Читать книгу Inna - Max Czornyj - Страница 8
CZAS START
GODZINA 8
ОглавлениеLaptop trzymam na drżących z nerwów kolanach. Tekst już zniknął, bo zacząłem go nadpisywać od początku. To opowiadanie? Początek powieści? Nie sądzę, żebym był pisarzem, a całkowity brak pamięci mógł tłumaczyć przedawkowaniem jakiegoś syfu. Coś jednak rzeczywiście każe mi ciągle pisać.
Muszę pisać.
Laptop na moich kolanach jest podłączony do prądu. Opis pomieszczenia się zgadza. Zegar na kominku wskazuje 8:08, za oknem jest jeszcze dzień, choć raczej już jego końcówka. Popołudnie lub wieczór.
Co mi się stało? Przedawkowałem jakieś chemiczne gówno, miałem wypadek czy po prostu mam nierówno pod sufitem? Nie rozumiem, o co chodzi z tą potrzebą pisania, ale oderwanie dłoni od klawiatury za każdym razem przyprawia mnie o mętlik w głowie. Jakbym odcinał się od przenośnego respiratora…
Raz po raz staram się odświeżyć szczegóły tekstu, który właśnie skończyłem czytać. To absurd. Nie wierzę, żebym mógł sam do siebie stworzyć tak kretyński list z jakiejś innej rzeczywistości. No a przede wszystkim, co to za bajka z Izabel? Nie kojarzę nikogo o takim imieniu. Nieważne, że nie kojarzę w tej chwili praktycznie nikogo, ale nie jestem przecież pieprzonym świrem. Nie jestem.
Prawda?
Ten cholerny przymus pisania da się jakoś wyjaśnić. Więzienie w piwnicy dziewczyny – już raczej nie. To musi być żart. To musi być idiotyczny żart któregoś z moich kumpli. Dlaczego teraz nie pamiętam imienia żadnego z nich? Piotrek, Paweł i Dawid. Ale to kumple z piaskownicy i chyba ze szkoły. Czy dalej się przyjaźnimy?
Poprawiam mankiety koszuli, bo są okropnie wywinięte. Oderwanie obu rąk od klawiatury sprawia mi fizyczny ból i staram się wszystko robić jak najszybciej.
Zerkam za okno. Wbrew temu, co czytałem, świeci słońce. Wali prosto w szyby, a jego wieczorny, czerwonawy blask rozlewa się po pomieszczeniu. Świetlne plamki pogrywają na ścianie z panoplium. To pierwsza rozbieżność, którą widzę, i pewnie jedna z wielu w tym steku bzdur.
Boże, niech wróci mi pamięć!
Jak przez mgłę pamiętam fragmenty tego, co się wydarzyło całkiem niedawno. Upływ czasu ocenia się za pomocą jakiegoś dzikiego instynktu. Szczątki rozmowy, rzucane przeze mnie groźby, ironiczny śmiech… Nie. To równie dobrze mogą być urywki snu albo filmu, który obejrzałem.
Komórka leży tuż obok. Przynajmniej pamiętam, żeby nie nazywać jej urządzeniem mobilnym, choć dwudziesty wiek chyba już dawno za nami. Pamiętam… Właściwie całkiem sporo. Jeżeli mamy dwa tysiące dziewiętnasty rok, wiem, kto jest premierem, prezydentem, wiem, kto ostatnio umarł, pamiętam nawet reportaż o suszy i nadciągającym załamaniu pogody.
Ale teraz znów mamy słońce. Lato, na drzewach – zielone liście (choć nie da się ukryć, że poprzetykane żółtawymi – co jest na pewno winą suszy), wypalony trawnik, przyjęcie w ogródku tych nadętych buców, Lipickich. Pamiętam ich nazwisko. Ponad murem widzę przesuwające się sylwetki i mimo zamkniętych okien dolatują mnie sztuczne śmiechy i szczekanie drażnionego przez dzieci psa. Przeniosłem się tu całkiem niedawno, ale wspomnienia są poszatkowane. Nawet nie wiem, czy to mój dom.
