Читать книгу Bieguni - Olga Tokarczuk - Страница 13

Kunicki. Woda II

Оглавление

– Wyspa nie jest znowu taka wielka – mówi rano Djurdżica, żona Branka, i nalewa mu mocnej, gęstej kawy do filiżanki.

Wszyscy to powtarzają jak mantrę. Kunicki rozumie, co chcą mu powiedzieć, sam to wie, że wyspa jest zbyt mała, żeby się na niej zgubić. Wyspa ma ledwie ponad dziesięć kilometrów długości i tylko dwie większe osady, miasta Vis i Komiżę. Można ją dokładnie przeszukać, centymetr po centymetrze, jak szufladę. I ludzie w obu miasteczkach dobrze się znają. Noce są ciepłe, na polach rosną winnice, a figi prawie już dojrzały. Nawet jeżeli zabłądzili, nic im się nie stanie, nie umrą z głodu ani z zimna, nie zjedzą ich dzikie zwierzęta. Spędzą ciepłą noc na suchej, rozgrzanej trawie, pod oliwką, będą słyszeć senny szum morza. Z każdego miejsca jest nie więcej niż trzy, cztery kilometry do drogi. Na polach stoją kamienne domki z beczkami na wino, z winnymi prasami, niektóre zaopatrzone w jedzenie i świece. Na śniadanie zjedzą kiść dojrzałych winogron albo normalny posiłek u letników w zatoczkach.


Schodzą pod hotel, gdzie czeka już na nich policjant, ale inny, młodszy. Kunicki przez chwilę ma nadzieję, że przyszedł z dobrymi wieściami, ale ten prosi o paszport. Uważnie spisuje dane, mówi, że będą ich szukać także na stałym lądzie, w Splicie. I na innych okolicznych wyspach.

– Mogła iść brzegiem – tłumaczy.

– Nie miała pieniędzy. No money. Wszystko jest tutaj. – Kunicki pokazuje torebkę i wyciąga z niej portmonetkę, czerwoną, wyszywaną koralikami. Otwiera ją i podsuwa pod oczy policjantowi. Tamten wzrusza ramionami i spisuje adres w Polsce.

– Ile dziecko ma lat?

Kunicki odpowiada, że trzy.


Jadą serpentynami w to samo miejsce, dzień zapowiada się upalny i jasny, prześwietlony jak klisza. W południe zniknie z niej wszelki obraz. Kunicki myśli o możliwości patrzenia z góry, o helikopterze, bo przecież wyspa jest prawie naga. Myśli też o chipach, że daje się je zwierzętom, wędrownym ptakom, bocianom i żurawiom, a nie starcza ich dla ludzi. Wszyscy powinni mieć taki chip, dla własnego bezpieczeństwa; potem można by śledzić każdy ludzki ruch w Internecie – drogi, punkty spoczynku, błądzenie. Ilu uratowałoby się od śmierci! Ma przed oczami obraz z ekranu komputera – kolorowe linie, jakie wyznaczaliby ludzie, ciągłe ślady, znaki. Kręgi i elipsy, labirynty. Może także nieskończone ósemki, może nieudane, przerwane nagle spirale.

Jest pies, czarny owczarek; dają mu jej sweter z tylnego siedzenia. Pies węszy wokół samochodu, a potem rusza ścieżką między oliwki. W Kunickiego wstępuje nagle energia, zaraz wszystko będzie jasne. Biegną za psem. Owczarek zatrzymuje się tam, gdzie musieli się widocznie załatwiać, chociaż nie ma żadnego śladu. Stoi zadowolony z siebie, ale przecież, psie, to nie wszystko. Gdzie ludzie, dokąd poszli? Pies nie rozumie, czego od niego chcą, ale rusza dalej z ociąganiem, zupełnie w bok, wzdłuż szosy, oddalając się od winnic.

