Читать книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk - Страница 5

3

Оглавление

Około szesnastej Piotr Stocki zszedł do antykwariatu. Osiemnaście skrzypiących stopni. Wyślizgana poręcz, którą polerowały jego dłonie, dłonie Wiktorii, Lizy oraz jego rodziców, nie licząc poprzednich żydowskich właścicieli, których wojna na zawsze wygnała z rodzinnego domu i wepchnęła do krematoryjnego pieca albo do jakiegoś dołu.

Przystanął na progu swego królestwa. Uchylił do niego drzwi. Nikt z ulicy go nie widział. Wystawa książek, którą z pietyzmem przygotowywał, nikogo nie obchodziła. Ludzie mijali ją obojętnie. Pędzili gdzieś, gapiąc się na przeklęte smartfony, jakby ktoś im wypreparował dusze. A może bali się prawdy, bo książki, które zgromadził, pokazywały marność gatunku ludzkiego, staczającego się nieuchronnie ku zagładzie.

On i jego książki nie byli już nikomu potrzebni. Ani Literatura rzymska, ani Kodeks Cywilny, żadne Kobiety świata antycznego, tym bardziej Psychologia życia społecznego, Islam, Platon, Zarys dziejów religii nie interesowały zajętych swoimi sprawami przechodniów.

Usiadł za biurkiem przy regale dębowym, sięgającym od podłogi do sufitu. Mógł z zamkniętymi oczami wymienić tytuły wszystkich książek ustawionych na półkach i powiedzieć od kogo, za ile i kiedy je kupił.

Zamyślił się, lecz nagle w jego wyobraźni pojawiła się napuchnięta twarz aspiranta, jak zatrzymany kadr filmowy. „Musi pan znaleźć początek sprawy. Każda sprawa ma swój początek… i koniec, panie Piotrze”. Enigmatyczna wskazówka gliniarza mogła się okazać bezcenna, jak strzałka na ścianie labiryntu, do którego trafił za karę.

Przeszły go ciarki. Było tylko jedno miejsce na ziemi, gdzie się powinien udać. Tam gdzie wszystko się zaczęło i gdzie jego życie, jak rozpędzone auto, wypadło z kolein, by wyrżnąć z impetem o betonową ścianę. Właśnie tam chciał sobie odpowiedzieć na kilka bolesnych pytań, na które dotąd nie znalazł odpowiedzi. I był jeszcze jeden, nie mniej ważny powód, by zamknąć antykwariat. Miał się z kimś spotkać i spłacić zaległy dług. Może ostatni już raz.

Stocki poderwał się z krzesła. Kiedy wrócił do mieszkania, włożył bawełnianą koszulę oraz wytarte dżinsy, chwycił plecak, wsunął do kieszeni dokumenty i po niecałym kwadransie otwierał kłódkę zawieszoną na drzwiach garażu, na zapleczu kamienicy, w której mieszkał od dziecka.

Rzadko jeździł samochodem. Zwykle poruszał się po mieście pieszo lub korzystał z autobusu albo tramwaju. Już nawet nie pamiętał, kiedy siedział za kierownicą szarego dwudziestoletniego audi 80, którego rdza obrała sobie niedawno za smakowity kąsek.

Rozejrzał się po zagraconym wnętrzu garażu. Trzymał w nim mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, które już dawno powinny trafić na śmietnik: mały rowerek Lizy z drewnianym trzonkiem, bambusową trzepaczkę do dywanów, zardzewiałą sprężynę do odtykania zapchanych przewodów sanitarnych, które potrafiły bryzgnąć na mieszkanie śmierdzącymi fekaliami w najmniej oczekiwanym momencie.

