Читать книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk - Страница 8

6

Оглавление

Wyjechał na asfaltową szosę. Przełknął ślinę i dodał gazu. Doskonale pamiętał ten ostatni raz, gdy Liza z Wiktorią siedziały z nim w salonie, wpatrzone w telewizor. Obie się nie odzywały. Czekały, aż na ekranie pojawi się napis: Korsze-Ełk. Zresztą nie musiały nic gadać, bo oglądały z nim ten film dziesiątki razy i mogłyby wymienić z pamięci nazwy wszystkich stacji, lokalizację skrzyżowań oraz wiaduktów, gdyby je o to zapytał.

„Jechali” do Ełku. Rozparli się na kanapie jak w pustym przedziale kolejowym, tyle że nie mieli toreb ani walizek. Liza poprawiała makijaż, a Wiktoria piłowała pilniczkiem paznokcie. Na okrągłym stoliku stały puszki z browarem, a kamionkową misę wypełniały chipsy. Zadbał wtedy o wszystko, bo przed podróżą trzeba być przewidującym.

Pierwsze sekundy wlokły się obrzydliwie. Kiedy wreszcie dyżurny ruchu podniósł lizak, pociąg ruszył i z warkocza siedmiu torów w Korszach został tylko jeden prowadzący do Ełku. Na lewo tuż za pociągiem towarowym celowała w niebo wieża ciśnień, przypominająca rakietę na kosmodromie.

Niekiedy wyobrażał sobie, że przebrany w kosmiczny skafander podjeżdżał pod nią w specjalnym pojeździe. Wysiadał, machał ręką i sunął windą na sam szczyt. Potem zamykały się za nim hermetyczne drzwi i zaczynało się odliczanie czasu. Start wciskał go w fotel, trzęsły mu się ręce, a oczy zachodziły mgłą, gdy rakieta gnała w przestrzeń kosmiczną. Kiedy ucichł ogłuszający huk, podziwiał z wysoka niebieską planetę. Miał w oczach łzy, bo widział zło, które wyrządził Wiktorii i Lizie, i chciał być normalnym człowiekiem, a nie potworem. Marzył, by wrócić na ziemię odmieniony.

Boże, jak on uwielbiał ten film. Odnosił wrażenie, że on, skromny antykwariusz z prowincjonalnego miasta na północy kraju, był maszynistą w prawdziwym „loku”, że hamował ciężki skład i pilnował drzwi, by wypuścić i wpuścić pasażerów. Podczas jazdy obserwował szyny. Wypatrywał pęknięć, a może człowieka, który w desperacji położy głowę na torze, i czekał na niezawodną, toczącą się w jego stronę gilotynę.

Pamiętał, że jako dziecko przykładał ucho do szyny i nasłuchiwał przyjazdu pociągu. Łoskot i zgrzyt, zgrzyt i łoskot. Podniecało go narastające drganie i w ostatniej chwili odskakiwał, by stalowe koło nie obcięło mu głowy. Bywało też, że kładł na szynie aluminiowe pięćdziesiąt groszy, które zamieniało się po przejeździe ciężkiego składu w krążek wielkości pięciu złotych, tych z rybakiem ciągnącym sieć.

Po wyjeździe z sennego miasteczka trakcja elektryczna znikała. A jemu robiło się lżej na duszy, jakby wyrwał zakratowane okno z celi więziennej, w której przyszło mu siedzieć. Łyknął browaru i w tym momencie dostrzegł, jak Liza z Wiktorią wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Nie spodobało mu się to, ale był zbyt zajęty podróżą, żeby zwracać im uwagę.

Na dole ekranu migały cyferki zegara, od wyjazdu z Korsz upłynęło zaledwie pięć minut i wszystko mogło się jeszcze wydarzyć. Pociąg wyraźnie przyspieszył i lokomotywa spalinowa SU45-161, zwana pieszczotliwie „suką”, pokazała wreszcie, na co ją stać, wciskając się w klepsydrę torów, zbiegających się na horyzoncie.

On czekał na swoje sarny. Wkrótce pokazało się stadko. Dwa duże i trzy małe stworzenia skubały trawę przy niewielkim oczku wodnym porośniętym sitowiem i wcale się nie bały pociągu. Nie dawał mu tylko spokoju lis schowany za kopczykiem z kamieni polnych. Widział chytrego rudzielca, lecz Wiktoria z Lizą w ogóle nie zwracały na niego uwagi, kłapiąc głośno dziobami.

Zachował spokój anielski i kolejny raz wlał do gardła łyk bursztynowego napoju. Było mu dobrze. Mógłby zatrzymać obraz i cieszyć się widokiem płowych zwierząt, ale Wiktoria z pasierbicą nie znosiły przerw w podróży i gotowe były wrócić do swoich nudnych zajęć, więc wolał nie ryzykować.

Kiedyś było inaczej. Gdy łączyła ich jeszcze cienka nić porozumienia, a zło kryło się w najgłębszych zakamarkach jego duszy, przesiadali się w myślach do Białej lokomotywy. Pociąg gnał przez pola, a oni nucili piosenkę Steda2, który przechytrzył śmierć, wieszając się na sznurze:

Suniemy poprzez czarne łąki

Suniemy przez spalony las

Mijamy bram zwęglone szczątki

Płyniemy przez wspomnienia miast.


Zwykle zaczynała Liza, a on z Wiktorią kończył, bujając się na boki: Skąd wzięła się w krainie śmierci / Ta żywa zjawa istny cud.

No tak, ale to było okropnie dawno, a potem żadna z nich nie chciała już tego pamiętać, tylko odwalała zabawę. Ostatni raz, gdy dojeżdżali w trójkę do zapomnianych przez Boga Tołkin, Liza szepnęła coś macosze na ucho. Wyostrzył słuch. Gadała o szaleńcu, który uśmiercił w mieście kilkadziesiąt gołębi.

– Słyszałaś o tym?

– Nie, Lizo.

– Podobno ptaki okropnie się męczyły. Gdybym dorwała tego świra, który nadział gotowany groch haczykami, wyrwałabym mu, no wiesz co.

– To na pewno facet? – Wiktoria odłożyła pilniczek na stolik. – Może to jakaś pomylona kobieta?

– W każdym razie jeśli spotkałabym tę gadzinę na swojej drodze, pokazałabym jej, gdzie raki zimują.

– Ludzie często skrywają w sobie szaleństwo, Lizo – ciągnęła Wiktoria, gapiąc się na niego z prześmiewczym uśmieszkiem.

Przez chwilę milczały. Pociąg zostawił wymarłe Tołkiny i dwa tory złączyły się w jeden. Wjechali na nizinne łąki. Po obu stronach niewysokiego nasypu jaśniał rokitnik, a krępa sosna udawała piramidę egipską.

– Złapią go? – Liza wróciła do tematu.

– Może złapią, kochanie, ale… ojciec ci to chyba lepiej wytłumaczy.

– Co takiego? – rzucił zaciekawiony.

– To, że psychol bywa sprytniejszy od policji.

– Nie można tego całkiem wykluczyć – stwierdził obojętnym tonem, starając się zachować spokój.

– Niedoczekanie! To jakaś totalna masakra! – Liza wybuchła płaczem. – Życzę mu, żeby się smażył w piekle do końca życia! – wydarła się, po czym demonstracyjnie wybiegła z pokoju, a za nią Wiktoria, by ją pocieszyć.

2

E. Stachura, Biała lokomotywa.

Sekret antykwariusza

Подняться наверх