Więc poszła wzdłuż drogi, myśli Kunicki, musiało się jej pomylić. Mogła wyjść dalej i czekać na niego kilkaset metrów stąd. Ale czy nie słyszała klaksonu? A potem? Może ktoś ich podwiózł, lecz skoro się nie znaleźli, to dokąd mógł ich podwieźć ten ktoś? Ktoś. Niejasna, rozmazana barczysta postać. Szeroki kark. Porwanie. Ogłuszył ich i załadował do bagażnika? Przewiózł promem na ląd, teraz są w Zagrzebiu albo w Monachium, albo gdziekolwiek. A jak przekroczył granicę z dwoma nieprzytomnymi ciałami?

Jednak pies zaraz skręca w pusty wąwóz biegnący ukośnie od drogi, w kamienistą długą wyrwę i biegnie nią dalej w dół, po kamieniach. Tam zaczyna się mała, zaniedbana stara winnica, a w niej widzą dom z kamienia, podobny do kiosku, przykryty zardzewiałą blachą falistą. Przed drzwiami leży kupka suchych łodyg winorośli, chyba do spalenia. Pies kręci się wokół domu, zatacza kręgi i wraca pod drzwi. Jednak drzwi są zamknięte na kłódkę – patrzą na to zdziwieni. Wiatr nawiał patyczków na próg. Jest oczywiste, że nikt tędy nie mógł wejść. Policjant zagląda do środka przez brudne szyby, a potem zaczyna potrząsać oknem, mocniej i mocniej, aż je wyważa. Zaglądają tam wszyscy, uderza ich zapach stęchlizny i morza, wszędobylski.

Szumi walkie-talkie, pies dostaje pić i znowu każą mu wąchać sweter. Robi teraz trzy rundy wokół domu, zawraca na drogę, potem z wahaniem rusza dalej tą samą drogą w kierunku nagich, gdzieniegdzie tylko porośniętych suchą trawą skał. Z urwiska widać morze. Stoją tam wszyscy poszukiwacze. Z twarzami obróconymi ku wodzie.

Pies gubi trop, zawraca, w końcu kładzie się na środku ścieżki.

– To je zato jer je po noči padala kiša – mówi ktoś po chorwacku i Kunicki dobrze rozumie, że chodzi o nocny deszcz.


Przychodzi Branko i zabiera go na późny lunch. Policja jeszcze tam zostaje, ale oni zjeżdżają do Komiży. Prawie nie rozmawiają. Kunicki zdaje sobie sprawę, że pewnie Branko nie wie, co mu powiedzieć, i do tego jeszcze w obcym języku, po angielsku. Więc dobrze, niech nic nie mówi. Zamawiają smażoną rybę w restauracji nad samym morzem; to nawet nie jest restauracja, ale kuchnia znajomych Branka. Wszyscy tutaj to jego znajomi, są nawet jakoś podobni do siebie, rysy mają bardziej ostre, twarze jakby wysmagane wiatrem, plemię wilków morskich. Branko nalewa mu wina i namawia, żeby wypił. Sam też wychyla je duszkiem. Nie pozwala potem zapłacić. Dzwonią do niego.

– They manage to get a helicopter, an airplane. Police – mówi Branko.

Ustalają plan wyprawy wzdłuż brzegów wyspy, łodzią Branka. Kunicki dzwoni do Polski, do rodziców, słyszy zdarty, swojski głos ojca, mówi mu, że muszą zostać jeszcze trzy dni. Nie powie prawdy. Wszystko w porządku, po prostu muszą zostać. Dzwoni też do pracy, że ma drobne kłopoty, i prosi jeszcze o trzy dni urlopu. Nie wie, dlaczego mówi „trzy dni”.


Czeka na Branka na przystani. Ten pojawia się znowu w swojej koszulce ze znakiem czerwonej muszli, ale to nowa koszulka, czysta, świeża, widocznie ma takich wiele. Odnajdują wśród przycumowanych łodzi mały kuter. Niebieskie litery wypisane na burcie w dość niezdarny sposób obwieszczają imię: „Neptun”. Wtedy Kunicki przypomina sobie, że prom, którym tutaj przypłynęli, nazywał się „Posejdon”. I wiele rzeczy, barów, sklepów, łodzi nazywa się „Posejdon”. Albo „Neptun”. Te dwa imiona morze wyrzuca niczym muszle. Ciekawe, jak sobie załatwili copyright u tego boga. Czym mu płacą?

Sadowią się w kutrze, jest mały, ciasny, to raczej łódź motorowa z drewnianą kabinką, byle jak skleconą z desek. Branko trzyma tam butelki na wodę, puste i pełne. W niektórych jest wino z jego winnicy, białe, dobre, mocne. Każdy ma tutaj swoją winnicę i swoje wino. Branko wyciąga stamtąd silnik i mocuje go na rufie. Zaskakuje za trzecim razem i odtąd muszą do siebie krzyczeć. Hałas jest nieznośny, ale już po chwili mózg przyzwyczaja się do niego, jak do grubego zimowego ubrania, które oddziela ciało od reszty świata. Powoli w tym hałasie pogrąża się widok malejącej zatoki i portu. Kunicki dostrzega dom, w którym mieszkali, a nawet okna kuchni i kwiat agawy rozpaczliwie strzelający w niebo niczym skamieniały fajerwerk, tryumfalna ejakulacja.

Na jego oczach wszystko kurczy się i zlewa: domy – w ciemną i nieregularną linię, port – w chaotyczną białą plamę poprzetykaną kreskami masztów; za to nad miasteczkiem wyrastają góry, nagie, szare, nakrapiane zielenią winnic. Rosną, stają się ogromne. Od środka, z drogi, wyspa wydawała się mała, teraz widać jej potęgę; bryła skał ułożona w monumentalny stożek, pięść wystająca z wody.

Gdy skręcają w lewo, wypływając z zatoki na pełne morze, brzeg wyspy wydaje się stromy, groźny.

Źródłami ruchu są białe grzbiety fal uderzające o skały i zaniepokojone obecnością łodzi ptaki. Gdy na powrót włączają silnik, ptaki spłoszone znikają. I jeszcze – pionowa linia odrzutowca, który rozpruwa niebo na dwie płachty. Samolot leci na południe.

Ruszają. Branko zapala dwa papierosy i jednego daje Kunickiemu. Ciężko palić, spod dzioba pryskają małe kropelki wody i osiadają na wszystkim.

– Patrz na wodę – krzyczy Branko – na wszystko, co pływa.

Kiedy zbliżają się do zatoki z jaskinią, widzą helikopter – leci w przeciwną stronę. Branko staje na środku łodzi i macha. Kunicki patrzy na maszynę, prawie szczęśliwy. Wyspa jest niewielka, myśli po raz setny, z góry nic się na niej nie ukryje przed wzrokiem wielkiej mechanicznej ważki, wszystko będzie widać jak na talerzu.

– Płyńmy do „Posejdona” – krzyczy do Branka, ale ten nie jest przekonany.

– Tam nie ma przejścia – odkrzykuje.

Kuter jednak skręca i zwalnia. Wpływają między skały z wyłączonym silnikiem.

Ta część wyspy też powinna się nazywać „Posejdon”, jak wszystko, myśli Kunicki. Bóg zbudował sobie tutaj własne katedry: nawy, jaskinie, kolumny i chóry. Linie są nieprzewidywalne, rytm fałszywy i nierówny. Czarne magmowe skały błyszczą od wody, jakby pokryto je rzadkim ciemnym metalem. Teraz, o zmierzchu, te budowle są porażająco smutne, to kwintesencja opuszczenia, nikt się tutaj nigdy nie modlił. Kunicki ma nagle wrażenie, że widzi pierwowzory ludzkich kościołów, że tutaj powinno się prowadzić wszelkie wycieczki, zanim się pojedzie do Reims, do Chartres. Chce się tym odkryciem podzielić z Brankiem, ale hałas jest zbyt wielki, żeby mówić. Widzą inną, większą łódź z napisem: „Policie. Split”. Płynie wzdłuż stromej linii brzegu. Łodzie podpływają do siebie i Branko rozmawia z policjantami. Nie ma żadnych śladów, nic. Tak przynajmniej sądzi Kunicki, bo warkot motoru zagłusza rozmowę. Chyba porozumiewają się ruchem ust i łagodnym, bezradnym unoszeniem ramion, które nie pasuje do ich białych policyjnych koszul z pagonami. Pokazują, żeby wracać, bo zaraz zrobi się ciemno. Tylko to słyszy Kunicki: „Wracajcie”. Branko dodaje gazu, brzmi to jak wybuch. Woda drętwieje, w morze rozchodzą się fale, drobniutkie jak ciarki.

Przybijanie do wyspy wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Najpierw widzą roziskrzone światła, które z każdą chwilą coraz bardziej odrywają się od siebie i formują szeregi. Rosną w zapadającym mroku, stają się osobne, różne – inne są światła jachtów przybyłych do nabrzeża, a inne w oknach domów; inne są oświetlone szyldy, a inne ruchome światła samochodów. Bezpieczny widok oswojonego świata.

W końcu Branko wyłącza silnik i łódka przybija do brzegu. Nieoczekiwanie spód szoruje po kamieniach – przypłynęli na małą miejską plażę, tuż pod hotelem, daleko od przystani. Teraz Kunicki domyśla się dlaczego. Przy rampie, tuż przy plaży stoi policyjny samochód, dwóch mężczyzn w białych koszulach wyraźnie czeka na nich.

– Chyba chcą z tobą rozmawiać – mówi Branko i cumuje łódź. Kunicki nagle słabnie, boi się tego, co może usłyszeć. Że znaleźli ciała. Tego się boi. Idzie do nich na miękkich nogach.

Chwała Bogu, chodzi o zwykłe przesłuchanie. Nie, nie mają nic nowego. Jednak minęło tyle czasu, sprawa stała się poważna. Wiozą go tą samą, jedyną na wyspie szosą do Visu, na posterunek. Jest już całkiem ciemno, ale widocznie znają dobrze drogę, bo nawet nie zwalniają na zakrętach. Szybko mijają tamto miejsce.

Na posterunku czekają na niego nowi. Tłumacz, wysoki, przystojny mężczyzna, który mówi, powiedzmy to szczerze, słabym polskim – przywieźli go specjalnie ze Splitu – i jeszcze oficer. Zadają rutynowe pytania, jakoś obojętnie, i dociera do niego, że stał się podejrzanym.

Odwożą go pod sam hotel. Wysiada i robi ruch, jakby miał tam wejść. Jednak tylko udaje, że wchodzi. Czeka w ciemnym korytarzyku, aż odjadą, aż ucichnie warkot silnika samochodu, i wychodzi na ulicę. Idzie w stronę największego skupiska świateł, w stronę bulwaru przy przystani, gdzie są wszystkie kawiarnie i restauracje. Ale jest już późno i mimo że to piątek, nie ma już tłumu; musi być pierwsza, druga w nocy. Wśród nielicznych klientów przy stolikach szuka wzrokiem Branka, ale go tam nie dostrzega, nie znajduje koszulki z muszlą. Są jacyś Włosi, cała rodzina, kończą jeść, widzi też dwoje starszych ludzi, sączą coś przez słomkę i przyglądają się hałaśliwej włoskiej rodzinie. Jakieś dwie jasnowłose kobiety, zwrócone do siebie poufale, dotykają się ramionami, zajęte rozmową. Miejscowi mężczyźni, rybacy, jakaś para. Co za ulga, że nikt na niego nie zwraca uwagi… Idzie skrajem cienia, tuż przy nabrzeżu, czując zapach ryb i ciepły, słony podmuch wiatru od morza. Ma ochotę skręcić w górę, w jedną z uliczek biegnących w stronę domu Branka, ale nie śmie, pewnie śpią. Przysiada więc przy małym stoliku, na skraju ogródka. Kelner go ignoruje.

Przygląda się mężczyznom, którzy schodzą się do stolika obok. Siadają i dostawiają jedno krzesło, jest ich pięciu. Zanim podejdzie kelner, zanim jeszcze zamówią drinki, już wiąże ich niewidzialna komitywa.

