Читать книгу Bieguni - Olga Tokarczuk - Страница 10
Kunicki. Woda I
ОглавлениеGodzina jest przedpołudniowa, nie wie dokładnie która, nie spojrzał na zegarek, ale czeka nie dłużej, zdaje się, niż kwadrans. Opiera się wygodnie o siedzenie i przymyka oczy; cisza jest przenikliwa jak wysoki nieustępliwy dźwięk, nie można zebrać myśli. Jeszcze nie wie, że brzmi jak alarm. Odsuwa fotel od kierownicy i wyciąga nogi. Głowa mu ciąży, ciało podąża za jej ciężarem, spada w białe rozgrzane powietrze. Nie będzie się ruszał, poczeka.
Na pewno palił papierosa, może nawet i dwa. Po kilku minutach wyszedł z auta i wysikał się do rowu. Zdaje się, że nie minął go żaden samochód, ale teraz nie jest tego pewien. Potem wrócił do środka i z plastikowej butelki napił się wody. Wreszcie zaczął się niecierpliwić. Zatrąbił gwałtownie klaksonem i ogłuszający dźwięk przyspieszył falę złości, która sprowadziła go poniekąd na ziemię. Od tego momentu wszystko już widzi dokładniej: ruszył za nimi ścieżką, nieuważnie rojąc w myślach słowa, jakie zaraz wypowie: „Co ty, do cholery, tak długo robisz? Co ty wyprawiasz?”.
To jest gaj oliwny, wyschnięty na pieprz. Trawa chrzęści pod butami. Między powykręcanymi oliwkami rosną dzikie jeżyny; młode pędy próbują wśliznąć się na ścieżkę i złapać go za nogę. Wszędzie pełno śmieci: chusteczki higieniczne, obrzydlistwo podpasek, okupowane przez muchy ludzkie ekskrementy. Inni też zatrzymują się przy drodze, żeby się załatwić. Nie zadają sobie trudu wejścia głębiej w zarośla, spieszy im się, nawet tutaj.
Nie ma wiatru. Nie ma słońca. Białe nieruchome niebo przypomina poszycie namiotu. Parno. Cząsteczki wody rozpychają się w powietrzu i wszędzie czuć zapach morza – elektryczny, ozonowy, rybny.
Widzi ruch, ale nie tam, między drzewkami, tylko tutaj, pod nogami. Na ścieżkę wychodzi ogromny czarny żuk; chwilę bada powietrze czułkami, przystaje, widocznie świadomy ludzkiej obecności. Białe niebo odbija się w jego doskonałym pancerzu mleczną plamą i Kunickiemu zdaje się przez chwilę, że z ziemi patrzy na niego osobliwe oko, które nie należy do żadnego ciała, oko samowolne i bezinteresowne. Kunicki nieznacznie trąca czubkiem sandała ziemię. Żuk przebiega dróżkę, szeleszcząc po wyschniętej trawie. Znika w jeżynach. To wszystko.
Kunicki, klnąc, wraca do samochodu i ma jeszcze po drodze nadzieję, że ona z chłopcem już jakąś okrężną drogą wrócili, tak, jest tego pewien. Powie im: „Szukam was od godziny! Co wy, do cholery, wyprawiacie?”.
Powiedziała: „Zatrzymaj samochód”. Gdy przystanął, wysiadła i otworzyła tylne drzwi. Odpięła małego od fotelika, wzięła go za rękę i razem poszli. Kunicki nie miał ochoty wychodzić, poczuł się senny, zmęczony, choć przejechali dopiero kilka kilometrów. Spojrzał tylko na nich kątem oka, nieuważnie, nie wiedział, że ma patrzeć. Teraz próbuje wywołać ten zamazany obraz, wyostrzyć, zbliżyć i zatrzymać. Więc widzi ich, gdy idą skrzypiącą ścieżką, od tyłu. Ona ma chyba jasne płócienne spodnie i czarną koszulkę, mały – trykotową koszulkę ze słoniem, ale to akurat wie, bo sam mu ją rano wkładał. Idąc, mówią coś do siebie, nie słyszy co, nie wiedział, że ma słuchać. Znikają pomiędzy oliwkami. Nie wie, ile to trwa, ale niedługo. Kwadrans, może trochę więcej, gubi się w czasie, nie patrzył na zegarek. Nie wiedział, że ma sprawdzać czas. Nienawidził, gdy zadawała mu to pytanie: „O czym myślisz?”. Odpowiadał, że o niczym, lecz mu nie wierzyła. Mówiła, że nie można nie myśleć, obrażała się. Ależ tak – teraz Kunicki czuje coś w rodzaju satysfakcji – potrafi o niczym nie myśleć. Umie to.