W poszukiwaniu szpadla odsunął skrzynkę po piwie, łóżko polowe i hula-hop Wiktorii, jakie tylko raz wcisnęła na szerokie biodra. Nie przeczył, był bałaganiarzem. Obrósł niepotrzebnymi przedmiotami, które zestarzały się razem z nim. Wreszcie dostrzegł drewniany trzonek szpadla. Schwycił go i wyszarpał spod zwału desek, z których miał kiedyś zrobić dla Lizy biblioteczkę. Nic z tego nie wyszło, bo zawsze miał jakieś pilniejsze zajęcie.

Dotknął palcem ostrego styliska i zadowolony położył narzędzie w bagażniku obok plecaka.

Wsiadł do samochodu. Dopasował się do zakurzonego siedzenia, przekręcił kluczyk i dodał gazu. Silnik zaskoczył za pierwszym razem, jak wierny koń, który niecierpliwie czeka w boksie na swego właściciela. Audi wytoczyło się z garażu pod czujnym okiem pani Eulalii Ptak, mieszkającej na parterze. Głowa sąsiadki w papilotach wychyliła się z okna i śledziła go uważnie.

Antykwariusz zamknął pordzewiałe drzwi, zapaskudzone napisem CHWDP, i ponownie siadł za kółkiem, posyłając sąsiadce kurwę pod nosem. Chciał jej pokazać środkowy palec, lecz nie zdążył, gdyż schowała za firankę swój kołtuński łeb, więc tylko zatrąbił na nią dwa razy i wyjechał na garbatą ulicę, zapomnianą przez facetów w pomarańczowych kamizelkach.

Kierował się na północny zachód. Czekała go ponadgodzinna jazda przez krajobraz pokryty lasami i polami uprawnymi, pocięty jeziorami oraz rzekami. Wkrótce w tyle zostały niebieskie dachy, rozpadające się budy, szykowne wille z kolumienkami i gigantyczna reklama, zachwalająca udka kurczaka w cenie pięciu złotych i osiemdziesięciu groszy za kilogram.

Stocki minął stację paliw BP i wyjechał za rogatki. Po lewej stronie na podmokłej łące pasło się stadko owiec. Małe skubały trawę przy rodzicach. Wszystkie były białe, tylko jedna czarna.

Prowadził ostrożnie, pozwalając wszystkim się wyprzedzać. Zakładał, że załatwi swoje sprawy i wróci do domu przed nocą. Warkały, Giedajty, Stękiny, Pelnik – nazwy mijanych miejscowości brzmiały obco, jakby jechał przez nieznany kraj. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz wypuścił się sam za miasto. Opuścił okno i wystawił łokieć. Wdychał świeże powietrze, jakie mogło być tylko po letniej burzy. Wiatr rozwiewał mu włosy i łaskotał w ucho. Stocki uśmiechał się do siebie. Był zachwycony i gdyby nie sytuacja, w której się znalazł, zresztą nie ze swej winy, to kto wie, może nawet zjechałby gdzieś na bok, by kontemplować świat, świat, który zamienił kiedyś na stare książki.

Do dziś był zakładką w nikomu niepotrzebnej książce, którą sam odstawił na najwyższą półkę w swoim antykwariacie. Do dziś.

Przez całe życie ukrywał przed wszystkimi, że jest sentymentalny i uwielbia czytać Miłosza, noblistę. Znał na pamięć niemal wszystkie wiersze z wydanego w Paryżu tomu Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada. Wiele razy wyobrażał sobie, że paszcza Lewiatana z wiersza Tak mało zamyka się na nim, gdy leżał na brzegach bezludnych wysp, barwnie opisanych przez starego poetę. Ubóstwiał ten stan, gdy biały wieloryb świata porywał go z antykwariatu i unosił ze sobą w otchłań. Tracił wtedy poczucie czasu, a wszystkie winy, nawet te najgorsze, wydawały mu się bez znaczenia.

