muszę wcale, nikt mi nie każe, ja sama tak. Nadal bardzo mi zimno i piąta symfonia Mahlera.
Nikt również nie kazał trzepotać do pana rzęsami i rzucać tych wszystkich niebieskich spojrzeń spod półprzymkniętych powiek, co za teatr, rany boskie. A jednak stało się i teraz mi nawet trochę wstyd. Jest, będzie, było szczęśliwe małżeństwo, moje przyszłe niedoszłe szczęście i nagle pan.
W zasadzie to jednak pan winny.
Nie mam właściwie śmiałości
powiedzieć panu wprost
jak bardzo chcę zatracić się
w pana oczach.
Orzechowe są, prawda –
nie widzę z daleka.
Jak bardzo chcę poczuć pana dłoń
na moim policzku.
Pewnie ma pan gładkie dłonie.
Jak marzę o pana ustach
na moich.
Moje usta są miękkie i pełne.
A pana? Jakie są pana usta.
Taka rozmowa idiotyczna –
ja sobie do pana zdjęcia.
A pan nie ma o tym
pojęcia.