Są w różnym wieku, dwóch z nich ma gęste brody, lecz zaraz te wszystkie różnice znikną w kręgu, który mimowolnie już utworzyli. Mówią, ale nie jest ważne, co mówią – mogłoby wyglądać, że przygotowują się do wspólnego śpiewu, próbują głosu. Śmiech wypełnia przestrzeń wewnątrz okręgu – dowcipy, nawet te dobrze znane, są jak najbardziej na miejscu, wręcz pożądane. Ten śmiech jest niski, wibrujący, podbija przestrzeń i każe zamilknąć turystom przy sąsiednim stoliku – spłoszonym nagle kobietom w średnim wieku. Przyciąga ciekawe spojrzenia.

Szykują sobie publiczność. Wejście kelnera z tacą drinków staje się uwerturą, a kelner, młody chłopak, zostaje nieświadomym niczego konferansjerem, który zapowiada taniec, operę. Na jego widok ożywiają się, jakaś ręka podnosi się i wskazuje mu miejsce – tutaj. Chwila ciszy, i już szklane krawędzie wędrują do ust. Niektórym z nich, tym najbardziej niecierpliwym, nie udaje się uniknąć zamknięcia oczu, zupełnie jak w kościele, gdy ksiądz z namaszczeniem kładzie na wyciągniętym języku biały opłatek. Świat jest gotowy do wywrotki – tylko umownie podłoga jest pod nogami, a sufit nad głową, ciało nie należy już jedynie do siebie, ale jest częścią żywego łańcucha, kawałkiem żywego kręgu. Tak i teraz szklanki wędrują do ust, sam moment ich opróżnienia jest prawie niewidzialny, odbywa się to w błyskawicznym skupieniu, z chwilową powagą. Odtąd mężczyźni będą się ich trzymać – szklanek. Ciała siedzące wokół stolika zaczną zataczać swoje kręgi, czubki głów będą wyznaczać w powietrzu koła, najpierw mniejsze, potem większe. Będą zachodzić na siebie, kreśląc nowe łuki. W końcu powstaną ręce, najpierw wypróbują swoją siłę w powietrzu, w gestach, którymi ilustruje się słowa, a potem powędrują ku ramionom towarzyszy, ku ich barkom i plecom, klepiąc je i wspierając. Będą to dotknięcia w istocie miłosne. Bratanie się rąk i pleców nie jest nachalne, to taniec.

Kunicki patrzy na to z zazdrością. Chciałby wyjść z cienia i dołączyć się do nich. Nie zna tej intensywności. Bliższa mu północ, gdzie wspólnota mężczyzn jest bardziej nieśmiała. Ale na południu, tam gdzie słońce i wino otwiera ciała szybciej i bezwstydniej, ten taniec staje się zupełnie realny. Po godzinie już pierwsze ciało osuwa się i zatrzymuje na oparciu krzesła.

Kunickiego uderza w plecy ciepła łapa nocnej bryzy, popycha go ku stolikom, jakby namawiała go: „Chodź, no chodź”. Chciałby do nich dołączyć, dokądkolwiek się wybierają. Chciałby, żeby go zabrali ze sobą.

Wraca nie oświetloną stroną bulwaru do hoteliku, pilnując, żeby nie przekroczyć granicy mroku. Zanim wejdzie w wąską i duszną klatkę schodową, nabiera powietrza i stoi przez chwilę bez ruchu. Później pnie się po schodach, wymacując w ciemnościach stopnie, i od razu pada na łóżko w ubraniu, na brzuch, z rękami rozrzuconymi na boki, jakby ktoś strzelił mu w plecy, a on przez chwilę kontemplował tę kulę, a potem umarł.