Wiktoria nie podzielała jego zachwytu i wyśmiewała się z niego. Twierdziła, że facet, który czyta poezję, nie jest prawdziwym mężczyzną. Przypomniał sobie, że zanim ich uczucie zwiędło, był w pełni odpowiedzialnym mężem. Poświęcał się jej, na ile potrafił. Chodzili razem do teatru, a nawet ze dwa razy wypuścili się na bal karnawałowy, na którym większość czasu spędził za stolikiem tylko dlatego, że balety to nie była jego bajka. Sto razy wolał intelektualne rozmowy, wtedy imponował wiedzą i przytaczał argumenty z przeczytanych książek. W owym czasie był jeszcze o żonę zazdrosny. Wiktoria miała boskie kształty wiolonczeli, więc każdemu facetowi, który zatańczyłby z nią o jeden taniec za dużo, mógłby obić dla zasady mordę.

Fascynacja jej ciałem, bo nie intelektem, wyparowała, gdy Wiktoria zaszła w ciążę. Dostała szpecących plam na ciele, roztyła się jak kaszalot i po smyczkowym instrumencie zostały jedynie wspomnienia. Piotr nie planował mieć z nią dziecka zaraz po ślubie, więc kiedy przyszedł na świat ich niepełnosprawny synek, wygarnął jej, że to z jej winy, bo się nie pilnowała.

Już od pierwszych dni życie chłopca było ciągiem wizyt po gabinetach lekarskich. Pasmem nieszczęść. Choć może się mylił w tej surowej ocenie? Może Adaś był po swojemu szczęśliwy? W każdym razie, gdy w ich domu pojawiła się dokazująca Liza, wszystko się zmieniło. Wtedy Piotr ujrzał w oczach swego syna dziecięcą rozpacz. Adaś chciał, jak jego nowa siostrzyczka, pobiec na podwórko, by złapać pierwszego wiosennego motyla. Marzył, by zagrać z dzieciakami w klasy albo się bujać na trzepaku z głową zawieszoną w dół.

Lizie nie przeszkadzało jego kalectwo. Wręcz przeciwnie – kochała go takim, jakim był, i spełniała jego wszystkie zachcianki. Przynosiła mu w słoiku żabę, ślimaka, a nawet ogromne pająki, których się sama bała okropnie. Czasem, by poprawić mu nastrój, urządzała w domu teatralne przedstawienia, w których jej przyrodni brat zostawał reżyserem.

Adaś dostarczał wszystkim dowodu na to, że umysł ludzki jest nieodgadniony. W wieku pięciu lat płynnie czytał, ale książki dla dzieci szybko go nudziły, więc Piotr przynosił mu z antykwariatu słowniki, atlasy oraz encyklopedie. Chłopczyk potrafił też wykonywać trudne obliczenia matematyczne. W jego zepsutym ciele był osadzony doskonały komputer z rewelacyjnym procesorem, który nie protestował, gdy Adaś połknął świecową kredkę i się zadławił.

To Liza pokazała Adasiowi idiotyczną sztuczkę. Udawała przed nim, że połyka kredkę, ale chowała ją pod językiem i po wyjściu z pokoju wypluwała. Piotr nie chciał jej za to karać, gdyż miał wtedy do niej ogromną słabość. Tak bardzo chciał uczynić swojego synka szczęśliwym i kupić mu kolejkę elektryczną, którą mógłby się bawić od rana do wieczora. Nie zdążył.

Grzebanie w przeszłości zepsuło mu nastrój. Zaczął więc nucić swoją ulubioną piosenkę o białej lokomotywie, bujając się w jej rytm. To czasem przynosiło ulgę. Nigdy, rzecz jasna, nie widział białej lokomotywy i nie wierzył w jej istnienie, ale uwielbiał twórczość kędzierzawego artysty z chlebakiem, który tak jak on doceniał podróże pociągami.

Po słowach: Skąd wzięła się w krainie śmierci / Ta żywa zjawa istny cud*, Stocki dostrzegł człowieka na środku drogi, tuż za zakrętem. W ostatnim momencie wcisnął sprzęgło i hamulec. Pasy werżnęły mu się w żebra i uderzył głową o zagłówek. Spod kół posypał się żwir. Samochód obrócił się i zatrzymał między drzewami parę centymetrów od kościstego chłopaka z granatową torbą przewieszoną przez ramię. Stockiemu dygotały łydki. Nie tak miała wyglądać jego podróż. Omal się nie zabił przez bezmyślnego typka. Opuścił szybę, by posłać mu wiązankę, ale ów zamachał do niego przyjaźnie.

