Читать книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk - Страница 6
4
ОглавлениеGdy opuszczał wieś, promienie słoneczne kładły się miękko na wypukłościach terenu, a drzewa i dom rzucały grafitowe cienie. Niespodziewanie z ostatnich drewnianych zabudowań wybiegł pręgowany kundel ze zjeżoną sierścią, wyjąc, jakby go obdzierano ze skóry. Ścigał się z samochodem aż do krzyża, ale antykwariusz dodał gazu i psa przykryła chmura kurzu.
Dotarł do lasu zamyślony. Zdarzenie przypominało mu koszmar, z którego się nie wybudził. Często miewał takie przerażające sny. Zawsze gdzieś przed kimś uciekał. Kiedyś przyśniło mu się nawet, że zamordował własną matkę i zakopał ją w ogrodzie, innym razem, że był mordercą małych dzieci, które wabił do samochodu czekoladowymi cukierkami, a potem pastwił się nad nimi, słuchając ich pisku. Zobojętniał na te koszmary i nigdy ich nikomu nie opowiadał.
Nie zwalniając, Stocki wjechał na groblę i wtedy auto podskoczyło na wystającej z ziemi belce. Spojrzał kątem oka w lusterko i dostrzegł uniesioną klapę bagażnika, więc zahamował i wysiadł z samochodu, by ją domknąć. Miał ją właśnie zatrzasnąć, gdy ujrzał głowę wisielca.
Chłopak zwinięty w kłębek leżał na boku, jakby sobie uciął drzemkę w jego samochodzie, tylko nienaturalnie wykręcone ręce wyglądały jak u lalki zepsutej przez niegrzeczne dziecko. Piotr Stocki wepchnął chłopaka głębiej i z całej siły trzasnął pokrywą.
A więc to tak?! Wściekły z powodu otrzymania takiego „prezentu”, zamierzał zawrócić i oddać ciało chłopaka jego matce, ale stwierdził, że to niemożliwe. Nie protestował, gdy kazano mu pozbawić gówniarza życia, i na domiar wziął za to pieniądze, które paliły go w kieszeni. Na powrót było za późno. Popełnił błąd, ale najgorszym błędem, który zapoczątkował serię fatalnych zdarzeń, było złamanie zasady. Pierwszy raz w życiu zatrzymał się, by podwieźć nieznajomego. I teraz miał za swoje!
Stocki wsiadł do auta i włączył radio na cały regulator, by zagłuszyć swoje myśli. Ruszył. Powinien się pozbyć ciała, bo gdyby ktoś oskarżył go o zabójstwo, jak nic miałby przeciwko sobie całą wieś.
Wyjechał na drogę asfaltową, porośniętą po obu stronach drzewami. Wyprzedził ciągnik z broną talerzową, a potem wlókł się przez pagórkowate Florczaki, przestrzegając skrupulatnie ograniczenia prędkości.
Na wysokości knajpy minął go motocykl z dziewczyną ubraną w czarną skórę. Laska z rozwianymi blond włosami, wystającymi spod srebrnego kasku, pomachała mu przyjaźnie, a Stocki jej odpowiedział.
Śmierć na motocyklu. Pomyślał, że właśnie minęła go śmierć.
Rozglądał się, nie mogąc zebrać myśli. Wszystko w tej wsi było jakieś inne, jakby widział ją po raz pierwszy, choć przecież przejeżdżał przez nią w przeszłości kilka razy, za każdym zwracając uwagę na kamienny kościół, który pokazał mu ojciec. Podobno właśnie tutaj go ochrzczono. Dlaczego dziadkowie przywieźli ojca do tej dziury? Bali się czegoś? Czego?
Zaprzestał tych genealogicznych dociekań. Wokół panowała idylla. W gniazdach na słupach oświetleniowych młode bociany trzepotały skrzydłami, ochoczo szykując się do pierwszych lotów. Lato miało się jak nic ku końcowi. Chrzest ojca i sielski obrazek zaprzątały mu głowę, a przecież należało jak najprędzej pozbyć się niechcianego „prezentu”.
Za białą tablicą z nazwą miejscowości antykwariusz przyspieszył. Mógł sobie na to pozwolić, gdyż na asfaltówce ruch był niewielki. Po prawej stronie na przestrzeni kilku kilometrów ciągnęły się łąki porośnięte kępami niewielkich zagajników, po lewej zaś rozlało się bagno z rachitycznymi brzozami, pozbawionymi czubków, jak po ostrzale armatnim. Szosa przechodziła miękko z łuku w łuk, niczym meandrująca rzeka. Stocki wyłączył radio. Zamierzał skręcić w boczną drogę. Nie wiedział jeszcze tylko w jaką.