Wstaje po kilku godzinach, dwóch, trzech, bo jeszcze jest ciemno, i po omacku schodzi do samochodu. Szczęka alarm, auto mruga porozumiewawczo, stęsknione. Kunicki wypakowuje z niego bagaże, wszystkie, jak leci. Nosi walizki po schodach i rzuca je na podłogę w kuchni i pokoju. Dwie walizki i mnóstwo tobołków, toreb, koszyków, także ten z prowiantem na drogę, komplet płetw w plastikowym worku, maski, parasol, maty na plażę i skrzynkę z zakupionymi na wyspie winami oraz ajvarem, tym przecierem z papryki, który im tak zasmakował, i jeszcze słoje oliwek. Zapala wszystkie światła i siedzi teraz w tym bałaganie. Potem bierze jej torebkę i delikatnie wytrząsa zawartość na kuchenny stół. Siada i mierzy wzrokiem kupkę żałosnych przedmiotów, jakby to była skomplikowana gra w bierki i do niego należał ruch – wyciągnąć jedną bierkę tak, żeby nie poruszyć innych. Po chwili wahania bierze do ręki szminkę i odkręca zakrętkę. Ciemnoczerwona, prawie nowa. Nie używała jej często. Wącha ją. Pachnie ładnie, trudno powiedzieć czym. Nabiera odwagi i po kolei bierze każdy przedmiot i układa go osobno na stole. Paszport – stary, w niebieskich okładkach, na zdjęciu jest znacznie młodsza, ma długie włosy, rozpuszczone, z grzywką. Na ostatniej stronie podpis jest rozmyty, dlatego często przetrzymują ją na granicy. Czarny notesik, zamykany na gumkę. Otwiera go i przerzuca kartki – jakieś notatki, rysunek żakietu, kolumna cyfr, wizytówka bistro w Polanicy, z tyłu numer telefonu, pukielek włosów, ciemnych, nawet nie pukielek, po prostu kilkadziesiąt pojedynczych włosów. Odkłada na bok. Potem przejrzy dokładniej. Kosmetyczka z egzotycznego hinduskiego materiału, w środku: kredka ciemnozielona, puderniczka (prawie nie ma w niej pudru), zielony tusz do rzęs w spirali, plastikowa temperówka, błyszczyk do ust, pęsetka, poczerniały urwany łańcuszek. Znajduje jeszcze bilet do muzeum w Trogirze, na odwrocie napis, obce słowo; zbliża kartonik do oczu i czyta z trudem: καιρóς, chyba K-A-I-R-O-S, ale nie jest pewny, nic mu to nie mówi. Na dnie pełno piasku.

Komórka, prawie wyładowana. Sprawdza ostatnie połączenia – wyświetla się jego własny numer, przeważnie, ale są też inne, nic mu nie mówią, dwa albo trzy. „Otrzymane wiadomości” – tylko jedna – od niego, gdy zgubili się w Trogirze. „Jestem przy fontannie na głównym placu”. „Wysłane wiadomości” – pusta. Wraca do głównego menu, na ekraniku świeci przez chwilę jakiś wzorek, potem gaśnie.

Paczka napoczętych chusteczek higienicznych. Ołówek, dwa długopisy, jeden żółty bic, drugi z napisem „Hotel Mercure”. Drobne monety, grosze i eurocenty. Portmonetka, a w niej chorwackie banknoty, niewiele, i polskie dziesięć złotych. Karta Visa. Bloczek pomarańczowych karteczek, przybrudzony. Miedziana szpilka z jakimś antycznym wzorkiem, wygląda na połamaną. Dwa cukierki kopiko. Aparat fotograficzny, digitalny w czarnym etui. Gwóźdź. Biały spinacz. Złotko po gumie do żucia. Okruszki. Piasek.

Układa to wszystko starannie na czarnym matowym blacie, każda rzecz w równej odległości od drugiej. Podchodzi do kranu, pije wodę. Wraca do stołu i zapala papierosa. Potem zaczyna robić zdjęcia jej aparatem, każdemu przedmiotowi osobno. Fotografuje powoli, z namaszczeniem, na maksymalnym zbliżeniu, z włączoną lampą błyskową. Żałuje tylko, że ten mały aparacik nie może zrobić zdjęcia sobie samemu. On też jest dowodem w sprawie. Potem przenosi się do sieni, gdzie stoją torby i walizki, i każdej z nich cyka jeden obrazek. Na tym jednak nie poprzestaje, rozpakowuje walizki i zaczyna fotografować każdą sztukę odzieży, każdą parę butów, każdą tubkę kremu i książkę. Zabawki małego. Wyrzuca nawet z reklamówki brudne ubrania i tej niekształtnej kupce też robi zdjęcie.

