Читать книгу Prawda - Melanie Raabe - Страница 14
8
ОглавлениеLwy są zmęczone. Wylegują się leniwie w letnim słońcu, ich brzuchy unoszą się powoli w rytm oddechu. Mój syn przygląda się im przez kilka minut, potem ciągnie mnie dalej do surykatek, bo te są dużo ciekawsze od nudnych lwów. Surykatki przynajmniej coś robią.
Nienawidzę ogrodów zoologicznych. Nienawidzę patrzeć na trzymane w zamknięciu zwierzęta, ale Leo tak długo prosił i błagał, że w końcu ustąpiłam. Leo ma wakacje, większość jego przyjaciół wyjedzie gdzieś z rodzicami, ja mogłabym zabrać go przynajmniej do zoo. W dodatku wyjście z domu dobrze mi zrobi. Nie znoszę nudy i nie zaszkodzi, jeśli w czasie wakacji znajdę sobie jakieś zajęcie. Nigdy nie mówię tego głośno, bo nie chcę, żeby ludzie pomyśleli, że jestem jakaś dziwna, ale nigdy nie cieszę się z wakacji. Lubię rytm, który praca nadaje dniom, tygodniom i miesiącom. Ten porządek jest mi potrzebny, świadomość, że po wstaniu z łóżka pójdę pobiegać, wezmę prysznic, zrobię śniadanie, zaprowadzę Leo do szkoły, pójdę do pracy. Że od poniedziałku do piątku będę prowadzić swoje zajęcia z niemieckiego i angielskiego, w piątki dodatkowo z plastyki. Że potem wracam do domu, odrabiam z Leo lekcje, sprzątam i gotuję. A później, w zależności od tego, jaki dzień tygodnia akurat mamy, pomagam w ośrodku dla uchodźców, spotykam się z Miriam albo idę na trening.
Leo ciągnie mnie niecierpliwie za rękę i sprowadza z powrotem w teraźniejszość. Mój wzrok podąża za jego wyciągniętą ręką, uśmiecham się mimowolnie na widok ruchliwego stadka surykatek.
– Mama? – mówi w końcu, po tym jak kilka minut patrzyliśmy w milczeniu, wciśnięci między innych zwiedzających, którzy teraz, w samym środku wakacji, tłumnie zalewali zoo. – Kupisz mi loda?
– Oczywiście, kotku.
Rozglądam się, widzę, że wystarczy tylko okrążyć wybieg dla słoni i udać się w kierunku, z którego nadchodziły dzieci z buziami umazanymi na różowo i na brązowo, by dotrzeć do wózka z lodami. Prowadząca do niego kolejka była chaotyczną mieszaniną podekscytowanych dzieci i zirytowanych rodziców. Jakimś cudem udaje mi się znaleźć wolną ławkę zaledwie parę metrów od wózka. Daję Leo pieniądze, sama siadam na ławce, podczas gdy on zdenerwowany, ale też wyraźnie dumny ustawia się w kolejce. Zamykam na moment oczy i rozkoszuję się słońcem na mojej skórze. Strachy minionej nocy znowu są gdzieś bardzo daleko, ulotniły się wraz z pierwszymi promieniami budzącego się dnia.
Otwieram na powrót oczy. Gapię się na słonie. Znajdują się w czymś w rodzaju zakurzonej rotundy, niektóre z nich stoją w grupach, jak smutni palacze, których pauza za chwilę się skończy i będą musieli zaraz wracać do swojej nielubianej pracy. Po mojej lewej stronie, tuż przy murze, stoi samotny słoń, zwrócony do mnie bokiem. Porusza głową w tę i we w tę, potrząsa nią, to w prawo, to w lewo, raz po raz, jak zaniedbane, zdziczałe dziecko z objawami choroby sierocej. Było to jak niekończąca się, nieustanna negacja stanu, w jakim się znajdował. Jestem na afrykańskiej sawannie, nie tutaj, na maleńkim, zakurzonym wybiegu, nie, nie, nie. Odrywam wzrok od tego przerażającego widoku, szukam Leo, widzę, że posunął się w kolejce, ale ma jeszcze daleko do końca. Łapię jego spojrzenie, uśmiecha się do mnie, te dołeczki i luka w uzębieniu, gdybym miała bryłę lodu zamiast serca, jak postacie z ulubionej baśni Leo, stopiłaby się teraz, w jednej chwili. Kieruję uwagę ponownie w stronę zwierząt. Życie w zamknięciu to coś najstraszniejszego, myślę i wyobrażam sobie, że wracam tu nocą. Że otwieram bramy, zwierzęta opuszczają klatki, wielką chmarą wylewają się z zoo i zapełniają całe miasto. Że w porannym szczycie pawiany wskakują na stojące w korku samochody, szerząc chaos. Że lamparty wdrapują się bezszelestnie na drzewa w miejskim parku i spod przymrużonych powiek śledzą nieświadomych niczego spacerowiczów i biegaczy. Że rodzina słoni, krocząc bok przy boku, przemierza ulicę eleganckich butików, odbijając się w wypucowanych na wysoki połysk witrynach, że żyrafy zaglądają swoimi wielkimi oczyma, okolonymi długimi rzęsami, w okna wieżowców, sprawiając, że biznesmeni wylewają ze strachu kawę na swoje białe koszule.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki