Читать книгу Inna - Max Czornyj - Страница 5
OSIEDLE BALTIC RESORT, GDZIEŚ, DZIŚ, PRZED CHWILĄ
ОглавлениеŻycie to gra dwustronna. Nie jak szachy, ale jak te kurtki, które można założyć puchem do środka lub na wierzch. Przynajmniej ja widzę je właśnie w ten sposób.
– Jak bardzo mnie kochasz, Izabel? – pytam niemal szeptem, żeby jej nie przestraszyć. Nie chcę, żeby się bała.
– Wypuść mnie! Proszę! Przecież nic ci nie zrobiłam…
Skomle. A ja nie lubię skomlenia. Jedną dłonią wystukuję tekst, a drugą nerwowo masuję się po udzie. Nie pamiętam, skąd się wzięła długa, chaotycznie zszyta rana. Choć przy Izabel pamiętam więcej niż wcześniej, to jednak i tak nie wszystko.
Szwy zaczynają swędzieć, a przecież nie swędziały. Szlag. Szlag. Szlag.
– Powiedz, że mnie kochasz.
– Kocham cię, kocham, tylko…
– Ciii… Żadnego tylko.
Przyzwyczaiła się już do światła na tyle, żebym mógł świecić prosto na nią. Nie krzywi się i nie mruży oczu. Wie, że machnięcia latarką są jak machnięcia batutą. Nie można ich przerywać.
– Wstań – proszę, a może też trochę jej każę. – Wstań, kochanie.
Najpierw niepewnie się odsuwa, dotyka pokrytego utwardzaczem styropianu i zastyga w bezruchu. Sprawdza mnie. Sprawdza, czy może mi zaufać.
– Nie bój się. Śmiało, wstawaj – zachęcam ją coraz bardziej niecierpliwie. Nie wiem, na jak długo starczy mi baterii telefonu. Czerwone dziewięć procent. To chyba dość mało. Gdybym pamiętał, jak długo trzyma ten model. Ale znam go tak naprawdę dopiero od paru godzin.
Izabel podnosi się opieszale, rozciągając ścięgna i mięśnie.
– Chyba mówiłem, żebyś nie siedziała tak długo w jednym miejscu. Cała drętwiejesz.
Chyba mówiłem, bo nie do końca to pamiętam.
– Mówiłem? – dopytuję.
– Tak, tak – zapewnia, a ja, nie wiedzieć czemu, niezbyt jej wierzę.
Stoi naprzeciwko mnie, nieco dalej niż na długość ramienia, i jedną ręką zakrywa maleńkie piersi, a drugą – łono. Mierzy jakieś pięć i pół stopy, czyli po ludzku ma nieco ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, kruchą budowę ciała i długie nogi. Pępek ma mocno wklęśnięty, żebra – odsłonięte, a brzuch – zapadnięty. Kiedy jadła? Kiedy ją karmiłem? Szlag by to trafił, ale nie jestem pewny.
W kącie, obok łańcucha, który prowadzi do jej nogi, leży metalowa psia miska. Jest pusta. Przenoszę na nią światło latarki, upewniam się, ale – bez dwóch zdań – w środku nie ma nawet śladu jedzenia. W drugiej, nieco mniejszej, widzę skrzącą się wodę. Świeżą?
– Nie ruszaj się – nakazuję.
Podchodzę do miski, nachylam się i wącham. Cuchnie. Ale to nie woda cuchnie, tylko kał, bo biedna Izabel właśnie popuściła. Czyli coś jadła. Oświetlam ją i przyglądam się, jak się kuli, ze strachu, ale chyba też nieco ze wstydu.
– Nic się nie stało, kochanie. – Szukam w kieszeniach chusteczek, ale znajduję tylko dwie monety. Zdążyłem o nich zapomnieć, odkąd przetrząsałem ubranie w poszukiwaniu klucza. – Nic się nie stało. Nie krępuj się, to przecież całkiem normalne. Miłość jest od zawsze odporna na obrzydzenie, na chorobę, ból i problemy. Nie możemy się siebie wstydzić. Na starość być może będziemy musieli sobie podcierać pośladki, wkładać czopki, a może nawet – wyciskać krosty. Choć chyba nie. Krosty, zdaje się, to problem dzieciństwa?
Izabel nie wygląda na rozbawioną tym prostackim dowcipem. Jeszcze się przyzwyczai. Raczej nie będzie miała innego wyjścia, choć zdaję sobie sprawę, że słuchanie w kółko tych samych żartów może być męczące.