Znajduje małą butelkę rakiji i wypija ją jednym duszkiem, z aparatem w dłoniach, w końcu fotografuje pustą butelkę.

Jest już widno, kiedy rusza samochodem w stronę Visu. Ma ze sobą zeschnięte kanapki, które ona zrobiła na drogę. W upale masło spłynęło, nasączyło kawałki chleba lśniącą tłustą warstewką, żółty ser teraz jest twardy i na wpół przezroczysty jak plastik. Zjada dwie, wyjeżdżając z Komiży; ręce wyciera o spodnie. Jedzie wolno, ostrożnie, patrząc na boki, na wszystko, co mija, pamiętając, że w jego krwi jest alkohol. Ale czuje się mocny i niezawodny jak maszyna. Nie ogląda się za siebie, chociaż wie, że tam za jego plecami metr po metrze rośnie morze. Powietrze jest tak czyste, że pewnie ze szczytu uda się dostrzec brzegi Włoch. Na razie zatrzymuje się w zatoczkach i lustruje wszystko wokół, każdy papierek, każdy śmieć. Ma też lornetkę Branka – ogląda przez nią zbocza. Widzi kamieniste stoki pokryte mierzwą wypalonej, poszarzałej trawy, widzi krzaki nieśmiertelnych jeżyn, pociemniałych od słońca, kurczowo chwytające się długimi pędami kamieni. Marne, zdziczałe oliwki o powykręcanych pniach, kamienne murki pozostałe po opuszczonych winnicach.

Po mniej więcej godzinie powoli, niczym patrol policji, zaczyna zjeżdżać do Visu. Mija mały supermarket, gdzie robili zakupy, przeważnie wina, i po chwili jest w mieście.

Prom przycumował już do nabrzeża. Jest ogromny, wielki jak budynek, pływający blok. „Posejdon”. Wielkie wrota już otwarto, do tej ziejącej jaskini ustawiła się kolejka samochodów i zaspanych ludzi; zaraz zaczną wpuszczać. Kunicki staje przy barierce i przygląda się grupie kupujących bilety. Niektórzy są z plecakami, wśród nich piękna dziewczyna w kolorowym turbanie; patrzy na nią, nie może oderwać wzroku. Obok dziewczyny wysoki chłopak o skandynawskiej urodzie. Są kobiety z dziećmi, chyba miejscowe, bez bagaży, jakiś człowiek w garniturze, z teczką. Jest para – ona przytulona do jego piersi, ma zamknięte oczy, jakby chciała odespać zbyt krótką noc. I kilka samochodów – jeden załadowany po dach, z niemieckimi rejestracjami, dwa włoskie. I miejscowe bagażówki – po chleb, warzywa, pocztę. Wyspa musi żyć. Kunicki dyskretnie zagląda do samochodów.

W końcu kolejka rusza, prom połyka ludzi i samochody, nikt nie protestuje, idą jak cielęta. Podjeżdża jeszcze grupa francuskich motocyklistów, pięcioro, ci są ostatni i też posłusznie znikają w paszczy „Posejdona”.

Kunicki czeka, aż wrota zamkną się z mechanicznym zgrzytem. Bileter zatrzaskuje okienko i wychodzi zapalić papierosa. Obydwaj są świadkami, jak prom z nagłym hałasem odbija od brzegu.

Mówi, że szuka kobiety i dziecka, wyciąga z kieszeni jej paszport i podtyka go pod nos tamtemu.

Bileter patrzy na zdjęcie w paszporcie, pochyla się nad nim. Mówi po chorwacku coś w tym rodzaju:

– Policja nas już o nią pytała. Nikt jej tu nie widział – zaciąga się papierosem i dodaje: – To nie jest duża wyspa, zapamiętałoby się.

Nagle kładzie Kunickiemu rękę na ramieniu, jakby się dawno znali.

– Kawy? Napijesz się kawy? – i pokazuje głową otwieraną właśnie kafejkę przy porcie.

Tak, kawy. Czemu nie?

