Читать книгу Prawda - Melanie Raabe - Страница 8

3

Оглавление

To uczucie w żołądku, które pojawia się, gdy zrobi się coś nieodwracalnego – rozbije się z pełnym rozmysłem bezcenny dziedziczony przez pokolenia rodzinny skarb, wypowie w końcu jakąś straszną prawdę, obetnie długie warkocze – ciągle jeszcze mi towarzyszy, gdy przekraczam próg domu. Nie umiem go lepiej nazwać, nie jestem dobra w dobieraniu słów. Ale coś ciepłego pulsuje i wibruje w okolicach mojego żołądka, jak łyk bimbru. Moje kroki niosą się echem, odbijając się od ścian. Miejska willa, którą zostawił mi Philipp, jeśli można to tak określić, jest moim domem już od wielu lat, a mimo to ciągle czuję się tu nie na miejscu. Hanzeatycki chłód, z jakim została urządzona, tak samo nie pasuje do mnie, jak noszona przez całe życie elfia fryzura małej dziewczynki. Może powinnam się w końcu wyprowadzić, myślę sobie. W jakieś bardziej odpowiednie miejsce. Dla Leo i dla mnie.

Odsuwam od siebie tę myśl.

Nie wszystko naraz.

Wchodzę do łazienki, zmywam miasto z rąk, przeglądam się w lustrze wiszącym nad umywalką. Od siedmiu lat dokądkolwiek idę, noszę ze sobą swój sekret, mam wrażenie, że każda napotkana osoba jest w stanie od razu odczytać go z mojej twarzy – ale to złudzenie. Przynajmniej moja twarz wygląda tak jak zawsze. Uśmiecham się do kobiety z krótkimi brązowymi włosami, która nie ma nagle nic z królewny, to raczej chłopczyca. Tak na próbę, a ona odpowiada mi uśmiechem. Dlaczego nie? – myślę, patrząc na swą chłopięcą fryzurę, wychodzę z łazienki, zanoszę torby z zakupami do kuchni i mam właśnie zacząć przygotowywać kolację, gdy nagle sobie o niej przypominam. O plastikowej torbie, którą dostałam od fryzjera.

Otwieram szafę w przedpokoju, biorę torebkę, wyjmuję z niej torbę z własnymi włosami. Nie mam oczywiście zielonego pojęcia, co z nimi zrobić. Z całą pewnością zachowam je jak jakaś sentymentalna idiotka. Jak już się zacznie, to… Nie kończę myśli. Ten dom zamieszkuje już wystarczająco dużo duchów, brakuje im tylko włosów do zabawy.

Bez wahania wychodzę z domu przez tylne drzwi, podchodzę do niewielkiego zadaszenia, do pojemników na śmieci. To dość dziwne uczucie, nieść własne włosy, trzymać w ręku coś, co było kiedyś częścią mnie.

Tłumię w sobie wszelki sentyment, rozplatam luźny supeł, którym fryzjer związał torebkę, i włosy wysypują się do pojemnika na bioodpady. Zamykam na moment oczy, czuję znowu jej obecność, ręka Philippa w moich włosach, w niewielkim zagłębieniu między karkiem a tyłem głowy. Czuję nagły ucisk w piersiach, ciepło na policzkach, przez moment brakuje mi powietrza, zaraz jednak udaje mi się odpędzić myśli, które musiałam przywlec z tamtej polany. Duchy lasu. Odchodzą niechętnie, pomrukując, chichocząc. I znowu mogę oddychać. Znowu jestem sobą. Stoję tak, na tyłach mojego domu, z pokrywą pojemnika na odpady bio w ręku. Włosy obcięte. Leżą teraz tutaj, razem ze zwiędłymi kwiatami z wazonu, fusami po kawie, ze skórkami ziemniaków i pomarańczy, ze skorupkami jajek. Odwracam wzrok, klapa opada, wracam do domu.

Bałam się dnia zaćmienia. Tak długo żyłam w oczekiwaniu tej daty, tak często zadawałam sobie pytanie, co będę wtedy czuła. Bałam się starego bólu, starych pytań, które ten dzień – co do tego nie miałam wątpliwości – wyniesie na powierzchnię niczym katastrofalna powódź. I oto ów czas nadszedł i za chwilę odejdzie, tak po prostu, jak wiele dni przed nim. Nie zabrał mnie wraz z sobą, nadal tu jestem. I nie czuję już żadnego bólu, żadnej goryczy. Od momentu kiedy opuściłam salon fryzjerski, czuję się tak, jakbym zrobiła coś nieprawdopodobnie ekscytującego i zakazanego. Jak nastolatka po wypalonym ukradkiem pierwszym papierosie, z lekkimi mdłościami, zawrotami głowy, ale wolna.

Segreguję zakupy, wszystko, co przeznaczone jest dla pani Theis z sąsiedztwa, pakuję do wielkiej papierowej torby i odkładam na bok. Poproszę potem Leo, by zaniósł sąsiadce jej rzeczy. Już od dobrego roku robię zakupy dla tej starszej pani, która nie może za bardzo chodzić i nie ma samochodu. Zwykle lubię z nią chwilę porozmawiać, mimo że naprawdę jest trochę dziwna, dzisiaj jednak nie mam po prostu ochoty wdawać się z nią w pogawędkę.