Mizerna gruntówka po prawej stronie wydała mu się w sam raz. Przyhamował łagodnie, by nie obić zbytnio ciała w bagażniku. Jego siwe audi skryło się po chwili za wysoką pryzmą balotów, jak za murem średniowiecznej fortecy. Dlaczego właśnie tam skręcił? Skąd wiedział, że to akurat ta droga, a nie inna, których wokół było pełno? Dlaczego od zniknięcia Lizy zachowuje się nieobliczalnie?
Przypomniał sobie swój występek z młodości i przyszła mu do głowy myśl, że to on sam powinien teraz leżeć w bagażniku z wywalonym językiem i skrępowanymi rękami.
Rozglądał się jak doświadczony grabarz, szukając odpowiedniego miejsca na pochówek, ale teren nie był najlepszy. Łąkę przecinał rów melioracyjny i wrzucenie ciała do wody pokrytej rzęsą wiązało się ze sporym ryzykiem. Szukał więc innego, dogodniejszego miejsca.
W pewnym momencie dostrzegł owalny staw, którego brzegi porastał tatarak, a dalej skarpę, na której pasł się cętkowany jelonek. Na widok samochodu rogacz pognał co sił do pobliskiego lasu.
Stocki zatrzymał auto, by oddać mocz. Rozpiął rozporek. Cytrynowy strumień skierował na łodygę wybujałego ostu, na której przysiadł motyl z pawimi oczkami na skrzydłach. Nie chciał słuchać ptaków, które urządzały swoje wkurwiające trele. Musiał się teraz skupić na jednym.
Podciągnął zamek i splunął. Zerknął w lewo. Rów z mętną wodą kończył się studnią betonową, na której leżała okrągła pokrywa. To było to!
Skojarzenie przyszło samo. Stocki przypomniał sobie pewne zdarzenie, o którym niedawno rozpisywały się tabloidy. W podobnej studni w jego mieście ekipa remontowa meliorantów znalazła szczątki ludzkie. Policja, jak to policja, poddała je wnikliwym badaniom, ale mimo starań nie udało się ustalić personaliów ofiary.
Rodzinne nieporozumienie, porachunki mafijne, a może nieszczęśliwy wypadek? Zapieczętowano akta, finito, i dziś nikt nie ma już do nikogo o nic pretensji.
Antykwariusz otworzył bagażnik i wyjął lewarek, unikając spojrzenia chłopaka, gapiącego się zuchwale w jego stronę. Miał szpadel, ale nie zamierzał się trudzić kopaniem dołu. Wiązał z tym narzędziem inne plany i nikt ani nic nie mogło mu w tym przeszkodzić.
Nie miewał omamów, ale wydawało mu się, że chłopak westchnął cicho. Mógłby, rzecz jasna, przyłożyć ucho do sinych ust i sprawdzić, czy denat oddycha, ale na samą myśl zbierało mu się na wymioty. Chłopak nie żył na sto procent. Sam go przecież powiesił, więc nie było sensu tracić czasu na jakieś bzdety.
Założył gumowe rękawiczki, których używał, by nie uwalać sobie rąk przy wymianie opon. Teraz się przydały. Dokładnie obejrzał betonowy krąg i znalazł niewielką szczelinę, w którą wsunął metalową stopkę lewarka. Podważył nim betonowy dekiel. Zaparł się. W końcu zgrzytnęło i krąg odjechał na bok. Był to dowód na to, że jeśli się bardzo chce, można wiele zdziałać, trzeba się tylko postarać.
Nachylił się. Z betonowej studni buchnął bagienny odór. Na dnie stała niewielka kałuża, która przybierała w zależności od intensywności opadów. Gdy oczy przywykły do mrocznego wnętrza, dostrzegł dwie kopulujące ropuchy oraz wszechobecne wije maszerujące raźnie po wilgotnej betonowej ścianie. Takie towarzystwo nieboszczykowi nie powinno przeszkadzać. Miejsce było idealne na pozbycie się ciała. Wiedział coś o tym, lecz nie miał czasu na dalsze rozpamiętywania.
Wrócił do auta. Złapał chłopaka pod ramiona i wyciągnął z bagażnika. Nie przypuszczał, że gówniarz może być aż tak ciężki. Położył trupa na ziemi i spróbował innego sposobu.
Schwycił go za kostki, tuż nad adidasami, i przeciągnął pod studnię, starając się nie obijać zanadto głowy o nierówności terenu. Teraz wystarczyło wepchać gnojka do środka, potem go zamknąć i zapomnieć o wszystkim.
– To był przypadek. Nie mogę brać odpowiedzialności za zrządzenie losu. Rozumiesz? – wyszeptał do nieboszczyka. – Wolałbyś pewnie, żebym to ja leżał tutaj zamiast ciebie? Niedoczekanie!