Co mi się stało?
Nie. Z całą pewnością nie jestem popieprzonym sadystą. Jeżeli to idiotyczne wygłupy, to naprawdę mam dość! Ja pierdolę!
Vzczx
knbzz
Walę w klawiaturę, żeby pisać cokolwiek. Afassdfasadf!!
Chwila. Muszę się uspokoić. Przyspieszone klepanie przekleństw w niczym mi nie pomoże. Jak się nazywam?
Mikołaj Popławski. Swojego imienia nigdy nie zapomnę, podobnie jak tego, że przez całą podstawówkę dzieciaki wołały za mną, żebym im natychmiast dawał prezenty.
Ile mam lat?
Nie wiem. Chyba dwadzieścia dziewięć, ale to przy założeniu, że pamięć urwała mi się nie dawniej niż przed paroma miesiącami.
Boże. To brzmi jak… Nieważne.
Nazywam się Mikołaj Popławski, powinienem mieć dwadzieścia dziewięć lat i (to bez dwóch zdań) mam solidną dziurę w mózgu. Nie mam nawet żadnego konkretnego ostatniego wspomnienia. Zdaje się, że prowadziłem własną firmę zajmującą się marketingiem, reklamą, chyba też – fotografią. Może mam ją zresztą nadal? MePopU. Zwykłe pogrubienie czcionki upewnia mnie, że tak się właśnie nazywa. Pisałem też scenariusze, z których dwa zrealizowano niedawno na Zachodzie.
Niedawno – jak złudne to określenie.
Do Baltic Resort / Resort Baltica przyjechałem wypocząć. Na tydzień? Dwa? Miesiąc? Może na całe życie?
[→ przełączenie się na komórkę]
Odłączam telefon od ładowarki i wiem, że jest tylko jedna rzecz, którą muszę zrobić. Tylko w jeden sposób udowodnię sobie, że to wszystko to.... Znowu brakuje mi słów. Najpierw idę jednak do łazienki. Znajduje się po lewej stronie krótkiego korytarzyka. Oddaję mocz, który rozbryzguje się na desce, ale nie zawracam sobie głowy wycieraniem. Z telefonem w ręce to utrudnione. Mógłbym go przez przypadek upuścić.
Oderwanie rąk od klawiatury na czas mycia przyprawia mnie o dreszcze, kołatanie serca i skok ciśnienia. Przynajmniej izopropanol pozwala mi poczuć się czyściej. Fizycznie. Bo przecież nie na duszy.
Wychodzę z łazienki i szybkim krokiem idę do kuchni. Podważam rant terakotowej płytki, a ona… Właśnie rozłamała mi paznokieć. Trudno. Nie mogę się teraz tym przejmować, bo z każdą sekundą zaczynam wariować coraz bardziej. Płytkę podnoszę przy pomocy przywiązanego sznurkiem do szlufki klucza.
Udało się.
Uderza mnie ostry zapach wilgoci, zgnilizny i rdzy. Skąd ja to znam…
Jeden, trzy, siedem stopni – jak dotąd wszystko się zgadza. Znajduję się w piwnicy, mijam stojak z narzędziami, a moje kroki szurają o betonowe podłoże. Metalowe drzwi są zamknięte, przez skobel przeciągnięta jest solidna kłódka. Wcale mnie nie cieszy, że wiem, gdzie schowałem klucz. Wcale mnie to, kurwa, nie cieszy. Powinienem go wsunąć do zamka i nie zwlekać. Ale nie chcę. Wolę tu zostać, zawrócić do kuchni albo…
Podnoszę kartkę, która w świetle latarki wydaje się wyrwana ze starego zeszytu, lecz w rzeczywistości pewnie jest śnieżnobiała. Słowa na niej wydrukowane są pogrubioną czcionką. Do tego nie mam pojęcia, co znaczą.
To niemożliwe…