Читать книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk - Страница 3
1
ОглавлениеGrzmiało jeszcze, lecz ucichł już denerwujący chlupot wody w rynnach, gdy antykwariusz, Piotr Stocki, ubrany w lniany garnitur, odchylił się na krześle. Stalowe oczy zamykały mu się ze zmęczenia, ale młody stróż prawa za zagraconym biurkiem zdawał się tego nie dostrzegać.
– Co za zbieg okoliczności! Wczoraj odebrałem zgłoszenie, że zabił pan kota metalowym prętem.
To stwierdzenie wymagało zdecydowanej riposty, jednak Stocki milczał, jakby obrażony, wsłuchując się w pojedyncze krople uderzające o blaszany parapet.
– Zdarzenie widziało kilka osób, więc jak, panie Piotrze?
– Sąsiedzi łżą jak psy! Ośmielam się napomknąć, że to dzieciaki z podwórka przetrąciły kotu grzbiet, a ja go tylko z litości dobiłem. Weterynarz by mu już nie pomógł. Co, miałem może obojętnie patrzeć, jak się zwierzak męczy? Zresztą…
– Słucham.
– Ten wredny kocur upolował modraszkę, więc spotkała go zasłużona kara – wyjaśnił, obracając długopis spoczywający na blacie. – Dokarmiałem go przez rok. Chyba wystarczy. Gdyby codziennie wysłuchiwał pan jęków tego pręgowanego łazęgi, panie…
– Nazywam się Andrzej Kalinowski. Dorobiłem się stopnia aspiranta.
Stróż prawa o gruszkowatej twarzy, w której osadzone były piwne oczy, rozpiął guzik koszuli pod szyją, odsłaniając zwierzęcy zarost klatki piersiowej.
– Pan mnie źle zrozumiał, panie aspirancie.
– A co tu jest do rozumienia? – Śledczy wydął policzki. – Moja młodsza córeczka kocha żółwia, który sra na dywan. Wczoraj naszła mnie ochota, by wsadzić mu widelec pod skorupę. Skończmy już z naszymi milusińskimi – chrząknął skonsternowany. – To była, panie Piotrze, dygresja. Pan doskonale wie, co to słowo znaczy, bo prowadzi pan antykwariat.
Petent wstrzymał się z komentarzem. Przypomniał sobie czasy, gdy nieopodal ratusza rozstawiał na chodniku stoisko z książkami. Miłosz, Gombrowicz, Herbert albo Sołżenicyn sprzedawali się jak ciepłe bułeczki. To była jego szkoła życia, którą zdał w przyspieszonym tempie ku zadowoleniu rodziców, ale to było tak dawno, że nie warto o tym wspominać.
Pleczysty aspirant wciągnął głośno powietrze przez nos i spojrzał na okrągły ścienny zegar.
– Dokładnie osiemnaście minut temu zgłosił pan zaginięcie Lizy Stockiej, nieprawdaż?
Pytany przytaknął i również zawiesił wzrok na zegarze, jakby chciał przyspieszyć czas, który wlókł się leniwie w ciasnym i zagraconym pomieszczeniu komendy miejskiej policji, znajdującej się przy wiecznie rozkopanej ulicy prowadzącej w stronę dworca kolejowego.
– Sądziłem, że to formalność.
– Wolne żarty! – żachnął się urzędnik państwowy. – Zawiadomienie o zaginięciu reguluje zarządzenie sto dwadzieścia cztery. Sprawdził już pan szpitale. Świetnie. Trzeba też nawiązać kontakt ze znajomymi pani Lizy oraz dalszą rodziną. My przejrzymy noclegownie i ośrodki pomocy społecznej. Jest jeszcze stowarzyszenie ITAKA. Można się z nim za jakiś czas skontaktować.
Piotr Stocki nie przerywał. Przygładził niesforny kosmyk włosów na czubku głowy, z którym daremnie wojował od dziecka.
– Najgorsze będą media. Musi się pan przygotować na falę hejtu, podobną do tej po zaginięciu Patrycji W. Proszę spojrzeć! – Odsunął się od ekranu komputera, robiąc miejsce.
Stocki obszedł biurko i przeczytał dwa wpisy pod zdjęciem cycatej siedemnastki o wydłużonych rzęsach i napuchniętych wargach: Handlarz złomem: „Lepszej qrwy nie mieliście. Na tych wygląda jak postrzelona córeczka z rodziny Adamsów! Ha, ha, ha, ha!”, „Czarna cipka poczuła wolę Bożą i jest impreza. Lubię te klimaty, może ktoś zna adres? Buhaha-buhaha”.
