Читать книгу Inna - Max Czornyj - Страница 4
OSIEDLE BALTIC RESORT, GDZIEŚ, DZIŚ, PRZED CHWILĄ
ОглавлениеOd dwóch dni leje. Jak to nad polskim morzem.
Przesuwam po biurku maszynę do pisania: najnowszy model laptopa, marki… no, mniejsza z tym. Patrzę przez okno. Podobne do wszystkich okien na tym osiedlu, podzielone jednym szprosem pionowym i dwoma poziomymi. Przez sześć kawałków szyby gapię się na nasączony jak gąbka trawnik. Chyba niedawno go kosiłem, lecz już widzę niedoskonałości. Cholernie nierówne pasy. Zboczenia.
Miejsc, w których straciłem równowagę, nie da się ukryć. Nie da się również ukryć poprawek i drugich podejść. Koła kosiarki zawsze pozostawiają ślady. Wyryte w mózgu głębokie koleiny na trasie, którą się pokonało. Wzdłuż czy wszerz? Z tym zawsze mam problem.
Zerkam na leżącą obok książkę i od razu przypominają mi się słowa ciotki.
„Używaj zakładek. Jeśli będziesz zostawiał książki w ten sposób, porozklejają się, a potem na pewno rozpadną”.
Nieważne, dlaczego je pamiętam, ale prześladują mnie przez całe życie. Dobrze, ciociu.
Wyciągam z podajnika drukarki kartkę i od linijki odrywam jej równy kawałek. Kawałki muszą być równe. Wkładam jeden z nich do książki, sprawdzam, czy nie ma rozklejeń, i spokojnie odkładam ją na bok. Nie rozkleiła się. Jeszcze nie tym razem.
Za oknem bez przerwy ulewa. Deszcz bębni o rynny, o blaszany parapet i o solidną dachówkę. Sennie jest. Wakacyjnie i bardzo sennie. W kominku trzaska drewno, aromatyczna lipa. Lubię aromat sosny, ale sosna zawsze obkleja palenisko żywicą. Lipa musi więc wystarczyć.
Właściwie obyłoby się bez palenia, aż tak zimno na dworze przecież nie jest, ale lubię odrywać się od pracy i patrzeć w ogień. To podobno pierwotne, atawistyczne uczucie. Prapradziadowie naszych pradziadów siadali w jaskiniach wokół ognisk, snując pradawne opowieści. Widać byli bardziej odporni na zaczadzenia niż dzisiejsza młodzież zamykająca się romantycznie w garażach.
Patrzenie w ogień to atawistyczne uczucie. Podobnie jak to, że opowiadaną historią mogę przesłać wprost do Twojej wyobraźni. To, co właśnie wystukuję na klawiaturze laptopa i co jest obrazem w moim umyśle, teraz staje się również Twoim wyobrażeniem. Jeszcze nie wiem, do kogo trafi ten dziennik. Jeszcze nie mam co do tego koncepcji ani zielonego pojęcia.
Ale wkrótce będę miał.
Za oknem jest ta sama pora co u Ciebie. Przecież nie ma znaczenia, czy określę ją środkiem nocy, czy dniem. Ja siedzę tu, a Ty tam.
Oprócz zapachu palonego drewna lubię również aromat kawy. Nie znoszę za to jej smaku. Lubię stawiać przed sobą na biurku filiżankę z espresso, lubię się nią inhalować, ale na samą myśl o przełknięciu napoju robi mi się niedobrze. Kawa smakuje zaszczanym węglem. Dla jasności, nigdy nie jadłem zaszczanego węgla, lecz jestem przekonany, że ma identyczny posmak.
Dość o tym, bo zaraz zwrócę obrzydliwą, tłustą jajecznicę na boczku, której nie lubię tylko wtedy, gdy się nią przejem. A mam wrażenie, że ile razy najdzie mnie na nią ochota, dorzucam jeszcze dwa jajka. A potem kolejne dwa. W końcu łapczywie pochłaniam całą misę doskonale wymieszanej jajecznej papki. Nie lubię też, gdy żółtka są oddzielone od białek.
Ogień powoli dogasa, ostatnie polana z trzaskiem pękają i rozpadają się na żarowy miał. Trudno. Trzeba zejść do piwnicy. Trzeba zejść na dół.
Wstaję, choć wstawać teraz wcale nie mam ochoty. Wolałem ciszę, stukot deszczu i trzask drewna. Zostawiam to tylko na chwilę.
„Od każdej miłości trzeba odpocząć” – powiedział ktoś całkiem filozoficznie.
Chyba miał rację.
Z laptopa muszę się przenieść na telefon. Muszę dalej pisać, żeby w chwili, kiedy zapomnę, móc wrócić do swojego początku. Prawdę mówiąc, nie mam bladego pojęcia, dlaczego to robię.