– Wielkie dzięki! Inni tylko przejeżdżali, a pan się specjalnie dla mnie zatrzymał.

Zamiast przeprosić, pasażer w białej koszulce polo oraz wytartych dżinsach otworzył drzwiczki i bez ceregieli zajął miejsce na tylnym siedzeniu, po czym poprosił kierowcę o podwiezienie.

Antykwariusz nigdy nie brał autostopowiczów, a jednak tym razem złamał tę zasadę. Odnosił wrażenie, że chłopak czekał właśnie na niego i że to nie jest żaden przypadek.

Kiedy auto ruszyło, pasażer zaczął gadać jak nakręcony. Pochwalił się, że mieszka we wsi odległej o kilkanaście kilometrów, obok kościoła, i że ojca przygniotło drzewo w lesie. Było coś nienaturalnego w jego monologu ekshibicjonistycznym.

Chłopak usprawiedliwiał się, że wprawdzie nie skończył szkoły średniej, ale za to zdobył uprawnienia na koparkę i teraz droga do szczęścia stoi przed nim otworem. Wtrącił z powagą, że zamierza się poduczyć niemieckiego, jak koledzy, którzy wyjechali do Niemiec, by zarabiać prawdziwe pieniądze. Przerwał na chwilę, jakby zbierał myśli, po czym dodał, że jego matka była z niego dumna, kiedy pokazał papiery operatora, i dlatego pozwoliła mu świętować sukces z kolegami. Młody pasażer zaznaczył, że do tej pory nigdy nie pił alkoholu, może dlatego, gdy wychylił kilka kieliszków, stracił nad sobą panowanie.

– I wtedy to się stało – oznajmił smutno.

– Co? – rzucił Stocki, zaciekawiony opowieścią.

Chłopak wzbraniał się przed mówieniem, ale pochwalił się, że dostał przepustkę z więzienia za dobre sprawowanie i teraz jedzie spotkać się z mamusią, od której nie miał od dawna wiadomości. Twierdził, że w więzieniu zmienił się na lepsze, że czyta nawet Biblię i że wszystko sobie już dokładnie przemyślał, a w przyszłości będzie odpowiedzialnym człowiekiem, na którego liczy społeczeństwo.

Stocki spoglądał w lusterko wsteczne. Odbijała się w nim smutna twarz. Każde słowo z tej opowieści dotykało go do żywego. Łowił je i zastanawiał się nad czymś. Chciał o coś zapytać, ale nie wiedział, jak zacząć. Przerażająca opowieść nie pasowała do miłej fizjonomii, obiektu westchnień zboczonych i wygłodniałych kryminalistów. Do długich wywiniętych rzęs, do równo skrojonych ust, wysokiego czoła, nad którym jaśniała równo obcięta grzywka. Chłopak był zbyt delikatny jak na więźnia. Pasowałby raczej do reklamy męskich perfum albo eleganckich koszul, na które można trafić niekiedy w kobiecych miesięcznikach. Stocki dostrzegł jeszcze na szyi chłopaka złoty medalik i wytatuowanego orła z rozłożonymi skrzydłami. Był ciekaw, jak wygląda reszta dumnego ptaka szykującego się do lotu, jakie są jego łapy i pazury.

– Nie boi się pan ze mną jechać? – zapytał pasażer, jakby czytając w myślach Stockiego.

Ten wzruszył ramionami. Przez jakiś czas podróżowali w milczeniu. Z przyciszonego radia dobiegała transmisja z polskiego sejmu. Wzburzony poseł z partii opozycyjnej zarzucił premierowi brak pamięci historycznej. Stocki czekał na ripostę premiera, lecz w tym momencie pasażer dotknął jego ramienia.