– Już pan wie, o co mi chodzi?
Antykwariusz przełknął ślinę.
– Wiem!
Aspirant obrócił się do stojącej za jego plecami witryny. Otworzył drzwiczki i wyrwał ze zgrzewki plastikową butelkę. Potem podniósł ją pod światło, jakby chciał sprawdzić, czy aby na pewno ma do czynienia z wodą.
– Może łyczka? Ma pan ochotę?
Piotr Stocki pokręcił głową. Gliniarz ostrożnie odkręcił korek, a gdy gaz wydostał się z sykiem, przełknął kilka łyków z głośnym bulgotem, wytarł usta wierzchem dłoni, po czym westchnął, jakby odwalał ciężką robotę.
– W naszym kraju ginie corocznie kilkanaście tysięcy osób.
– Całkiem spore miasteczko zapada się pod ziemię – skomentował interesant, pocierając dłonią dwudniowy zarost na policzku.
– Doskonale pan to ujął. Większość mieszkańców tego miasteczka się odnajduje, ale niektórzy przepadają w jego czeluściach na zawsze. Mamy lato, więc co tu dużo gadać… – urwał i zaraz dodał, napominając: – Proszę tylko nie szukać pomocy u domorosłych jasnowidzów. Niektórzy myślą naiwnie, że policja w tym kraju jest niepotrzebna! Chyba staję się nudny, ale… czy domyśla się pan, co mogło się stać z Lizą?
Salkę wypełnił niespokojny kaszel petenta, jakby echo po burzy.
– Sugeruje pan, że załatwiłem ją jak kota?
– To bardzo interesujące skojarzenie! Tak pan to odebrał?
Spojrzenia obu mężczyzn się zderzyły. Antykwariusz pierwszy opuścił wzrok i udał zainteresowanie nowiutkim komputerem kupionym za pieniądze z Unii Europejskiej, o czym informowała tabliczka z wianuszkiem złotych gwiazdek na lazurowym tle, przymocowana z tyłu ekranu.
– Chciałbym dopytać, dla uściślenia, kim formalnie jest dla pana zaginiona.
– Wszystkim.
– Nie mogę tego zamieścić w protokole. Chodzi mi o dokładne pokrewieństwo między wami.
Stocki się namyślał. Wkurwiające kap, kap za oknem wyprowadzało go z równowagi.
– Proszę napisać: przybrana córka.
W odpowiedzi owłosione palce śledczego wystukały coś na klawiaturze i zatrzymały się w pogotowiu, niczym odnóża wielkiego pająka.
– A więc cztery dni temu pana przybrana córka…
– Znikła. Powtarzam to już trzeci raz! – odezwał się antykwariusz z niechęcią. – W poniedziałek zostawiła na kuchennym blacie porcjowanego łososia. Myślałem, że wyszła po pieprz cytrynowy do sklepu. Ona, jak rzadko kto, potrafi gotować. Niech się schowają Gesslery i Okrasy!
– Wyszła, bo może nie mogła znieść życia z panem pod jednym dachem?
Słowa śledczego dobiegły jak z przyciszonego telewizora. Pytany na insynuację nie zareagował. Zdążył już opowiedzieć do protokołu swoją wersję zdarzeń i podać szczegółowy rysopis Lizy, jej przyzwyczajenia i listę znajomych. Teraz marzył, by wrócić do antykwariatu, na którego drzwiach zawiesił tabliczkę z napisem „Zamknięte”. Chciał poczuć zapach książek i obejrzeć Biblię Wujka w turkusowej oprawie, odkupioną od księdza alkoholika za równowartość półlitrowej flaszki Smirnoffa Gold. Potem jeśli pogoda dopisze, planował wymyć szyby wystawowe, by udowodnić niedowiarkom, że jego antykwariat, sąsiadujący z zakładem pogrzebowym, wciąż istnieje. Nie miał złudzeń, książki w jego antykwariacie umierały jak dzieci w hospicjach, zapomniane przez Boga, nadaremnie czekające na odwiedziny, podczas gdy zakład pogrzebowy sąsiada otwierał w mieście już trzecią filię.
– Czy ma pan ze sobą zdjęcie córki?
Pytanie wyrwało Stockiego z zamyślenia.
– Nie wiedziałem, że będzie potrzebne.
– Może w smartfonie? – Rude rzęsy policjanta zatrzepotały zabawnie.
– Nie potrzebuję żadnego smartfona! – powiedział pytany z rozdrażnieniem. – Wystarczy mi telefon stacjonarny w antykwariacie. Ludzie, którzy tworzyli kiedyś genialne dzieła, nie używali telefonów.