Kunicki siada przy małym stoliku, a tamten za chwilę przychodzi z podwójnymi espresso. Piją w milczeniu.

– Nie martw się – mówi bileter. – Tutaj nie ma się jak zgubić. Tutaj wszyscy jesteśmy widoczni jak na dłoni. – Tak mówi i pokazuje otwartą dłoń przeoraną kilkoma grubymi liniami. Potem przynosi mu bułkę z kotletem i sałatą. W końcu odchodzi, zostawiając Kunickiego nad niedopitą kawą. Kiedy znika, Kunickiemu wyrywa się krótki szloch; jest jak kęs bułki, więc przełyka go, nie czując smaku.

Nie może pozbyć się wyrażenia, że są widoczni jak na dłoni. Przez kogo? Kto miałby na nich wszystkich patrzeć, na tę wyspę na morzu, na nitki asfaltowych dróg z portu do portu, na roztopionych w upale kilka tysięcy ludzi, miejscowych i turystów, trwających w ruchu. Migają mu w głowie obrazy ze zdjęć satelitarnych, podobno można na nich dojrzeć napis na pudełku od zapałek. Czy to możliwe? Pewnie i widać stamtąd jego początki łysiny. Wielkie chłodne niebo pełne ruchomych oczu niespokojnych satelitów.

Wraca do samochodu przez mały cmentarz koło kościoła. Wszystkie groby zwrócone są w stronę morza, jak w amfiteatrze, więc zmarli obserwują powolny, powtarzalny rytm portu. Zapewne cieszy ich biały prom, może biorą go nawet za archanioła, który eskortuje dusze w tej podniebnej przeprawie.

Kunicki zauważa, że powtarza się kilka nazwisk. Ludzie tutaj muszą być jak te koty – chowają się wsobnie, obracają w kręgu kilku rodzin, rzadko wychodzą poza nie. Zatrzymuje się tylko raz – widzi mały nagrobek i zaledwie dwa rzędy liter:

Zorka 9 II 21 – 17 II 54

Srečan 29 I 54 – 17 VII 54

Przez chwilę szuka w tych datach algebraicznego porządku, wyglądają jak szyfr. Matka i syn. Jakaś tragedia ujęta w daty, rozpisana na etapy. Sztafeta.

I to już koniec miasta. Jest zmęczony, upał sięgnął zenitu i teraz pot zalewa mu oczy. Gdy znowu wspina się samochodem w głąb wyspy, widzi, że ostre słońce zamienia ją w najbardziej nieprzyjazne miejsce na ziemi. Upał cyka jak zegarowa bomba.


Na policji częstują go zimnym piwem, jakby chcieli ukryć pod białą pianą swoją bezradność. „Nikt ich nie widział”, mówi masywny urzędnik i grzecznie odwraca ku niemu wentylator.

– Co robić? – pyta policjanta, stojąc w drzwiach.

– Niech pan odpocznie – odpowiada tamten.

Ale Kunicki zostaje na komisariacie i wsłuchuje się we wszystkie telefoniczne rozmowy, w pełne ukrytych znaczeń trzaski walkie-talkie, aż przychodzi po niego Branko i zabiera go na obiad. Prawie nie rozmawiają. Potem każe się odwieźć do hotelu, jest słaby i kładzie się na łóżku w ubraniu. Czuje swój pot; obrzydliwy zapach strachu.

Leży w ubraniu wśród wyrzuconych z toreb rzeczy, na wznak. Jego wzrok z uwagą bada ich konstelację, wzajemne położenie, wskazywane kierunki, tworzone figury. To mogłaby być wróżba. Jest tam do niego list, napisany w sprawie jego żony i dziecka, ale przede wszystkim w sprawie jego samego. Nie zna tego pisma ani tych znaków, z pewnością nie pisała ich ludzka ręka. Ich związek z nim jest oczywisty, sam fakt, że na nie patrzy, jest istotny; i to, że je widzi, jest wielką tajemnicą, jest nią, że w ogóle może patrzeć i widzieć, tajemnicą jest to, że jest.

Bieguni

Подняться наверх