– Na starość może będziemy musieli… – Rozbawiony, chciałem powtórzyć to, o czym mówiłem przed chwilą, ale widzę, że Izabel drży.
Z jej oczu płyną łzy, a pod nosem zbierają się smarki.
– Zimno ci?
– T-tak.
– T-tak, t-tak – powtarzam, chcąc ją rozluźnić.
Telefonom komórkowym brakuje jeszcze tylko termometrów. Choć z pewnością są już i tak wyposażone modele, ale mój aparat, siłą rzeczy, był ze średniej półki. A średniacy najwidoczniej termometrów nie potrzebowali.
Rozpinam kołnierz koszuli, wyciągam głowę do góry i odsłaniam szyję. Szyja jest najbardziej wrażliwą częścią ludzkiego ciała. Wiem o tym, lecz nie mam pojęcia skąd. Coś mi podpowiada, że nie jest to jedynie wiedza książkowa, ale być może nigdy już tego nie ustalę. Szkoda. Naprawdę szkoda, jak wiele informacji ulatuje mi przez pałce. Tfu. Przez palce. Jestem pewien, że prawie nikt nie zauważyłby tej różnicy.
Izabel nieudolnie stara się obetrzeć dłonią kał z nogi. Jednak jedynie go rozsmarowuje i smród się wzmaga.
– Na Boga, nie mamy tu wentylacji – warczę. Nie chciałem, żeby to zabrzmiało niegrzecznie, lecz ze smrodem naprawdę może być problem. Jeśli wsiąknie w styropian, trzeba będzie zrywać całą warstwę. Na szczęście preparat usztywniający nieco temu zapobiega.
Nie pamiętam, po co rozpiąłem kołnierzyk koszuli. Nie pamiętam, czy zanotowałem, dlaczego to robię.
Muszę cofnąć się parę zdań…
Uf.
Dobrze jest notować wszystko, dokładnie, krok po kroku. To pozwala uporządkować sobie życie i nabrać do niego zdrowego dystansu. Naprawdę gorąco polecam.
Nie jest tak zimno, jak się mogło zdawać, skoro tak cholernie pada i wieje. Mamy w końcu sierpień. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Piwnica została dobrze odizolowana przez warstwę betonu, która ma chronić ją w trakcie ataku El Chapo, „Schleswiga-Holsteina” albo innego tajfunu. O tym też opowiadał mi poprzedni właściciel. Dziwne, że tyle pamiętam.
Na szyi nie czuję zimna, a to znaczy, że nie potrzeba dodatkowego grzania.
– Mógłbym ci przynieść kozę – mruczę trochę do Izabel, a trochę do siebie. – Ale boję się, że mogłabyś narozrabiać. Nie potrafisz się nawet załatwić do nocnika.
Oświetlam ją raz po raz, jakby była tancerką w klubie ze striptizem. Jednak ona się nie porusza. To znaczy porusza się tylko nieznacznie, dygocąc i chlipiąc. Wiodę latarką po podłodze piwnicy. Byłem pewny, że dałem jej nocnik i, oczywiście, się pomyliłem. Musiałem zapomnieć. Oprócz rzadkiego gówna, które obkleja jej nogi, w kącie widzę plamy moczu. Czuję też jego kwaśny…
– Wypuść mnie. Błagam. Nikomu o niczym nie powiem!
Niech to szlag. Podchodzę do Izabel kilkoma sztywnymi krokami i chwytam ją za włosy. W ostatniej chwili powstrzymuję się przed szarpnięciem, i to tylko dlatego, że boję się, że telefon wypadnie mi z ręki.
– Nigdy mi nie przerywaj, kiedy coś zapisuję – dyszę ciężko. – Nigdy! Rozumiesz?
Staram się uspokoić. Pisanie dobrze robi na emocje. Szczególnie jeśli trzeba trafić w małe, maleńkie klawisze i pilnować, żeby słownik nie poroże stawa, o właśnie, nie przekręcał słów. Z moją pamięcią byłoby to samobójstwo.
Izabel kuli się w samym rogu piwnicy. Łańcuch jest naprężony, ogniwa brzęczą. To piękny dźwięk, choć nie wiem, z czym mi się kojarzy.
– Nigdy, proszę, nie przerywaj mi, kiedy notuję – odzywam się całkowicie łagodnym tonem. – Kocham cię, bardzo cię kocham, ale każda pieprzona miłość ma swoje granice. Nie chcę cię zabić, kochanie. Naprawdę nie chcę.
Pięć procent.
Muszę spadać.