Читать книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk - Страница 11
9
ОглавлениеZnowu wzięło go na wspominki. Za każdym razem, gdy wyruszał w podróż, sumował swoje życie, jakby z tej wyprawy miał nigdy nie wrócić. Jak będzie tym razem? Nie zdążył odpowiedzieć, bo ostry promień słońca odbity od deski rozdzielczej poraził go w oczy.
Antykwariusz przerwał rozmyślania i zatrzymał wzrok na zegarze. Czas od wyjazdu z domu przeleciał mu błyskawicznie, jak na porywającym filmie, którego był widzem i jednocześnie głównym bohaterem. Rzecz jasna nie wszystko w tym filmie było zaplanowane. Wątki rwały się i mógłby mieć pretensje do reżysera, ale już to, że położył na stół montażowy jego popieprzone życie, zasługiwało na uznanie.
Za rozpadającą się drewnianą szopą Stocki skręcił w leśną drogę. Rozglądał się. Kiedyś rósł tu las bukowy, a teraz jego miejsce zajął rachityczny zagajnik brzozowy z panoszącą się wysoką trawą. Mężczyzna przypomniał sobie, że po prawej stronie powinno być kamienne rumowisko na wzgórzu. Pamięć go nie zawiodła. Ujrzał resztki średniowiecznej budowli, porośnięte mchem i paprociami. Dawni mieszkańcy tych ziem mieli doskonale zorganizowany system obronny z zamkami, strażnicami i wieżami obserwacyjnymi. Wieże się zawaliły, zamki zapadły w ziemię. Kości rozsypały się w proch.
Nie jechał na ślepo. Sprawdził w internecie, że przystań wodna jest otwarta. Mógł co prawda dopłynąć na wyspę z kilku innych miejsc, ale wybrał to związane z niedającą się zapomnieć historią.
Wjechał na leśny parking. Zaparkował daleko od wiaty, pod którą siedziało hałaśliwe towarzystwo. Zabrał plecak oraz szpadel i ruszył w dół skarpy porośniętej samosiejkami. Na każdym kroku dostrzegał zaskakujące zmiany. Urokliwą ścieżkę zastąpiły schody betonowe ze stalową poręczą, na którą wylewały się maliny. Przystanął pod krzakiem. Narwał garść słodkich owoców i włożył ust. Niemal natychmiast przypomniała mu się gówniara z koszyczkiem, która go przechytrzyła. Zaklął pod nosem i zbiegł nad brzeg jeziora.
Przed laty była tu dzika plaża, a teraz raziły w oczy nowiutkie molo i przystań, przy której cumowały żaglówki, kajaki, rowery wodne i łódki. Spoglądał na wodę. Wiatr gnał fale w stronę przeciwległego brzegu. Tu i ówdzie bryzy marszczyły ciemnozieloną toń, przypominającą drapowany materiał rzucony pomiędzy dziesiątki zatok, wysp i wysepek.
Na pomoście opalały się wykremowane laski. Muskularny wyrostek skoczył przy nich do wody, wywijając salto. Kiedy podpłynął do drabinki i wspiął się na pomost, Stocki poczuł zazdrość, ruszył więc żwawo do połyskującej w słońcu budowli wynająć kajak.
Formalności trwały chwilę. Odebrał od magazyniera wiosło z kapokiem, podając zmyślone dane, i skierował się w stronę pomostu. Zakładał ambitnie, że wyprawa na wyspę zajmie mu nie więcej niż trzy godziny.
Schylił się i nabrał ręką wody. Wydawało mu się, że nie jest już tak czysta. Przetarł twarz i łysinę, do której jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić, a którą zamierzał teraz opalić na słońcu.
Zdjął buty, podkasał spodnie dresowe. Na trawie leżały kajaki polietylenowe, wyciągnięte na brzeg do połowy. Znalazł swój z numerem dwunastym na rufie i dziobie.
Wszedł do wody i poczuł orzeźwiający chłód. Stopy zagłębiły się w piasek. Poruszał zdrętwiałymi palcami, płosząc drobnicę. Minęło niemal ćwierć wieku, odkąd z tego samego miejsca wyprawił się na cholerną, widoczną w oddali wyspę. Po co tam znowu płynął? Co chciał sobie udowodnić?
Ściągnął kajak na wodę. Położył szpadel na dnie przy kapoku, a plecak z dokumentami wrzucił do dziobu. Siadł w przestronnym wnętrzu. Oparł plecy o siedzisko i odepchnął się wiosłem od piaszczystego dna.
