Читать книгу Inna - Max Czornyj - Страница 9

CZAS START
GABRIELA KRAUS

Оглавление

– Nie powinnaś się o nic martwić. – Elwira zawsze jest optymistką. Kiedy przed trzema laty doznałam paraliżu połowy ciała, też powtarzała, że to tylko chwilowy niedowład. „Tyle w życiu się narobiłaś, że jedna druga Krausa postanowiła odpocząć”.

Nie znoszę, gdy mówi do mnie per „Krausie”. Ale ten typ tak ma, więc szkoda polemizować.

– Teraz napijemy się wina? Nalewki?

Zatrzymuję się przy rozległej wyspie i opieram się na blacie lewą dłonią. Elwira, pocieszając mnie, miała trochę racji. Po roku rehabilitacji osiągnęłam stan jako takiej używalności. Mogę samodzielnie chodzić (choć najlepiej asekurując się laską), ubrać się, a nawet jeździć samochodem. Przed paroma miesiącami z przerażeniem wybrałam się na pierwszą przejażdżkę nowiuteńkim volvo z automatem i muszę powiedzieć, że poszło mi naprawdę dobrze. Wygodniej byłoby prowadzić auto z kierownicą po prawej stronie, ale wtedy każde wyprzedzanie groziłoby czołówką. Powiedziałam, że przywrócono mnie do stanu jako takiej używalności, a nie, że zostałam gimnastyczką.

– Może być wino.

– Coś konkretnego?

Win mam pod dostatkiem. W życiu sprzed „incydentu”, jak kazał mi to nazywać terapeuta, alkohol stanowił taką samą walutę jak pieniądze. A może nawet lepszą, bo mniej pretensjonalną. Dlatego poza dwiema szafkami ze specjalnie przystosowanymi półkami miałam jeszcze pełną piwniczkę.

– Tylko błagam cię, wybierz coś, co mam tutaj. – Celuję w Elwirę palcem i staram się nie okazać zdenerwowania. – Za każdym razem, gdy złażę na dół, mam wrażenie, że już stamtąd nie wrócę.

– Cokolwiek. Byle kopało.

No tak. Mogłam się spodziewać tej odpowiedzi. Wyciągam trzyletniego cabernetisa z winnicy Equus, którym zachwyciłam się w poprzednie wakacje. Stawiam butelkę na stole i kładę przy niej korkociąg.

– Polskie i dobre. – Staram się uśmiechnąć. – Otwieraj, jeśli nie chcesz wszystkiego zaraz ścierać z podłogi.

Do pewnych czynności nadal potrzebuję pomocy. Na upartego dałabym radę, ale przez trzy lata można się nauczyć, że dawanie rady potrafi przede wszystkim dać w kość. A z sadomasochizmu wyleczyłam się już dawno temu.

– Napij się i po problemie. – Elwira nalewa wina nieco powyżej połowy obu kieliszków. Robi to z zawodową wprawą. – Nawet nie zwróci na nic uwagi, bo jest skręcony tak samo jak ty.

Gdy tylko wypowiada ostatnie słowo, zdaje sobie sprawę z gafy. Spogląda na mnie ukradkiem, przykłada dłoń do permanentnie wymalowanych ust i wydaje z siebie stłumiony chichot. Jej ponaciągana operacyjnie twarz nawet nie drgnie. Może z wyjątkiem kurzych łapek, które złośliwie pojawiają się w kącikach wielkich oczu.

– Przepraszam. Wiesz, że…

Macham ręką. Przecież wiem.

Czasem się zastanawiam, czy też nie powinnam się położyć pod skalpel przystojnego chirurga. Chirurdzy plastyczni są zawsze przystojni, prawda? Poprawka tu, poprawka tam i mogłabym rankami patrzeć w twarz kogoś całkiem innego. To kusząca wizja. Szczególnie jeśli w czterdziestodziewięcioletnim życiu zdołało się spieprzyć wszystko, co tylko możliwe. Włącznie z samą sobą.

– Za brak zmartwień! – Elwira delikatnie unosi kieliszek.

Robię to samo i stukamy się. Kryształ brzęczą. To piękny dźwięk, który kojarzy mi się z wszystkimi sukcesami. Przy porażkach kryształ bębnił jedynie o moje zęby.

– Cin, cin! – dopowiadam.

– Za związki.

– Za miłość.

– Z tym ostatnim to może nie przesadzajmy. – Elwira chichocze i wypija wino niemal do dna. – Nie oczekujmy od życia zbyt wiele.

Nie zamierzam się upić. Pociągam niewielki łyk i przez chwilę przytrzymuję go w ustach. Cierpki posmak oblepia mój język. To wino pasowałoby do tłustej pieczeni, ale nie do przedpołudniowego spotkania przyjaciółek. Poprawka, kumpelek. Do tego nie wtedy, gdy jedna z nich robi jedynie za przyzwoitkę w trakcie randki. Nie wiem, dlaczego poprosiłam Elwirę o przyjście. Kiedyś nie miałam problemu z uwodzeniem facetów, z dawaniem im kosza i wodzeniem ich za nosy. Lubiłam to. Ściąganie smyczy, kajdanki, kneble, cały nimb BDSM.

Po incydencie straciłam pewność siebie i wiarę we własną seksualność. Niby moja ułomność była niemal niedostrzegalna, ale ja ją widziałam. A to aż nadto wystarczało.

– Pamiętasz ze szkoły, jak na tablicach pisało się ktoś plus ktoś równa się WNM? – Elwira sama sobie polała. Ma problem z alkoholem, ale na razie nic sobie z tego nie robi. Jeszcze nie zaczął niszczyć jej życia.