Jednak potem nagle przystaje w środku jeżynowego buszu, nieruchomieje, jakby jego ciało, sięgając do kłącza jeżyny, znalazło mimowolnie nowy punkt równowagi. Ciszy akompaniuje brzęczenie much i szum w głowie. Przez chwilę widzi siebie z góry: mężczyzna w banalnych spodniach safari, w białej koszulce, z małą łysiną na czubku głowy, wśród kęp zarośli, intruz, gość w cudzym domu. Człowiek wystawiony na ostrzał, wydany w samym środku chwilowego zawieszenia broni w bitwie, w którą zamieszane jest i rozpalone niebo, i spierzchnięta ziemia. Ogarnia go lęk; chciałby się natychmiast ukryć, schować w samochodzie, lecz ciało go ignoruje – nie może poruszyć nogą, zmusić się do ruchu. Zrobić krok – nie sądził, że to takie trudne; zerwały się łącza. Noga w sandale jest kotwicą, która trzyma go przy ziemi, utknął. Świadomie, z wysiłkiem, zdziwiony sam sobą, zmusza ją do ruchu. Nie ma innego sposobu na opuszczenie tej rozgrzanej bezgranicznej przestrzeni.
Przyjechali 14 sierpnia. Prom ze Splitu był pełen ludzi – sporo turystów, ale większość miejscowych. Ci wieźli ze sobą zakupy z lądu, tam jest taniej. Wyspy rodzą skąpo. Łatwo dało się odróżnić turystów, bo gdy słońce zaczęło nieuchronnie osuwać się w morze, przeszli na prawą burtę i mierzyli w nie obiektywami. Prom powoli mijał rozrzucone wyspy, a potem wydawało się, że wypłynął na otwarte morze. Nieprzyjemne uczucie, króciutki, niepoważny moment paniki.
Bez trudu znaleźli swój pensjonat, nazywał się „Posejdon”. Właściciel, brodaty Branko, w koszulce z muszlą, kazał sobie mówić po imieniu i klepiąc Kunickiego poufale po plecach, zaprowadził ich na piętro wąskiego kamiennego domu nad samym morzem i z dumą pokazał mieszkanie. Mieli do dyspozycji dwie sypialnie i małą narożną kuchenkę umeblowaną tradycyjnie, szafkami z laminowanej płyty pilśniowej. Jej okna wychodziły wprost na plażę i na pełne morze. Pod jednym z nich zakwitła właśnie agawa – kwiat tkwił na silnej łodydze i tryumfalnie wznosił się nad wodą.
Wyciąga mapę wyspy i rozważa możliwości. Mogła stracić orientację i wyjść po prostu na szosę w innym miejscu. Pewnie teraz stoi gdzie indziej, może nawet zatrzyma jakiś samochód i pojedzie – gdzie? Widzi na mapie, że szosa na Visie prowadzi krętą linią przez całą wyspę i że można nią jeździć naokoło, nigdy nie schodząc do morza. Tak też kilka dni temu zwiedzali Vis. Kładzie mapę na jej siedzeniu, na torebkę, i rusza. Jedzie powoli, wypatrując ich między oliwkami. Ale po jakimś kilometrze pejzaż się zmienia: oliwny gaj ustępuje miejsca kamienistym nieużytkom porośniętym suchą trawą i jeżynami. Białe wapienne kamienie są wyszczerzone jak pogubione przez dziką istotę olbrzymie zęby. Zawraca po kilku kilometrach. Po prawej stronie widzi teraz oszałamiająco zielone winnice, a w nich co jakiś czas małe kamienne chatki na narzędzia – puste i ponure. W najlepszym wypadku zabłądziła, ale może zasłabła, ona albo mały, jest tak duszno, tak gorąco. Może potrzebują natychmiastowej pomocy, a on zamiast coś zrobić, jeździ tam i z powrotem szosą. O tak, jest głupi, że zrozumiał to dopiero teraz. Zaczyna mu mocniej bić serce. Może miała udar słoneczny. Albo złamała nogę.