Mam dużo do roboty. Muszę przygotować kolację, a potem odebrać Leo od Miriam. Chciałabym ją złapać, gdy będzie sama. Zanim do domu wróci Martin. Komuś muszę przecież opowiedzieć o tym, co zrobiłam. Czy raczej: czego nie zrobiłam.

Trzeba się zatem pośpieszyć. Biorę kupionego wcześniej kurczaka bio i kładę na desce. Omal nie upuszczam go na podłogę. Widzę teraz, jak jestem zdenerwowana. Mówię sobie, że to przecież nic takiego. Paru przyjaciół wpadnie na kolację. Nic takiego. W zasadzie. No chyba że od wielu lat nie widziało się u siebie żadnego gościa.

Rzeczy się zmieniają, mówię i biorę butelkę oliwy z oliwek, sól, pieprz, pęczek świeżego tymianku, po który poszłam specjalnie na rynek, kilka gałązek pietruszki, główkę czosnku, pudełeczko z nasionami kopru i dwie cytryny i układam to wszystko w zasięgu ręki. Przyglądam się produktom rozmieszczonym na blacie niczym żołnierzyki. Przyglądam się uważnie kurczakowi. Cała wieczność minęła, od kiedy ostatnio robiłam kurczaka. Leo nie lubi drobiu, w ogóle niechętnie je mięso, to akurat ma po ojcu, po Philippie, który już jako nastolatek był wegetarianinem. Gdy zamieszkaliśmy razem, poszłam w jego ślady. Czuję krótkie ukłucie wyrzutów sumienia. Szybko je odpędzam. Nieważne. Mam gości. I ci goście nie są wegetarianami, więc będą kurczak, sałatka i ziemniaki.

Biorę głęboki oddech, zaczesuję za ucho nieistniejący kosmyk i rozpakowuję kurczaka. Wygląda zadziwiająco żałośnie i w jakiś sposób śmiesznie, bez głowy, piór, tak nagi. W pierwszej chwili mam opory, żeby go dotknąć, ale biorę się w garść. Kładę dłonie na martwej skórze. Nie czuję nic poza chłodem, zimnem zwłok. Życie, które musiało kiedyś mieszkać w tym małym osobliwym ciele, dawno już uleciało, któż wie dokąd. Nagle wydaje mi się to bardzo dziwne, że stoję i planuję potrawę z czegoś, co sobie biegało i dziobało ziarna, potem odsuwam od siebie te myśli. To myśli Philippa, nie moje, po tylu latach ciągle jeszcze myśli Philippa w mojej głowie. Koniec, czas z tym skończyć.

Biorę kurczaka w obie dłonie, płuczę pod bieżącą wodą, osuszam papierowym ręcznikiem. Krótki rzut oka na przepis, który wynalazłam w moich starych książkach kucharskich, upewniam się, czy wszystko dobrze zapamiętałam.

Potem zaczynam skubać listki tymianku, wrzucam je wraz z odrobiną soli i dużą porcją oliwy do moździerza i zaczynam ucierać całość. Gdy kończę, a cała kuchnia pachnie ziołami, zanurzam dłonie w ziołowej oliwie i zaczynam wcierać ją w skórę kurczaka. To wszystko, co teraz robię, jest takie dziwne, archaiczny, okultystyczny rytuał, zioła, oleje i martwe zwierzęta. Warsztat czarownicy. Przyglądam się sama sobie spełniającej ten akt, jakby to był film.

Natarłam kurczaka ze wszystkich stron i teraz tnę cytryny, rozgniatam ząbki czosnku, skubię gałązki pietruszki. Muszę nafaszerować go tym wszystkim. Dawniej, wiele lat temu, gdy pieczony kurczak prosto z pieca był moją ulubioną potrawą, robiłam to bez zastanowienia. Teraz przez moment się waham. Przełamuję się po chwili. Wciskam w kurczaka cytryny, zioła i czosnek, aż pusta przestrzeń wypełnia się po brzegi. Kura jest zimna od wewnątrz, zimna i martwa, jest jej obojętne, że w to, co z niej pozostało, wciskam cytrusy. Co umarło, to umarło. Co martwe, nie czuje bólu. Co martwe, nie cierpi. Co martwe, można przezwyciężyć.

Tyle razy zadawałam sobie pytanie, czy Philipp żyje. Ale nigdy nie umiałam sobie tego tak naprawdę wyobrazić. Czasami, w szczególnie ciemne noce, niemal życzyłam sobie, by nie żył. Żeby wiedzieć. A nie tylko mgliście przeczuwać. Było, minęło.

Wsuwam kurczaka do rozgrzanego piekarnika, zaczynam obierać ziemniaki i wtedy przypomina mi się jednak, jak to się nazywa.

To specyficzne uczucie, które mnie przenika.

Prawda

Подняться наверх