– Coś takiego było – przytakuję zamyślona.

– Gabriela plus Maciej. WNM.

– Nawet nie pamiętam, co znaczyło to WNM.

Nie zobaczyłam, kiedy Elwira opróżniła kolejny kieliszek. Szybka jest. Na dnie została jedynie krwistoczerwona kropla.

– Jak to: co?! – Oblizuje wargi i lustruje mnie swoim żabim, przenikliwym spojrzeniem. Uważam, że znacznie lepiej wygląda w okularach, ale kiedy jej o tym powiedziałam, obraziła się. Ja natomiast od trzech lat uważam, że szkoda czasu na kłótnie i obrażania. – Wielka nieskończona miłość. Taka, która połączy was do końca świata i jeden dzień dłużej.

Wzruszam ramionami.

– I po co mi jeszcze ten jeden dzień? Żeby zobaczyć, jak wiele straciłam?

Chyba nie mam nastroju na babskie pogaduchy. Choć może po prostu wlałam w siebie zbyt mało alkoholu, lecz gdzieś w dołku skręca mnie z dziwnego lęku. Mam bardzo złe przeczucia.


29.08 13:55

@izakiziasmutaska

#ikilledmyselftoday brzęczy mi dzisiaj w myślach i chyba coś w tym jest. Wstajesz rano, idziesz do kibla, ale nie masz czym się wysrać, bo nie jadłaś od wielu dni albo wszystko wyrzygałaś. Zamiast tego wyściełasz podłogę ręcznikiem i sięgasz po żyletkę. Tak zaczynam kolejny dzień. Znacie to?

Komentarze: 27 Udostępnień: 14

DarkMoon Mam tak co rano. Można się przyzwyczaić.

Patrycja Krzyska Jesteś popier* * * Idź się leczyć, kobieto, a nie publikujesz takie gówno!

Kościarz Skąd ja to znam :)

Niedoszła Samobójczyni To kolejny taki wpis… Naprawdę namawiam Cię na konsultację ze specjalistą. Kiedyś też się cięłam, ale to nie ma żadnego sensu. Życie jest piękne, a zatapiając się we własnym żalu, wszystko pieprzymy.

Jan Karwowski Niech robi, co chce. Jednego wariata będzie mniej ;D

Wiktoria Nowak Zgłaszam to konto do adminów, powinno zostać zablokowane.

Piotr Bielski @WiktoriaNowak a Ty co? Komisja obyczajowa jesteś? Cenzura?

Wiktoria Nowak @PiotrBielski To mogą czytać dzieci! Nie ma żadnego ograniczenia dostępu.

Piotr Bielski To po co tu wchodzisz?

[Pokaż następne komentarze]

* * *

Punkt południe rozlega się dzwonek do drzwi. Maciej jest zawsze punktualny, ale to nie jest takie dobre, biorąc pod uwagę, że co najmniej od godziny jesteśmy wstawione. To znaczy: uśredniając. Ja wypiłam dwie lampki wina, a Elwira jest najzwyczajniej w świecie pijana.

Ledwie uchylam drzwi, gdy w moich dłoniach ląduje piękny bukiet. Kilkanaście amarantowych wysokich róż z niewielkimi czarnymi plamami. Wyglądają pięknie i nie są tak banalne jak czerwone. Poza tym, do diabła, nie mamy piętnastu lat.

– Ojej, dziękuję. – Uśmiecham się i robię niezdarny ruch. Zabrakło kilku centymetrów, a wbiłabym laskę prosto w wypolerowany na glanc lakierek Macieja. – Przepraszam…

Tylko się uśmiecha. Szeroko, szczerze. Na jego twarzy marszczą się nie tylko kurze łapki, lecz także dołki policzków i delikatne bruzdy pod oczami. Ma w końcu trzy albo cztery lata więcej ode mnie. Wdycham cierpki, ziołowy aromat jego perfum.

– Chyba przesadziłam z winem na rozgrzewkę – tłumaczę się.

– Musiała chlapnąć parę łyków, żeby nie rzucić się na ciebie jeszcze w progu. – Elwira prawie krzyczy. Dobrze wiedziałam, że zabieranie przyjaciółki na randkę to kiepski pomysł. Kolejny z serii życiowych błędów…

– Alkohol ponoć podkręca atmosferę. Bo chyba nie studzi?

Maciej puszcza do mnie oko. Zdaje się, że w ogóle nie jest przejęty. Całują się z Elwirą w policzki i wymieniają kilka uprzejmości. Chwilę później on polewa nam wino, ale sam – jak zwykle – nie pije. Wystarcza mu tonik z limonką, który, jak twierdzi, doskonale przygotowuje jego kubki smakowe na prawdziwą ucztę. Na królewską ucztę u księżniczki Gabrieli.

Księżniczka Gabriela brzmi lepiej niż Kraus.

Prawda jest jednak taka, że zamiast uczty może być wtopa. Wstawiam kwiatki do wazonu, wlewam do środka zimną wodę i zerkam do piekarnika. Mięso z pewnością się nie spaliło, ale sos pod nim ledwie bulgocze. Półtorej godziny w temperaturze stu pięćdziesięciu stopni na każdy kilogram to chyba zbyt mało. Nie powinnam była eksperymentować. Podkręcam piekarnik do oporu i sięgam po szczypce. Wokół mam dość blatów, by w razie czego się podeprzeć, więc mogłam odstawić laskę. Podnoszę kolejne pokrywki idealnie lśniących garnków.

Czarny ryż jest już prawie gotowy. Chiński sos, który przygotowałam zgodnie z instrukcjami kucharza z warszawskiej knajpki, również. Choć mogę się założyć, że nie podyktował mi najważniejszego składnika. Albo umyślnie coś podmienił.

– W razie czego o rzut beretem mamy niezłą restaurację rybną. – Żartem pokrzepiam przede wszystkim siebie. – Podają tam świetnego halibuta.

– I mają widok na Bałtyk. – Elwira chyba poradziła sobie z kolejnym kieliszkiem. Zaczyna plątać się jej język. – Ty też masz niezły widok na morze – mamrocze. – Powiedz Maciejowi skąd.

Kręcę z rezygnacją głową. Odwracam się, bo cała sytuacja dziwnie mnie peszy.

– Z sypialni – szepczę jak spłoszona guwernantka. Albo jak młokosowata uczennica.

– No więc właśnie.

Elwira wymownie cmoka. Kątem oka widzę, że Maciej się uśmiecha, poprawiając sztućce na obrusie. Nie potrzebowali mojego zaproszenia, by usiąść przy głównym stole. Nakrywałam go przez cały ranek i liczyłam na słowa pochwały. Ale mniejsza z tym. Specjalnie dobierane serwetki, ręcznie szyte stroiki oraz zabytkowe koziołki to tylko część detali.

Najważniejsze jednak zawsze jest przecież żarcie.

– Może otworzymy jeszcze wino? – Elwira głośno odstawiła kieliszek. – Chyba czas na coś nieco lżejszego.

– Wybierzcie, na co tylko macie ochotę.

– Ja zostanę przy toniku. – Maciej podnosi się i zapina marynarkę. Rusza w moją stronę, ale nie czuję przy tym dawnego przyjemnego dreszczyku. – Pomóc ci w czymś?

Zatrzymuję wzrok na jego idealnie ułożonych, poprzetykanych siwizną włosach. Musiał poświęcić mnóstwo czasu, żeby uzyskać tak wymuskaną fryzurę. Tak samo zarost. Dwumilimetrowy, z doskonale wygoloną szyją i zaznaczonymi baczkami. Nie jest lalusiem, ale przykłada wagę do elegancji. To akurat duży plus.

– Wybierz wino dla Elw – rzucam, szukając żaroodpornych rękawic. – Śmiało, nie krępuj się.

Jedyną osobą, która się krępuje, jestem ja. Maciej mija mnie i delikatnie przeciąga dłonią po mojej talii. Odsuwam się zdecydowanie bardziej nerwowo, niżbym chciała. Właściwie wolałabym się w ogóle nie ruszać. Mógłby mnie przytulić, objąć swoimi długimi rękoma i wtedy zapadłabym się w niego. Świat przestałby istnieć. Czas przestałby biec. A ja przestałabym…

Tak naprawdę przez cały czas myślę o czymś innym.

Nie mogę ciągnąć tych smutnych myśli już ani chwili dłużej, bo inaczej wpadnę w szał i zrobię z siebie pośmiewisko. Wyłączam piekarnik, uchylam jego drzwiczki, a potem ruszam w stronę holu. Obcasy na przemian z laską stukają o posadzkę, a echo wżyna się w mój mózg.

Dłużej nie wytrzymam. Złe przeczucia najlepiej gasić w zarodku, bo szybko przekształcają się w natręctwa i fobie.

– Przepraszam na chwilę – rzucam, wychodząc z połączonej z kuchnią jadalni. – Zaraz wracam, gośćcie się jak u siebie.

– Idź, Krausie, czyń swoją powinność. – Elwirze plącze się język, co jest normalne, jeżeli w ciągu półtorej godziny obaliło się półtorej flaszki. Następna będzie jej gwoździem do trumny.

Kieruję się ku schodom. Oblepiona potem rączka laski ślizga mi się, więc wbijam paznokcie w skórzany oplot. Lekarze mieli rację, mówiąc, że najlepsza byłaby zwykła laska ortopedyczna, lecz wtedy jeszcze siliłam się na oryginalność. Wybrałam przedwojenny bambus z rączką pokrytą pasami zdartymi z grzbietu krokodyla oraz posrebrzaną główką. Teraz częściej czułam się jak cyrkowiec niż elegancka dama. Perspektywa, jak widać, zmienia się z wiekiem.

Od incydentu śpię w sypialni na dole, która pierwotnie miała być pokojem dla gości. Jednak przez ostatnie lata żaden z nich (nie wliczając mojej córki, ale córka przecież nigdy nie jest gościem w domu rodzica) nie zdecydował się na nocleg. Maciej kilka razy się do tego szykował, lecz w przypływie niespodziewanej pruderyjności zawsze hamowałam jego zapędy.

Mimo fizycznego inwalidztwa złe przeczucia przydają mi dodatkowych sił. Po schodach wchodzę tak szybko, jakby nigdy nic mi się nie przytrafiło. Zatrzymuję się tylko na chwilę, by rzucić okiem na mieniący się w słońcu Bałtyk i gnące się korony sosen. Na szczęście bryza jest ciepła, a na plaży pewnie nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Między innymi dlatego przed dwunastoma laty zdecydowałam się kupić ten absurdalnie drogi, zdecydowanie zbyt wielki dom. Przepłaciłam prawie dwukrotnie, by zostać dumną obywatelką luksusowego osiedla tuż nad polską riwierą i móc po kąpieli w morzu osuszyć się we własnym ogrodzie.