Odchrząknął. Własny głos wydał mu się nieszczery. Rozeźlony, zepchnął chłopaka nogami w dół. Usłyszał łomot, skulił się odruchowo, jakby sam uderzył kolanami o żeliwne stopnie włazowe.
Najgorsze miał za sobą. Zacisnął zęby i przesunął lewarkiem betonowy krąg na właściwe miejsce. Chciał przysiąść, by odetchnąć choć trochę, ale świadomość, że leży pod nim trup, zmobilizowała go do działania.
Wrócił do samochodu, wrzucił podnośnik do bagażnika, obok ułożył gumowe rękawiczki i zatrzasnął pokrywę. Szykował się do odjazdu. Otrzepał ręce, przygładził dłonią włosy i siadł za kierownicą. Wsadził kluczyk do stacyjki, chciał już odjechać, lecz poczuł wtedy na sobie czyjś wzrok, jakby ostre ukłucie szpilką. Obrócił się.
Na skraju lasu niedaleko od niego stała kilkuletnia dziewczynka z koszyczkiem wiklinowym. Słowiańska uroda: zadarty nosek, jasne włosy ściągnięte gumką, kremowa sukieneczka i czerwone buciki. Wiejskie dzieci w odróżnieniu od miejskich rówieśników zapuszczają się same daleko od domu, nie boją się lasu, który jest ich sprzymierzeńcem. Póki co smarkula była sama, lecz równie dobrze jej opiekun mógł wkrótce nadejść. Dziewczynka nie uciekała. Z pewnością sparaliżował ją strach, jeśli była świadkiem zdarzenia, które się rozegrało na jej oczach.
Stocki miał teraz dwa wyjścia. Instynkt podpowiadał mu, co trzeba zrobić. Wysiadł z samochodu, uniósł rękę w geście przyjaźni i ruszył wolniutko do małej. Uśmiechał się wesoło. Dawał czytelne znaki, że nie żywi złych zamiarów, wręcz przeciwnie, że jest przyjacielem smarkuli.
Kiedy już tylko kilkanaście kroków dzieliło ich od siebie, dziewczynka krzyknęła z przerażenia, obróciła się i uciekła. Kluczyła sprytnie między krzakami i wkrótce zaszyła się w zielonej gęstwinie jak przepłoszona wiewióreczka.
Stocki pobiegł za nią, lecz przedzierając się przez krzewy jeżyn, skaleczył sobie palec. Przystanął na kilkanaście sekund, by wyciągnąć zębami cierń wbity w kciuk prawej dłoni. Wypluł go. Wyssał krew i spode łba obserwował teren. Wydawało mu się, że kremowa plama sukienki mignęła za pióropuszem z wielgachnych paproci. Dobiegł do nich, ale małej już nie było, a co gorsza – przed nim pojawiła się niespodziewana przeszkoda: bagnista rzeczka.
Na jej brzegu leżał wiklinowy koszyczek z rozsypanymi malinami. Piotr spoglądał niepewnie na drugą stronę strugi. Chyba przez nią nie przefrunęła. Gapił się z niedowierzaniem na podmokły brzeg. Zawahał się. Nie chciał moczyć nóg. Poza tym brzydził się pijawek. A może cwana wiewióreczka ze strachu wskoczyła do wody i tkwi teraz w ohydnym mule po szyję gdzieś za zakrętem? To i tak byłaby dla niej za łagodna kara.
Ruszył wzdłuż brzegu, badając grunt stopą. Pod butem uginała się tłusta próchnica, po której sunął rząd czerwonych mrówek. Doskonała ziemia do kwiatów, skonstatował, pod warunkiem że się do niej doda mielonej gliny i piasku gruboziarnistego.
Analizując skład gleby, doszedł do sitowia. Dalej było bagno, więc wrócił na poprzednie miejsce, nie chcąc ryzykować uwalania butów.
– Wracaj, mała. Nic ci złego nie zrobię, słyszysz?! – zawołał przymilnie i dodał: – No, chodź, nazbieramy razem malin. Znalazłem przecudne miejsce.
„Przecudne”, skąd mu przyszło do głowy to kretyńskie określenie? Wyczekiwał. Zero reakcji. Podniósł garść wysypanych przez dziewczynkę owoców i włożył do ust. Były soczyste i aromatyczne. Zebrały je małe, sprytne rączki.
Cisnął koszyczek do brudnej wody i patrzył, jak wolno odpływa, obracając się wokół własnej osi. Oblizał się i ruszył do samochodu. Kilkakrotnie się jeszcze obejrzał, lecz gówniara jakby się zapadła pod ziemię.