– To będzie tam! – Pokazał na polną drogę. – Dwa kilometry za groblą jest moja wioska.

Antykwariusz skręcił we wskazanym kierunku, tracąc zainteresowanie sporem politycznym. Wjechali na spękane płyty betonowe i samochód zaczął podskakiwać na wybojach jak źrebak. Na lewo pod ścianą lasu znalazło bezpieczny azyl stadko żurawi z młodymi. Chłopak otworzył okienko i dopóty gapił się na wielgachne ptaki, dopóki nie znikły za wzniesieniem.

Tymczasem płyty betonowe skończyły się i gruntówka wcisnęła się w głęboki parów. Po obu stronach rósł wybujały rokitnik i nawet gdyby antykwariusz chciał zawrócić, nie miałby najmniejszych szans.

Nagle na końcu wąwozu przed maskę samochodu wyjechał rowerzysta z kosą przywiązaną do pleców. Posuwał się środkiem drogi i nie sposób było go wyminąć. Facet w granatowym drelichu pedałował niespiesznie, co jakiś czas się oglądając, jakby chciał sprawdzić, czy audi za nim podąża. Niebawem z bocznej przesieki wyjechało dwóch młodzieńców na rowerach, którzy także ruszyli za autem. Ci z kolei mieli umocowane do ram rowerowych drągi, a może to były żelazne łomy.

Stocki nie był w stanie rozpoznać w lusterku narzędzi. Spostrzegł za to, że chłopak w samochodzie spogląda nerwowo na jadących z tyłu rówieśników, jakby się ich lękał. Samochód z rowerową eskortą posuwał się ślimaczym tempem do osady. Przejechał przez groblę z przechyloną barierką betonową. Po prawej stronie mignęła żółta tablica z wypłowiałą nazwą wsi, z której można było odczytać tylko trzy ostatnie litery: YTY. Może Sądyty?

Stockiemu obiła się o uszy nazwa średniowiecznej osady, leżącej niedaleko jego miasta, związana z wykonywaniem sądów na skazańcach. No, ale takie skojarzenie wydawało mu się w tym przypadku nieuprawnione.

Kawalkada minęła krzyż przydrożny, pokryty srebrzystym porostem, obłożony u podstawy kamieniami zebranymi z pól. Na skrzyżowaniu belek przekrzywiony Chrystus prażył się na słońcu, pokazując zardzewiałą ręką na bezlitosne niebo. Za krucyfiksem droga opadała łagodnie w stronę malowniczej doliny. W oddali pokazały się parterowe zabudowania. Z kominów snuły się w niebo białe dymki, jak na obrazach Józefa Chełmońskiego. Drewniane chałupy zbliżały się do jadących. Widać też było kamienny kościół z zapadającym się dachem, na który machina kościelna poskąpiła pieniędzy. Byli ludzie w obejściach, a także porykujące bydło i piejące koguty. Osada przypominała Stockiemu zapomniany przez Boga skansen.

Gdy samochód zajechał na owalny plac niedaleko gigantycznej lipy, antykwariusz zatrzymał wzrok na drewnianym podeście. Zastanawiał się, do czego może służyć podwyższenie obite ceratą. Zakładał, że do stawiania kanek z mlekiem, które odwozi się do skupu. Dywagacje przerwało pytanie chłopaka, chcącego się dowiedzieć, ile ma zapłacić za podwiezienie.

– Nic. Cała przyjemność po mojej stronie – zaoponował Stocki, będąc już myślami gdzieś indziej.

– Ale ja nie chcę być dłużny.

– Nie ma o czym gadać – żachnął się antykwariusz.

– Zapłacę! – upierał się młodzieniec.