Wtedy Baltic Resort liczył tylko pięć czy sześć domów. Dzisiaj to całe osiedle skopiowanych jota w jotę rezydencji, w których jedynym zmieniającym się elementem są liczba garaży i zaparkowane w środku auta. Ostatnio doszła rywalizacja na wielkość zewnętrznych basenów, lecz ja nie biorę w niej udziału. Fakt, że kiedyś do Bałtyku miałam pięć minut, a teraz, zanim wyjdę z wewnętrznych uliczek, przez kwadrans muszę kluczyć między murami, wielkimi bramami i wymuskanymi żywopłotami, nastawia mnie do sąsiadów wystarczająco negatywnie. Nawet jeśli chodzi o rywalizację.

Jeszcze raz zerkam na białe grzywy fal, choć wiem, że to tylko gra na czas. Zaproszenie Macieja i Elwiry też było tylko zyskiwaniem złudnych minut nadziei. To trwało zbyt długo.

Oszukuję sama siebie.

Odwracam się i ruszam w głąb korytarza. Mijam kilka słodkich nadmorskich widoczków z całego świata. Kiedyś przywoziłam je z każdej wycieczki (dwa wakacyjne wyjazdy przez dwadzieścia lat), ale w końcu mi się znudziło. Teraz wydają mi się strasznie przesłodzone.

Kładę dłoń na mosiężnej klamce i staram się nabrać siły. Zupełnie jakby otwarcie drzwi stanowiło nadludzki wysiłek. Chodzi o to, że nigdy nie wchodziłam do środka bez zaproszenia. Takie były reguły, a ja zawsze trzymam się reguł. Jednak dwa dni bez kontaktu, wyłączony telefon i ani słowa na pożegnanie to wystarczający powód do niepokoju. Nawet wobec trzydziestolatki.

Pokój nie jest zamknięty na klucz. To kwestia zaufania. Sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Otwieram drzwi szerzej. Wszystko jest utrzymane w doskonałym porządku. Ustawione pod linijkę krzesła, dwie pary klapek, posłane z wojskową dyscypliną łóżko. Do tego biel mebli i ścian. Nigdy nie zwróciłam uwagi, jak martwe jest to pomieszczenie.

Obchodzę cieniutki kwadratowy dywan, nieco wyrazistszy od otoczenia, bo w kolorze mlecznym. Nie chcę zostawić na nim śladów obcasów i laski. Rolety w oknach są do połowy opuszczone, lecz położony od południa pokój jest bardzo jasny. Rozglądam się wokół, a moją uwagę przykuwa leżąca na biurku kartka. Nie pasuje mi do tak schludnego wnętrza. Powinna znajdować się w jakiejś teczce, zeszycie lub książce.

Biorę ją, skupiam wzrok na wydrukowanych czarnych literach, a kolejne słowa mnie paraliżują.

Dobry Boże…

* * *

Iza w czerwcu skończyła trzydzieści lat. Trochę to przeżywała, ale wystawne przyjęcie dla najbliższych chyba nieco jej zrekompensowało poczucie starzenia się. Znam to, bo w swoim czasie przechodziłam to samo. Właściwie przeżywałam to co roku, a od trzech lat przeżywam jeszcze mocniej. Tak już jest.

Jako psychoterapeutka powinna sobie z tym radzić lepiej ode mnie, lecz terapia samej sibie to chyba kurewsko trudna sprawa. Dokładnie tak o niej myślę. Poza tym często się słyszy, że psychologiem lub psychiatrą może zostać wyłącznie osoba, która ma ze sobą problemy. Być może tak właśnie jest. Martwi mnie jednak to, że za większość problemów mojej córki odpowiadam tylko ja. Na zajęciach oraz podczas tych wszystkich sesji terapeutycznych, które w ich ramach musiała zaliczać, na pewno się w tym utwierdziła.

Nie martwi mnie to.

Chcę jej zadośćuczynić spieprzone dzieciństwo, stracony okres dorastania i przekreśloną perspektywę życia z normalną rodziną. Nie wiem, jak zareaguje na Macieja. Liczyłam na to, że dzisiaj uda mi się ich ze sobą poznać, lecz chyba nic z tego. Świadomość, że mogłam wywołać lawinę, zupełnie mnie przytłacza.

Ponoć mam skłonności do obwiniania się o zło całego świata.

Nie interesuje mnie, że na dole stygnie mięso, że sos pewnie zaczął się już przypalać, a Elwira lada moment wyląduje pod stołem. Obecność w moim domu mężczyzny dla odmiany totalnie mnie przeraża. Znowu mogłam wszystko spieprzyć. Iza pewnie jakimś cudem się o nim dowiedziała, zareagowała jak zwykle i…

Wszystko niszczę.

Jeszcze raz patrzę na kartkę i przebiegam wzrokiem kolejne linijki. Moje ręce drżą, a noga, którą pociągam, całkiem zdrętwiała. Muszę usiąść. Zapadam się w głębokim fotelu przy biurku mojej córki i wdycham jej zapach. Nie mieszkała tu prawie dziesięć lat, a kiedy wróciła, miałam wrażenie, że wyjechała dopiero przed chwilą. Pamiętam, jak zobaczyłam ją na werandzie, z podkrążonymi zapłakanymi oczami i rozwichrzoną fryzurą. Nie zapytałam jej, co się stało, ani – dlaczego wraca.

Myślałam, że sielanka szybko się skończy. Przecież tak najczęściej bywa w tych spotkaniach po latach, gdy skłócone rodziny znowu siadają przy świątecznym stole. Dogadujemy się, śmiejemy, przepraszamy, a potem… A potem znowu jest tak samo. Wystarczy jedno słowo, jeden gest i czar pryska. Też to przeżyłam.