– I pisali patyczkami na tabliczkach glinianych, co nie oznacza, że mamy do tego dzisiaj wrócić! – Aspirant kilkoma kliknięciami, korzystając z wyszukiwarki, znalazł w komputerze fotografię zaginionej. – Czy może pan potwierdzić, że to ona?
Antykwariusz obszedł biurko i nachylił się nad ekranem.
– Boże, skąd pan to ma? – Udał zdziwienie, jakby oglądał czarodziejską sztuczkę w akademii magii.
– Ja? Jej fotki są dostępne w internecie. Każdy może do woli je sobie oglądać.
Interesant gapił się na dziesiątki zdjęć Lizy. Jego córka rozpuściła czarne włosy, które spływały jej na ramiona, i środkowym palcem prawej dłoni pokazywała fotografowi, żeby się od niej odpieprzył.
– To obrzydliwe! Niech pan to zaraz… – Stocki puknął palcem na wybraną fotkę na ekranie.
– Mam ją skasować? Jak? Internet to stajnia Augiasza, a ja nie jestem Heraklesem. – Funkcjonariusz nachylił się nad komputerem. – No, no. Bardzo atrakcyjna ta pana córeczka – dodał, nie mogąc się powstrzymać od uwagi.
– Strzyga, nic poza tym! – mruknął rozeźlony Stocki.
– Nie przesłyszałem się? Mam tak zapisać w protokole?
– Przepraszam. Tak mi się tylko powiedziało.
Policyjny urzędnik wyłączył przeglądarkę i zmierzył antykwariusza badawczym spojrzeniem.
– Czy mogę się dowiedzieć, panie Piotrze, jak to się stało, że Liza u pana zamieszkała?
Antykwariusz się zawahał. Pytanie zdawało się nie mieć bezpośredniego związku z zaginięciem.
– Jeśli nie chce pan odpowiadać, nie nalegam, ale ta informacja może być istotna. – Gliniarz zawiesił głos.
Stocki ciężko opadł na krzesło.
– To było siedemnaście lat temu w wieczór wigilijny. Mieliśmy się przełamać z żoną opłatkiem, gdy za oknem usłyszeliśmy płacz dziecka. Wyjrzałem na ulicę. Sądziłem, że to dzieciaki przebrały się za kolędników. Może się pan domyślić, kogo zobaczyłem.
– Wolałbym, żeby pan sam…
– Skoro pan prosi – antykwariusz wszedł aspirantowi w słowo. – Zszedłem na dół. W sieni, przy wejściu do klatki schodowej, stało obszarpane dziecko. Zacinał deszcz ze śniegiem, a maluch miał na sobie letnie ubranko. Zagadałem, ale milczał. Poprosiłem go na górę, ale bał się ze mną iść. Kazałem mu zaczekać i poszedłem po coś do zjedzenia. Zdaje się, że to był barszcz wigilijny w kubeczku i gorące paszteciki. Dopiero kiedy sobie podjadł, ośmielił się wejść za mną do mieszkania. I tu pierwsze zaskoczenie: w świetle lampy okazało się, że to nie chłopczyk, ale zawszona dziewczynka. Człowiek w taką noc ma obowiązek przyjąć pod dach zbłąkanego wędrowca, a co dopiero małe, wygłodniałe dziecko! Postanowiliśmy z żoną, że ją u siebie przenocujemy, a następnego dnia…
– Niewiarygodne! – Aspirant przerwał opowieść. – I ta mała dziewczynka, którą przyjęliście na wieczerzy wigilijnej, została u was kilkanaście lat?
– Ja nie chciałem jej zatrzymywać, ale żona się uparła. Powinienem dodać, że wtedy żył jeszcze Adaś, nasz synek. Wiktoria uważała, że to zrządzenie losu i że Adaś będzie miał towarzystwo do zabawy.
– Czy…?
Stocki nachmurzył się, jakby aspirant uderzył tym „czy” w jego czuły punkt.
– Adaś urodził się z uszkodzeniem narządów ruchu. Poruszał się na wózku, ale był bardzo inteligentnym dzieckiem. Ślicznie malował. Namalować konia w galopie to była dla niego pestka. Niecały miesiąc po znalezieniu Lizy synek zadławił się kredką świecową. To był nieszczęśliwy wypadek.
– Przepraszam, że zmuszam pana do bolesnych wspomnień. Wróćmy jeszcze do pani Lizy. – Głos stróża prawa złagodniał.