Wraca i kilka razy trąbi klaksonem. Przejeżdżają dwa niemieckie auta. Sprawdza czas; minęło już mniej więcej półtorej godziny, co znaczy, że prom odpłynął. Połknął samochody, zamknął wrota i ruszył w morze, biały potężny statek. Z minuty na minutę dzielą ich coraz szersze połacie obojętnego morza. Kunicki ma czarne przeczucie, od którego wysycha mu język, przeczucie czegoś, co ma związek z tymi śmieciami przy drodze, z muchami i ludzkimi odchodami. Zrozumiał. Oni zginęli. Przepadli oboje. Wie, że nie ma ich wśród oliwek, ale mimo to biegnie tam suchą ścieżką i woła ich, nie wierząc już, że odpowiedzą.
To czas poobiedniej sjesty, miasteczko jest prawie puste. Na plaży, tuż przy drodze, trzy kobiety puszczają niebieskiego latawca. Widzi je dokładnie, kiedy parkuje. Jedna z nich ma jasne kremowe spodnie opinające grube pośladki.
Znajduje Branka przy stoliku niewielkiej kafejki. Siedzi tam z dwoma innymi mężczyznami. Piją palinkowac z lodem, jak whisky. Branko uśmiecha się na jego widok, zaskoczony.
– Zapomniałeś czegoś? – pyta.
Podsuwają mu krzesło, ale on nie siada. Chce wszystko opowiedzieć po kolei, przechodzi na angielski, jednocześnie gdzieś w innej części głowy zastanawia się, jakby to był film, co się robi w takiej sytuacji. Mówi, że zginęli, Jagoda i mały. Mówi, gdzie i kiedy. Mówi, że szukał i nie znalazł. Wtedy Branko pyta:
– Pokłóciliście się?
Odpowiada, że nie, zgodnie z prawdą. Dwaj mężczyźni dopijają palinkowac. On też miałby ochotę. Czuje w ustach ten ostro-słodkawy smak. Branko powoli zbiera ze stołu paczkę papierosów i zapalniczkę. Tamci też wstają, opornie, jakby koncentrowali się przed walką, a może po prostu woleliby tu siedzieć w cieniu markizy. Pojadą tam wszyscy, ale Kunicki upiera się, że trzeba najpierw zawiadomić policję. Branko waha się. Jego czarną brodę przetykają promienie siwych włosów. Na żółtej koszulce czerwienieje rysunek muszli i napis: „Shell”.
– Może ona zeszła do morza?
Może zeszła. Ustalają: Branko i Kunicki wrócą w tamto miejsce, a dwaj pozostali pójdą na posterunek, żeby zadzwonić do Visu. Branko tłumaczy, że w Komiży jest tylko jeden policjant, że prawdziwy posterunek jest w Visie. Na stoliku zostają szklanki z topniejącym lodem.
Kunicki bez trudu rozpoznaje małą zatoczkę przy drodze, gdzie przedtem stał. Wydaje mu się, że to było całe wieki temu, czas teraz płynie inaczej, jest gęsty i cierpki, składa się z sekwencji. Zza białych chmur wychodzi słońce, nagle robi się gorąco.
– Zatrąb – mówi Branko i Kunicki naciska klakson.
Dźwięk jest długi, żałosny, jak głos zwierzęcia. Milknie i rozbija się na miniaturowe echa cykad.
Ruszają w oliwkowy busz, nawołując się od czasu do czasu. Spotykają się dopiero przy winnicy i po chwili rozmowy postanawiają przejść ją całą. Posuwają się cienistymi rzędami, wołając zaginioną kobietę: „Jagoda, Jagoda!”. Kunicki zdaje sobie sprawę ze znaczenia tego imienia, zapomniał już o tym, i nagle wydaje mu się, że bierze udział w pradawnym rytuale, zamazanym, groteskowym. Spod krzaków zwisają nabrzmiałe ciemnofioletowe grona, perwersyjne, zwielokrotnione sutki, a on błądzi w liściastych labiryntach, krzycząc: „Jagoda, Jagoda”. Do kogo to? Kogo szuka?