Wiosłowanie szło mu niesprawnie, odzwyczaił się od wysiłku fizycznego. Na dodatek wiatr spychał go z kursu, ale tym się nie przejmował. Obrał kierunek na samotne drzewo rosnące na skraju wyspy. Wydawało mu się, że na najwyższej gałęzi siedzi ptak. Kormoran, a może rybołów? Zgadywał.
Mijał łodzie, rowery wodne, kajaki i żaglówki. Słyszał śmiechy, dźwięki gitary i śpiewy. Brała go zazdrość, bo nie miał przyjaciół, z którymi mógłby tak jak inni beztrosko spędzać czas, ale przypomniał sobie piosenkę śpiewaną przez Czerwonego Tulipana o sekrecie kardynała Richelieu i fałszywych przyjaciołach i zrobiło mu się lżej na duszy.
Podśpiewując, rzucił okiem na zegarek. Od ukrycia zwłok minęło już półtorej godziny. Powinien jak najszybciej zapomnieć o tym wydarzeniu, a jednak miał wątpliwości, czy nie lepiej byłoby obciążyć ciało kamieniem i wrzucić je do jakiegoś bagna. Mógł również zakopać je na jakimś pustkowiu, uklepać łopatą i byłoby po balu! Tak postępowali wymyśleni przestępcy z powieści kryminalnych, które ustawiał zaraz przy wejściu w antykwariacie, by skusić klientów. No, ale on nie był przecież żadnym przestępcą.
Swoją drogą ciekawiło go, jakiej zbrodni dopuścił się chłopak. Musiało to być coś wyjątkowo ohydnego, skoro wieśniacy wydali na niego tak surowy wyrok. Przecież nie powiesił go za nic.
Wiosłował z uporem, wsłuchując się w plusk fal rozbryzgujących się o burtę. Wciągał powietrze do płuc. Zapach ryb i wodorostów go rozmarzył. Pod nim była kilkunastometrowa toń. Zastanawiał się, ile sekund ludzkie ciało opadałoby na dno. Wszystko zależałoby od prądów wodnych, ale też od ubioru nieszczęśnika. Czytał gdzieś, że zwykle po trzech dniach pęka u topielca woreczek żółciowy, że napęczniałe od gazów gnilnych ciało zwiększa swoją objętość i może wypłynąć na powierzchnię. Wiedział, że ciałem topielców żywią się raki i węgorze. Mieszkańcy jezior bez ceregieli wchodzili w nieosłonięte ludzkie otwory, by przełknąć smakowite kąski. Opowieści o tym usłyszał od kolegów na podwórku, którzy chcieli mu dokuczyć. Nie znali go. Słuchał ich z zaciekawieniem, podśmiewając się po cichu z ich naiwności.
Na środku jeziora wyobraził sobie, że jest Charonem, który przewozi dusze na drugi brzeg. Pamiętał, że bezwzględny dziad zmuszał je do wiosłowania, a sam siedział przy sterze. O czym myślał posępny starzec, przeprawiając się na drugi brzeg Styksu? Może był zdołowany, że dzień w dzień przewozi zafajdanych umarlaków, a może liczył obole, wkładane zmarłym do ust przez rodzinę.
W pobliżu wyspy opadł z sił. Mógłby jeszcze zawrócić. Nikt mu przecież nie kazał tam płynąć. Oparł wiosło o dziób, rozprostował ręce i wyciągnął nogi. Nad jego głową przeleciała rybitwa, srając do wody, jakby z niego szydziła. Pogroził jej pięścią i splunął daleko.
Przypomniał sobie o złotym medaliku, który wisiał na jego szyi, jakby ów niewielki przedmiot przez całą drogę mu ciążył. Namyślał się, co ma z nim zrobić. Po chwili zdjął go i wrzucił z rozmachem do zielonkawej toni. Wychylił się za burtę. Był ciekaw, czy Najświętszą Panienkę połknie drapieżna ryba, ale szkaplerzyk szybko zniknął mu z oczu.
Obrócił głowę. Słońce staczało się wolno nad horyzont i jego cień z kajakiem marszczył się na fali. Chłód wieczorny wnikał już w jego ciało, więc ponownie złapał wiosło i zaczął odgarniać wodę rytmicznymi ruchami. Płynął ku swemu przeznaczeniu, jak przed laty, gdy zgodził się położyć wszystko na jedną kartę. Rozpędzony kajak zbliżał się do wyspy i po niecałym kwadransie dobił wreszcie do płaskiego brzegu, porośniętego trzciną. Stocki wyskoczył z kajaka, podciągnął go na trawę i przywiązał cumę do pnia wyschniętej olchy. Potem schwycił szpadel, plecak zaś przerzucił przez ramię i wyszedł na polanę.