[→ notatka przeniesiona na telefon komórkowy]
[→ notatka kontynuowana na telefonie]
Właściwie to dobrze, że nie ciągam się z tym całym sprzętem. Komórkę wymyślił ktoś mądry, ale udoskonalił – ktoś naprawdę wybitny. Mogę wciąż pisać, robić notatki, a przy tym oświetlać sobie drogę latarką.
Podważam rant płytki i delikatnie ją odsuwam. Tak by nie została żadna rysa. Żaden widoczny ślad.
To bardzo ważne.
Jeszcze ważniejsze od tego, żeby przy koszeniu starać się unikać jakichkolwiek poprawek, o czym ciągle zapominam. Muszę gdzieś umieścić karteczkę samoprzylepną.
Odciągam ukryty właz do schronu przygotowanego na wypadek, gdyby nad Bałtykiem pojawiły się huragany podobne do tych pustoszących amerykańskie wybrzeża. Opowiadał mi o tym poprzedni właściciel, ale to także pamiętam jak przez mgłę. Jak przez okno, w którym jest więcej szprosów niż szkła.
Schodzę na dół ostrożnie, zapisując to zdanie dokładnie w pół drogi. Stopni jest siedem, więc stoję na czwartym, licząc zarówno od góry, jak i od dołu.
Czas ruszać dalej.
W piwnicy śmierdzi wilgocią, rdzą i mokrym kamieniem. To przez tę cholerną ulewę. Woda nasącza trawnik, a potem wsiąka w chropawe mury fundamentów. Jeszcze kilka dni, a wilgotność wzrośnie na tyle, że do rozpalenia kominka będę potrzebował benzyny. Rozpalanie benzyną daje przykry aromat, który utrzymuje się stanowczo zbyt długo.
Do tego, u licha, mamy wakacje! Sto metrów stąd, na plaży, zamiast kałuż powinny znajdować się bicepsy i piersi. Ale chrzanić to. Nie mój cyrk, nie moje małpy.
Oświetlam latarką pierwsze pomieszczenie. Znajduję się dokładnie pod kuchnią, o czym przypomina mi szereg przestarzałych zaworów. „Teraz tak się nie buduje, ale to porządna metoda” – powiedział mi agent nieruchomości, gdy kupowałem ten dom. Nie wiedział, że wcześniej właściciel zdradził mi, ile majstrował przy swoim schronie.
To są wspomnienia sprzed lat. Nie muszę ich spisywać, bo choć schowane za mgłą, przynajmniej istnieją.
Mijam metalową szafkę z narzędziami, ze sprzętem ogrodowym, szlauchem i szpargałami, których nigdy nie miałem czasu przejrzeć. Dotykam zimnej, lodowatej tafli stalowych drzwi. No tak, zapomniałem o kłódce.
Szukam klucza, bo gdzieś z tyłu głowy przewija się myśl, że noszę go zawsze przy sobie. W kieszeniach spodni? Nie. W małej kieszonce na piersi? Również nie.
Znajduję go przez przypadek. Jest tak mały, że w ogóle go nie czułem, a pewnie też dlatego nie schowałem go do kieszeni. W załamaniach materiału mógłby się po prostu zgubić. Dlatego przytroczyłem go sznurkiem do szlufki i przywiązałem do klamry paska.
Sprytna metoda, choć efekt nie rzuca się w oczy tak, jak bardzo bym chciał.
Wkładam klucz do dziurki, powoli przekręcam i z radością wyczuwam, że mechanizm ustępuje. Tam jest drewno. Tam jest materiał na moje domowe ognisko, przy którym będę mógł spisywać historie.
Popycham ciężkie drzwi i oświetlam małe, pomalowane na biało pomieszczenie. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że to nie farba pokrywa ściany. Zostały one starannie wyłożone grubą warstwą styropianu, z którego łączeń wypłynął czerwony klej. Przypomina krew skapującą z czaszki po trepanacji.
Boże!
W kącie tej nory siedzi naga, skulona dziewczyna. Mruży oczy, zasłania je dłońmi, odwraca głowę, jej spojrzenie ucieka, ucieka… Ma zmierzwione lisie włosy, opuchnięty policzek i małe, naprawdę małe, niemal dziewczęce piersi. Nagle wszystko sobie przypominam.
Szczapy drewna trzymam w altance na podwórzu, a tutaj jest miejsce tylko dla niej. To jej prywatne królestwo.
– Cześć, Izabel, moja najdroższa – witam się z nią ze łzami w oczach, szczęśliwy, że na moment odzyskałem wspomnienia. – Tak bardzo cię kocham…