Jednak odkąd ponad rok temu Iza ze mną zamieszkała, nie pokłóciłyśmy się ani razu. Wraz z paraliżem uleciała ze mnie chyba dawna zołzowatość, a ona również zaczęła dawać fory moim humorom. Dojrzałyśmy. Pewnie także dlatego, że okazałyśmy się sobie najbliższe. Mimo dzielącego nas makrokosmosu.

Pamiętam, że pierwszego wieczoru Iza niemal bez słowa wypakowywała swoje rzeczy z małego skórzanego plecaka. Byłam ciekawa, gdzie go kupiła i dlaczego wybrała właśnie tak paskudny, workowaty model, ale milczałam. To była pierwsza udana lekcja. W ciszy obserwowałam, jak na stole lądowało jej całe życie, o którym nie miałam praktycznie pojęcia. Wymięta kosmetyczka, laptop, paczki papierosów, dwa podręczniki, notes i niewielka książka.

Weronika postanawia umrzeć.

Powoli odczytałam tytuł. Byłam pewna, że gdzieś już o niej słyszałam. Paulo Coelho. Nazwisko kojarzyło mi się ze wzniosłymi porównaniami, z filozofią i kiczem. Może w odwrotnej kolejności. Prawdę mówiąc, przez ostatnie dwadzieścia lat miałam niewiele czasu na książki, ale po incydencie zaczęłam to łapczywie nadrabiać.

– Będę mogła przeczytać? – zapytałam, gładząc okładkę. Liczyłam, że znajdę tam chociaż wstęp do tajemnic mojej córki.

– Jasne.

– Mówisz, że warto?

Wzruszyła ramionami, ale nie odpowiedziała. Skoro była to jedyna jej książka, musiało być warto.

– Główna bohaterka wiecznie ucieka.

Pamiętam smutny uśmiech, który przemknął przez jej twarz. Spojrzała na mnie i zaraz na powrót zajęła się przeglądaniem jednego z notesów. Naszego pierwszego wieczoru od tylu lat dowiedziałam się, że ona też przed czymś ucieka. W głębi duszy ucieszyło mnie, że tym czymś wcale nie jestem ja.

Teraz nie byłam już tego taka pewna. Jeszcze raz zaczerpnęłam głęboko powietrza i przebrałam dłonią po aksamicie fotela. Zamknęłam oczy. Nie musiałam już patrzeć na wiadomość, żeby ją odczytać. Każde ze słów wryło mi się głęboko w umysł.

„Tym razem to Izabela postanowiła umrzeć. Uprzejmie prosi, aby jej w tym nie przeszkadzać”.


29.08 14:01

@izakiziasmutaska

#tojużjestkoniec #niemajużnic Jeszcze się usłyszymy. Gdzieś.

[Komentowanie zostało zablokowane]

* * *

Standardowo w sprawach zaginięć policja działa ze sporą dozą wstrzemięźliwości. Przynajmniej tak ujął to aspirant (czy tam komisarz), który jako pierwszy przyjechał do mojego domu. „Wie pani, czasem nastolatkowie zachowują się tak, żeby zrobić wszystkim na złość”. Jasne, ale Iza ani nie była nastolatką, ani nie miała powodu robić wszystkim na złość.

Już nie.

Choć jestem sobie w stanie wyobrazić, że wyszła bez słowa, a teraz po prostu sprawdza moją reakcję. Obserwuje mnie. Bada. Już kursy psychologiczne ją zmieniły, ale pierwsze terapie uczyniły z niej całkiem innego człowieka. Dokładnie w ten sposób o tym opowiadała. A ja nie wiem, co miałabym o tym myśleć.

Duże, ciemne oczy policjanta lustrują mnie i przy okazji każdy szczegół salonu. To do niego zaprosiłam dwójkę funkcjonariuszy, ale młoda kobieta, pewnie jeszcze młodsza niż Iza, zapytała, czy mogłaby obejrzeć pokój mojej córki. Najpierw pomyślałam, że strasznie by ją to zezłościło. Ale przecież wszystko zaczęło się od niej. Nie chcę myśleć, że przez nią, lecz tak właśnie jest.

Elwira przed kwadransem wyszła, podtrzymywana przez Macieja. Zaproponowali, że zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby… No właśnie. Żeby co? Uprzejmie poprosiłam ich, aby po prostu zostawili mnie samą. Chciałam racjonalnie, krok po kroku wytłumaczyć wszystko policji. Nie potrzebowałam do tego dodatkowych słuchaczy. Poza tym wciąż wstydziłam się przed kimś przyznać, że skrzywdzona przez los prawie pięćdziesięciolatka randkuje jak gówniara. I to właśnie wtedy, gdy jej córka zostawia taką wiadomość.

– Nie ma pani wrażenia, że ten list – policjant potrząsa torebką, w której wylądowała kartka – jest tylko, przepraszam za słowo, dowcipem? Próbą zwrócenia na siebie uwagi?

Znowu traktuje Izę jak nastolatkę ze skłonnościami do cięcia się żyletką przy akompaniamencie gitarowych riffów i przyprawiającego o ciarki wokalu. Nerwowo zaciskam dłoń na rękojeści laski. Zastanawiam się, czy nie powinnam zaproponować herbaty lub kawy, ale to jest teraz nieważne.

– Panie aspirancie…

– Komisarzu.

– Przepraszam. Panie komisarzu… – Nie wiem, jak ubrać w słowa swoje myśli, więc po prostu zaczynam mówić. – Iza nie jest osobą, która chciałaby się zabić, i z całą pewnością ten list to nie wygłup.