Rozjuszony oparł się o nagrzany od słońca fotel, parząc sobie plecy. Zatrzasnął drzwi i zaczął niespodziewanie krzyczeć. Walił pięściami w kierownicę. Był na siebie wściekły, że dał się smarkuli przechytrzyć.
Pewnie go zapamiętała. Bachory są bystrymi obserwatorami. Wiedział, że to tylko kwestia czasu i mała wszystko komuś wypaple.
Spojrzał w lusterko. Taksowały go szare, przekrwione oczy, ukryte w nabrzmiałej twarzy, którą rozcinały zaciśnięte sine usta. Mięsiste uszy nabiegły krwią. Uśmiechnął się do własnego odbicia. Fałszywy grymas nie poprawił mu nastroju. Uniósł brwi, posiwiałe na końcach. Od dziecka nie lubił własnych stalowych oczu, może inni też ich nie lubili?
Pewność siebie, którą dawały zgromadzone w antykwariacie książki, odebrała mu teraz dzika przyroda. To ona była wszystkiemu winna, no i ta mała gówniara, której się przed chwilą upiekło.
A może dobrze, że uciekła. Gdyby została, nie mógłby za siebie ręczyć. Do tej pory pamiętał, co się zdarzyło przed kilkunastoma laty, i strasznie tego żałował. To był chyba koniec listopada, a może początek grudnia, gdy wyruszył rano do niedalekich Silic na spotkanie z wiejskim nauczycielem, przyjacielem rodziców, który chciał mu pokazać znalezione na strychu mapy. Miały to być ponoć jakieś poniemieckie rarytasy. Mapy średnio go interesowały. Rzadko je kupował, ponieważ dysponował ograniczonym miejscem na ich ekspozycję w antykwariacie, lecz postanowił raz zaryzykować.
Szarzało, gdy wyjechał za rogatki. Po okolicznych polach hulał przenikliwy wiatr, zacinający deszczem. Prowadził ostrożnie, gdyż szyby zaparowały. Włączył wycieraczki i wentylator na najwyższy bieg. Był już mniej więcej kilometr przed Silicami, gdy dostrzegł postać stojącą na poboczu drogi. Drobna dziewczynka z tornistrem mokła na deszczu, czekając na autobus, więc z dobrego serca postanowił ją podwieźć. Zahamował, cofnął, ale gówniara za żadne skarby nie chciała wsiąść do auta i uciekła do rowu. Poczuł się dotknięty. Ewidentnie go upokorzyła. Nasłuchała się chyba w domu opowieści o zboczeńcach, ale on nie był przecież zboczeńcem.
Wyszedł z samochodu i w kilku męskich słowach dał jej do zrozumienia, co o niej myśli. Dziecko wystraszyło się i potulnie wsiadło do pułapki. Za dużo go to kosztowało, żeby ją teraz z niej wypuścić. Jechał, podśpiewując piosenkę o małych pieskach, które chciały przejść przez rzeczkę, starając się jej przypodobać.
Smarkula powoli nabierała do niego zaufania. Pod koniec jazdy bujała się w fotelu, nucąc razem z nim. Dziewczynka pochwaliła się, że po powrocie ze szkoły mamusia da jej słodką chałkę z dżemem wiśniowym. Stocki powiedział, że również ją uwielbia, ale z samym masełkiem.
Nie wiedział, co go tknęło, by skręcić jej kark. To było od niego silniejsze. Przypomniał sobie, że sprowokowała go odkryta, chuda szyja. Nie wiadomo dlaczego nie zabrała z domu szalika. Zatrzymał się przed wioską i udał, że zepsuł mu się samochód. Obrócił się do pasażerki.
Nawet nie przypuszczał, że dziecięca szyja jest taka krucha. Kiedy było po wszystkim, wyrzucił małą przy drodze, pozorując wypadek. Przejechał po niej dla pewności. Miał dużo szczęścia, że nikt z wioski go nie widział.
W tym dniu już nie pojechał po mapy. Po powrocie do domu natychmiast zadzwonił do nauczyciela i przeprosił go, że musi odwołać spotkanie, tłumacząc się awarią rozrusznika. Powiedział to przy Lizie, która akurat wybierała się do szkoły na zajęcia.
Długo nie mógł sobie wybaczyć tego niecnego postępku. Przez wiele dni nie oglądał telewizji, nie pił piwa, a nawet rzadziej palił trawkę. Spróbował zrozumieć swój czyn. Analizował minuta po minucie swoje zachowanie. Żył tym przez jakiś czas, aż odciągnęły go od tych fatalnych wspomnień bieżące sprawy.
Stocki oderwał wzrok od lusterka i wsunął kluczyk do stacyjki. Przekręcił go gwałtownie. Silnik zaszumiał miarowo, a we włączonym radiu marszałek sejmu ogłosił koniec obrad.