Musi na chwilę przystanąć, kłuje go w boku; zgina się wpół między rzędami roślin. Zanurza głowę w cienisty chłód, przytłumiony listowiem głos Branka milknie i Kunicki słyszy teraz brzęczenie much – znajomą osnowę ciszy.
Za winnicą zaczyna się następna, oddzielona tylko wąską ścieżką. Zatrzymują się i Branko dzwoni z komórki. Powtarza dwa słowa „žena” i „dijete” – tylko to jest w stanie zrozumieć Kunicki. Słońce robi się pomarańczowe; wielkie, napuchnięte słabnie w oczach. Za chwilę będzie mu można spojrzeć w twarz. Winnice zaś nabierają intensywnie ciemnozielonego koloru. Dwie ludzkie figurki stoją w tym zielonym pasiastym morzu bezradnie.
O zmierzchu na szosie jest już kilka aut i grupka mężczyzn. Kunicki siedzi w samochodzie z napisem „Policija” i z pomocą Branka odpowiada na chaotyczne, jak mu się zdaje, pytania dużego spoconego policjanta. Mówi prostą angielszczyzną. „We stopped. She went out with the child. They went right, here”, pokazuje ręką. „I was waiting, let’s say, fifteen minutes. Then I decided to go and look for them. I couldn’t find them. I didn’t know what has happened”. Dostaje ciepławą wodę mineralną, pije ją łapczywie. „They are lost”. A potem dodaje jeszcze raz: „lost”. Policjant dzwoni gdzieś z komórki. „It is impossible to be lost here, my friend”, mówi do niego, czekając na połączenie. Kunickiego uderza to „my friend”. Potem odzywa się walkie-talkie. Zanim ruszą nierówną tyralierą w głąb wyspy, minie jeszcze godzina.
Przez ten czas opuchnięte słońce opuszcza się nad winnice, a gdy wyjdą na samą górę, okaże się, że dotyka już morza. Mimowolnie są świadkami operowej dłużyzny jego zachodu. W końcu ludzie zapalają latarki. Już po ciemku schodzą na wysoki, urwisty brzeg wyspy, gdzie pełno małych zatoczek, i sprawdzają dwie z nich, w każdej stoją kamienne domki, zamieszkane przez tych bardziej ekscentrycznych turystów, którzy nie lubią hoteli i wolą więcej zapłacić za brak bieżącej wody i elektryczności. Ludzie gotują na kamiennych kuchniach albo mają ze sobą butle z gazem. Łowią ryby, które wędrują z morza wprost na ruszt. Nie, nikt nie widział kobiety z dzieckiem. Zaraz będą jeść kolację – na stołach pojawiają się chleb, sery, oliwki i biedne ryby, które jeszcze w południe oddawały się swoim bezmyślnym zajęciom w morzu. Co jakiś czas Branko dzwoni do hotelu w Komiży – prosi go o to Kunicki, bo wydaje mu się, że ona zabłądziła i w końcu doszła tam inną drogą. Ale Branko po każdym telefonie poklepuje go tylko po plecach.
Około północy okazuje się, że grupa mężczyzn stopniała i jest wśród nich tych dwóch, których Kunicki zobaczył przy stoliku w Komiży. Teraz, przy pożegnaniu, przedstawiają się: Drago i Roman. Idą razem do samochodu. Kunicki jest im wdzięczny za pomoc, nie wie, jak to okazać, zapomniał, jak po chorwacku mówi się „dziękuję”; musi być jakoś „djakuju”, „djakuje” czy coś w tym rodzaju. Właściwie przy odrobinie dobrej woli mogliby wspólnie wypracować jakąś słowiańską koiné, zestaw podobnych, podręcznych słowiańskich słów, używanych bez gramatyki, zamiast osuwać się w drętwą i uproszczoną wersję angielskiego.
W nocy pod jego dom przypływa łódź. Mają się ewakuować, to powódź. Woda sięga już pierwszego piętra budynków. W kuchni przeciska się przez fugi między kafelkami i wypływa ciepłymi strużkami z elektrycznych gniazdek. Książki spuchły od wilgoci. Otwiera jedną i widzi, że litery spływają jak makijaż, pozostawiając puste zamazane kartki. Okazuje się, że wszyscy odpłynęli już poprzednim transportem, został tylko on.
Przez sen słyszy krople leniwie padającej z nieba wody, która po chwili zamienia się w gwałtowną krótką ulewę.