– No cóż. Już pierwszego dnia przekonaliśmy się, że łatwiej jej przechodzi przez gardło „kurwa mać” niż „proszę pana”. Wkrótce też wyszło na jaw, że nas oszukała. Naprawdę nosiła imię Rozalia, ale chciała, byśmy się do niej zwracali Liza, bo tak nazywała się jej koleżanka, która wyjechała z rodzicami do Reichu. Zgodziliśmy się na to przybrane imię, żeby nie robić jej przykrości. Nazwisko przyjęła po mnie. Naprawdę nazywała się Szaruga. Urodziła się w małej osadzie pegeerowskiej niedaleko Morąga. Wie pan, gdzie to jest?
Aspirant pokręcił głową.
– Pochodzę z Podkarpacia, sprowadziłem się do was cztery miesiące temu – wtrącił, dopisując coś do protokołu. – A trzy dni temu się okazało, że Liza ma dość mieszkania z panem pod jednym dachem.
– To pańska interpretacja!
Stocki nie dokończył, bo do pomieszczenia zajrzał urzędnik w rogowych okularach o twarzy szczura. Nachylił się i szepnął coś na ucho Kalinowskiemu, jakby chciał go w nie ugryźć. Aspirant przeprosił i wyszedł na korytarz za kolegą. Nie było go przez chwilę, a kiedy wrócił, patrzył na antykwariusza jakoś inaczej, podejrzliwiej. Tak się przynajmniej Stockiemu wydawało.
Co takiego przekazał mu „szczur”? A może wcale ich rozmowa go nie dotyczyła?
Antykwariusz odchylił się na krześle i ostentacyjnie ziewnął, pozorując znudzenie. Aspirant udawał, że nie dostrzega tego zachowania. Przesunął myszkę od komputera na środek podkładki.
– Przepraszam, jeśli pana dotknąłem – wydukał z obowiązku. – Czy pańska żona nie domyśla się, dokąd poszła córka? Może się jej zwierzała?
– Ja już nie mam żony i wolałbym o niej nie opowiadać.
Aspirant westchnął głęboko i rzucił okiem na ekran, na spisane zawiadomienie.
– Czy pani Liza ma prawo jazdy?
– Tak.
– A telefon?
Antykwariusz przytaknął i podyktował numer telefonu córki.
– Czy chce pan coś jeszcze dodać?
Mężczyzna gapił się z niechęcią na naprzykrzającego się gliniarza. Ten, nie słysząc odpowiedzi, stuknął palcem w klawiaturę i uruchomił drukarkę laserową, z której wyślizgnęły się kartki. Schwycił je poślinionymi palcami, zszył zszywaczem i podał petentowi.
– Proszę przeczytać i podpisać w lewym dolnym rogu na każdej stronie.
– O ile nie będę miał uwag.
– Naturalnie! – Aspirant uśmiechnął się krzywo.
Piotr Stocki przeczytał trzystronicowy dokument, łowiąc uchem ostatnie krople deszczu bębniące o parapet. Zawiadomienie brzmiało logicznie: dwudziestotrzyletnia Liza wyszła w poniedziałek z domu i dotąd nie wróciła. Piotr Stocki szukał jej wszędzie, ale bez efektu. Niektóre stwierdzenia w protokole wydawały się zbędne, ale nie zamierzał już niczego prostować.
Gliniarz zapisał o przyzwyczajeniach Lizy. Była punktualna jak rzadko kto. Wstawała niczym zaprogramowany robot za dziesięć szósta, bez budzika, i po kwadransie wychodziła do sklepiku osiedlowego, by kupić świeże rogaliki i gazety.
Stocki zatrzymał dla siebie, że siadała w fotelu i popijając herbatę z ulubionego zielonego kubeczka, szeleściła gazetami albo kartkowała książki przyniesione z antykwariatu, którymi zawalony był jej pokój. Ten widok go pokrzepiał. Pragnął, by w przyszłości, gdy już opadnie z sił, objęła po nim jego książkowe królestwo.
Z zamyślenia wyrwał go głos aspiranta.
– Wszystko w porządku?
– Pomijając nieistotne literówki – odparł antykwariusz sucho i złożył podpisy we wskazanych miejscach.
– Gdyby jeszcze pan sobie coś przypomniał, proszę się odezwać!
Mężczyzna odebrał z rąk stróża prawa szary kartonik z nazwiskiem, stopniem oraz numerem telefonu.
W drzwiach rzucił „Do widzenia” i wyszedł na rozgrzaną od słońca, rozkopaną ulicę.