Policjant kiwa ze zrozumieniem głową. Mam wrażenie, że to starannie wystudiowany ruch.

– Dlatego zajęliśmy się tą sprawą niezwłocznie – odzywa się po chwili. – Zgodnie z tym, co pani mówi, ta wiadomość mogła przeleżeć na biurku prawie dwa dni. To z jednej strony mnóstwo czasu, a z drugiej w takich sprawach nie zawsze trzeba się spieszyć.

– Chyba nie rozumiem.

– Osoby, które informują wszem wobec, że chcą popełnić samobójstwo, zazwyczaj wcale nie są do tego przekonane.

– Ale ona…

Przerywa mi machnięciem ręki. Przed trzema laty na ten gest od razu zareagowałabym dziką wściekłością i zwyzywała komisarza od niekompetentnych dupków. Tyle że to pogorszyłoby jedynie sytuację. Czegoś się jednak nauczyłam.

Policjant wyciąga z kieszeni notatnik w skórzanej oprawie i kładzie na nim długopis.

– Proszę podać mi numery jej przyjaciół i najbliższych znajomych.

Sięgam do kieszeni po telefon, ale to przecież bez sensu.

– Nie znam ich.

– A chociaż imiona?

– Nie miała ich za wielu. – Staram się sobie przypomnieć, kto był na wielkiej imprezie urodzinowej. To nie jest zbyt trudne. – Przychodzi mi na myśl tylko Natalia Krawczyk. Albo Krawczuk.

– Gdzie mieszka?

– Nie mam pojęcia… Wiem, że spotykały się od czasu do czasu na kawę, ale nie były jakimiś wielkimi przyjaciółkami.

Komisarz znowu kiwa głową. Zaczyna mnie to irytować.

– A mężczyźni?

– Nie – mówię z pełnym przekonaniem. – Nic o nich nie wiem, choć… – To smutne, że myślę o tym dopiero teraz. – Mogła ich przede mną ukrywać, nie zdziwiłabym się.

– Dlaczego?

– To skomplikowane… Ale czy mamy teraz czas wnikać w nasze relacje? Za przeproszeniem, gówno to pana obchodzi.

Naprawdę zaczynam się czuć bardzo sfrustrowana. Powoli dociera do mnie powaga sytuacji. Jestem totalnie skołowana, zaczyna mi się kręcić w głowie i muszę jak najszybciej łyknąć tabletkę. Iza nie wyszła z domu ot tak. Nie wywinęła mi głupiego żartu i nie zostawiła swoich pacjentów samym sobie. Przez ostatni rok robiła wszystko, żeby poukładać swoje życie. Już przeszłyśmy przez okres oddalenia i naprawdę nie miałyśmy powodu do tego wracać.

Nachodzi mnie jeszcze jedna myśl.

To, że jej list pożegnalny mógłby być zwykłym dowcipem, wcale mnie nie uspokaja. Właściwie to nawet gorzej. Jeśli założymy, że ktoś chciałby zrobić jej krzywdę, stawał się zupełnie nieuchwytny. Kilkoma zdaniami oczyszczał się ze wszystkich podejrzeń. Wszyscy, włącznie ze mną, skupiają się na tym, że Iza albo jest rozwydrzoną nastolatką, albo postanowiła się zabić. Nikt nie bierze pod uwagę innego scenariusza.

– Ona przed kimś uciekała – mówię, choć wiem, że tylko skomplikuję tym sprawę.

* * *

Przez następną godzinę ekipa policyjna rozrasta się do kilkunastu osób. Nie wiem, na co trafiła funkcjonariuszka buszująca w pokoju Izy, ale zdaje się, że to coś istotnego. Nikt mi nie chce o niczym powiedzieć.

Komisarz poinformował mnie tylko, że list trafił do analizy kryminalistycznej. Z jego twarzy nie mogłam wyczytać żadnej emocji, lecz kolejne pytania brzmią tak, jakbym to ja była główną podejrzaną. W sprawach zaginięć chyba często tak właśnie jest.

– Czy ostatnio się panie pokłóciły?

– Dlaczego czekała pani na jej powrót prawie czterdzieści osiem godzin? Córka wyszła bez słowa i nie wzbudziło to u pani żadnego niepokoju? Zdarzało się to już wcześniej?

– Nie wydaje się pani dziwne, że Izabela miała przed panią same tajemnice? Właściwie nie ma pani pojęcia o jej życiu prywatnym. Co się z nią działo przez prawie dziesięć lat?

– Czyli wysyłała jej pani co miesiąc przelew, ale rozmawiałyście jedynie od święta?

– Nigdy nie miałyście dobrych relacji? Wie pani, jak matka z córką: zwierzenia, sekrety, wspólne tajemnice…

– A pani… przepraszam, inaczej to ujmę. Czy Iza ma dobry kontakt z ojcem?

Niepokój coraz mocniej zaciska mi pętlę na gardle. Kolejne słowa wypowiadam piskliwym głosem, jak chłopiec przechodzący mutację. Trzęsą mi się ręce. Nogi mam zdrętwiałe. Tabletka na uspokojenie nic nie pomogła. Staram się tylko nie rozpłakać. Paznokcie wbijam już nie w skórzany splot laski, a we wnętrza dłoni. To trzyma mnie w świecie rzeczywistym. Przez tyle lat nie chciałam z nikim bliskości, bo bliskość zawsze przemienia się w żałobę i to był mój główny problem. A kiedy terapia i autoterapia zaczęły przynosić efekty, doigrałam się.

– Jej ojciec zginął, gdy miała niecały roczek – odpowiadam cierpko. – Raczej nie zdążyła nawiązać z nim specjalnych relacji. Nie sądzę, żeby w ogóle go pamiętała.

– Zginął?

Nic dziwnego, że gliniarzy nazywa się psami. Przy tym pytaniu nos komisarza zmarszczył się, jakby funkcjonariusz właśnie chwytał trop. Młoda matka, wdowa, a teraz – matka zaginionej. Odwracam się lewym profilem, bo prawe oko zaczyna mi łzawić. Po incydencie nawet rozpłakać nie mogę się synchronicznie. Spojrzenie komisarza przemyka po mojej opiętej na biuście bluzce.

– Popełnił samobójstwo.

– Przykro mi…

– Miał raka – wyjaśniam, siląc się na obojętny ton, a mimo upływu lat wspomnienia wracają z pełną mocą. – Walczył przez kilka miesięcy, ale nie było żadnych szans. Męczył się, a przede wszystkim sądził, że męczy wszystkich wokół. Zamiast tego wybrał garść tabletek i miękką pościel. Miał dwadzieścia siedem lat.

Nie wiem, jakie znaczenie ma informacja o wieku, w jakim mój mąż się zabił, ale po prostu muszę mówić. Przez kolejne lata pracowałam jak najęta. Robiłam wszystko, żeby zapomnieć. O nim, o małej Izie, o znajomych. Nie chciałam nikogo poznawać, przywiązywać się i po raz kolejny przeżywać bólu śmierci, rozstania lub czegokolwiek. To był jedyny efekt dwuletniej pomocy udzielanej mi wtedy przez psychiatrę.

Wiem też, że tego kłamstwa nikt nie zweryfikuje. Prawda jest bardziej skomplikowana. Mój mąż popełnił samobójstwo z zupełnie innego powodu. Pogrążył się w chorobie psychicznej. Rak był tylko wymówką. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że stanowi niebezpieczeństwo dla najbliższych. Poza tym, odkąd go poznałam, wspominał o genie samobójcy. O uwarunkowaniach do skończenia z życiem na własnych zasadach. Ale to nieistotne.

Syndrom pogłębionej żałoby – tak roboczo nazywano mój stan.

– Muszę zapytać o coś jeszcze . – Komisarz zamyka notatnik, jakby z góry znał odpowiedź. Wymienia porozumiewawcze spojrzenie z młodą policjantką i przystępuje do frontalnego ataku. – Czy pani córka mogła mieć jakichś wrogów? Wspominała pani, że musiała przed kimś uciekać, ale nie sprecyzowała, przed kim.

Mam cholerną ochotę na drinka. Szklankę wódki z sokiem cytrynowym. Albo samą szklankę wódki. Jeszcze chwila, a rozerwę pasy skóry aligatora na strzępy. Do łzawiącego prawego oka w samą porę dołącza lewe. Ocieram je wierzchem dłoni.

Sytuacja zaczyna mnie przerastać i próby zebrania się do kupy stają się coraz bardziej chaotyczne. Komisarz zdaje się to dostrzegać.

– Nie wiem, przed kim. – Pociągam żałośnie nosem. – Po prostu takie odniosłam wrażenie, a jak wspominałam…

– Będziemy musieli zabezpieczyć jej laptop – przerywa mi krępy funkcjonariusz. Wygląda jak jedna z tych kalek gęb kulturystów odlanych od matrycy sterydów. – Potrzebuję podpisu.

– Mojego? – upewniam się.

Tylko kiwa zlaną potem głową. Z trudem się podnoszę, jakby to on nie mógł podejść do mnie. Opieram się na lasce, a komisarz wyciąga w moją stronę rękę. Nie wiem, czy to odruch dobrego serca, czy próba wkupienia się w moje łaski. Jego mina przypomina o tym, że jest starym wyjadaczem, ale zarazem ma w sobie coś naturalnego.

– Dziękuję.

Mijam go i kuśtykając, idę do funkcjonariusza z laptopem zapakowanym w zamykaną folię. Wyciąga w moją stronę plik kartek. Trzyma palce dokładnie w miejscach, w których będę musiała się podpisać.

– Samobójstwo przenosi się w genach –szepcze komisarz do policjantki, ale wyraźnie słyszę jego słowa. – Jest coś takiego jak gen samobójcy, już dawno o tym czytałem.

„Sukinsyn”. Powstrzymuję się, żeby nie powiedzieć tego na głos. Dobrze zrobiłam, chowając drugi, najważniejszy laptop Izy w bezpiecznym miejscu.

* * *

Komisarz na odchodne wręcza mi swoją wizytówkę.

– Proszę dzwonić o każdej porze – mówi, siląc się na uśmiech.

Po tym, co usłyszałam, mam co najwyżej ochotę dać mu po gębie. Po tym, jak jego wzrok kolejny raz przesuwa się po moim biuście, najchętniej bym go opluła. Dała kopniaka i zatrzasnęła drzwi. Tyle że teraz prędzej mogę okładać kogoś laską niż rozdawać kopniaki. Drobna różnica.

– Oczywiście – zapewniam. – Będę o tym pamiętała.

– Proszę się trzymać.

Młoda policjantka kładzie spoconą dłoń na moim łokciu, lecz zaraz ją cofa. Nie kontroluję już mimiki. Przynajmniej nie na tyle, żeby ukryć wściekłość, niechęć do tej podręcznikowej dwójki gliniarzy. I żal. Łzy ciekną mi już niekontrolowanym strumieniem. Nawet ich nie ocieram.

Bez słowa pożegnania zamykam drzwi i odgradzam się od świata, w którym liczy się tylko bezemocjonalne wykonywanie swojej roboty. To znaczy: emocjonalne o tyle, o ile trzeba będzie zostać po godzinach. O tyle, o ile zepsułam komuś plany na wieczór. Od dwóch dni podobno morze jest zaskakująco ciepłe. Dwadzieścia jeden stopni – to na Bałtyk przecież niemalże ukrop. Wiatr całymi dniami niesie zapach przenośnych grillów, wrzaski dorosłych i piski dzieci. Za tydzień lub dwa to się skończy. Za trzy na plaży zostaną tylko niepozbierane śmieci, niedopałki papierosów i te same ziarnka piasku, które dziś tworzą mury zamków.

Większość zaginionych odnajduje się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Wiem to. I wiem, że ten czas albo już minął, albo minie lada moment. Nic na to nie poradzę.

Muszę się odświeżyć, bo w domu zrobiło się co najmniej trzydzieści stopni. Klimatyzacja jest zamontowana jedynie w dwóch sypialniach, co wypominam sobie w każde wakacje. Kto mógł kilkanaście lat temu przewidzieć pieprzone ocieplenie klimatu?

Zanim pójdę się obmyć, zachodzę do kuchni. Wiem, że nie powinnam tego robić. Wiem, że w takich momentach najlepiej zadzwonić do przyjaciela, ale do kogo miałabym dzwonić? Elwira pewnie właśnie rzyga nad kiblem albo śpi. Maciej…

Wyciągam z kieszeni telefon i obracam go w dłoni. Odbijam się w wygaszonym wyświetlaczu. Mam opuchnięte oczy, potargane włosy i zapadnięte policzki. Mimo to wiem, że wciąż jestem atrakcyjna. Przynajmniej powinnam sobie tak mówić, bo podobno tak jest.

Gówno prawda.

Naciskam przycisk i ekran się rozjaśnia, pokazując tapetę – oczywiście ze zdjęciem mnie i Izy. Na pierwszym planie nasze roześmiane twarze, w tle berlińska tropikalna wyspa. Do tego pojawiają się ikonki pięciu nieodebranych połączeń i siedmiu esemesów. O dziwo, raz dzwoniła Elwira, raz ktoś nieznajomy, a pozostałe trzy – Maciej. Esemesy chwilowo mam w dupie.

Otwieram barek i wyjmuję butelkę dżinu. Dżin miał dla mnie zawsze więcej klasy niż rum czy wódka. Tym razem nie przejmuję się klasą i piję prosto z butelki. Pali mnie w gardle, płyn się cofa, ale wciąż przełykam. Jak kaczka.

Wreszcie ocieram usta i powstrzymuję się przed natychmiastowym zwróceniem wszystkiego, co w siebie wlałam. Po kilku sekundach czuję się znacznie lepiej.

– Coś ty wymyśliła?! – krzyczę, pochylając się nad blatem, na którym przed paroma godzinami czarowałam magiczny chiński sos. – Gdzie jesteś, Iza?!

Spazmatycznie zaciskam dłonie na krawędzi szafki i lasce. Teraz nie płaczę, ale histerycznie ryczę. Jeszcze raz sięgam po butelkę, lecz się powstrzymuję. Nie. Teraz nie. Są ważniejsze sprawy do zrobienia.

Miesiąc, może półtora termu, Iza wróciła do domu wcześniej niż zwykle. Tłumaczyła to tym, że musi wieczorem popracować, a przedtem chce wziąć kąpiel i odpocząć. Od razu przyszło mi na myśl, że wybiera się na randkę, ale nie wydawała się specjalnie zadowolona. Poza tym na randkę nie chodzi się z plecakiem, opracowaniami naukowymi i notatnikiem.

– Wiesz, gdzie trzymam laptopa, na którym pracuję? – zapytała, dając mi buziaka na pożegnanie. Jako dorosłe kobiety nadrabiałyśmy to, co spieprzyłam wcześniej.

– Chyba tak – odparłam. – Pokazywałaś mi kiedyś, że chowasz go za ubraniami. Nie mam tylko pojęcia po co…

– Mam tam wszystkie swoje wywiady terapeutyczne.

– Chyba nie płacą ci za nie jeszcze tyle, żeby… – Nie chciałam brzmieć sarkastycznie, więc przerwałam.

Iza złapała mnie wtedy za dłoń i spojrzała mi głęboko w oczy. Ma naprawdę przenikliwy wzrok, którego nigdy pierwsza nie spuszcza.

– Gdyby cokolwiek się działo… – odezwała się poważnym, stanowczym tonem, jednak zupełnie do niej niepodobnym. – Gdybym kiedyś przez jakiś czas nie wracała do domu, nie odzywała się czy przepadła bez słowa… Zanim cokolwiek zrobisz, schowaj ten laptop. Są tam tajemnice pacjentów, których policja nie może poznać, bo mogłyby również zaszkodzić mnie. – Zacisnęła swoją dłoń jeszcze mocniej. – Rozumiesz, mamo? Zaszkodziłabyś wtedy przede wszystkim mnie. Proszę, powiedz, że rozumiesz…

Tamta rozmowa dawała nadzieję, że Iza była na wszystko przygotowana. Że przygotowała na to również mnie i w ten symboliczny sposób dawała mi znać, żebym się nie martwiła. To brzmi cholernie pokrętnie. Mimo wszystko musiałam jej zaufać. Jej laptop wylądował wśród moich szpargałów. Te, przynajmniej na razie, policji w ogóle nie interesowały.

Inna

Подняться наверх