Dalszą wymianę zdań przerwało bicie dzwonu na wieży kościelnej, jakby na trwogę. Na ten ogłuszający sygnał z domów zaczęli się wysypywać starcy, kobiety i dzieci. Nie minęła minuta i plac, na którego środku stała lipa, zapełnił się ludźmi. Mieszkańcy ciasno otaczali samochód. Każdy chciał być bliżej i widzieć więcej.

W tym samym momencie nadjechali dwaj rowerzyści z drągami. Pękaty młodzieniec w drelichu zsiadł z roweru i bezceremonialnie otworzył drzwiczki od strony pasażera.

Stocki wyjął kluczyk i wysiadł z auta. Uśmiechał się przyjaźnie, ale wieśniacy mieli grobowe miny. Co więcej – jego pasażer gdzieś się ulotnił. Pojawił się po dłuższej chwili w towarzystwie kilku wyrostków. Słaniał się na nogach, z fioletowym siniakiem pod okiem i rozbitą wargą wyglądał, jakby zaliczył właśnie ciężki nokaut. Jego wykręcone na plecach ręce krępował powróz, a koszulkę plamiła krew.

– Nie ma co się pierdolić! – przynaglał chudy starzec odziany w popielaty, wyświechtany garnitur. – Trza to zrobić raz-dwa.

Stocki zamierzał przerwać niepokojący spektakl. Podniósł rękę, ale tłum napierał na niego, więc szedł bezwolnie w stronę lipy rzucającej cień na klepisko.

– Już nie cwaniakujesz, bandyto?! A taki byłeś kiedyś chojrak! – wydarł się ktoś z tyłu.

– Co teraz? – zapytała kobieta w mysim swetrze i czarnej spódnicy. – Mówcie, co teraz! Nie stójcie tak, błagam!

– Jak to co? Trzeba z nim skończyć! – wyjaśnił starzec okryty postrzępioną kapotą, rozglądając się po zebranych, jakby szukał potwierdzenia.

– Racja! – dodał ktoś.

– Nie ma wyjścia! – przytaknęła niewiasta, prezentując szczerbaty uśmiech.

– Czy ktoś chce być katem? Można się zgłaszać na ochotnika.

Kulawy mężczyzna z różowym znamieniem na policzku rozglądał się wokół. Tłum milczał, nikt nie chciał się wyrywać, tylko jeden patrzył na drugiego.

– Co jest! Nie ma teraz chętnych? – W głosie starca słychać było zdziwienie. – Tchórz was, kurwa, obleciał?

– Jak nie ma chętnych, to katem może zostać kierowca! – oznajmiła niska i gruba kobieta, pokazując brudnym palcem na Stockiego.

– Racja! Kat wcale nie musi być stąd! – poparł ją kulas. – Nikt nam wtedy nie zarzuci, że się mścimy.

Nigdy, nawet w najczarniejszych snach, Piotr Stocki nie przypuszczał, że będzie odgrywać tak plugawą rolę. Kat. To trzyliterowe słówko przerażało go. Brzmiało, jakby ktoś spuścił ostrze gilotyny na obnażoną szyję albo brzeszczot noża zagłębiał się w ludzkie ciało z obrzydliwym mlaśnięciem.

Był oszołomiony. Chciał zaprotestować, ale dostał kuksańca w bok i głos uwiązł mu w gardle. Piegowate bliźniaczki w chabrowych sukieneczkach, z mysimi kucykami, najpewniej poinstruowane przez dorosłych, przyniosły z domu dwa taborety. Wkrótce jeden znalazł się na środku podestu, drugi zaś ustawiono jako stopień ułatwiający wejście na drewniane podwyższenie pod drzewem.

Wszystko działo się spontanicznie. Ktoś złapał skazańca pod ramiona, inny go pchnął, tak że chłopak znalazł się pod grubą gałęzią, niemal dotykając jej głową. Kilkanaście sekund wystarczyło. Sprytny podrostek przerzucił gruby sznur konopny nad gałęzią. Drugi pomógł mu i pętla znalazła się na szyi chłopaka.

Stockiego dziwiło, dlaczego skazaniec nie ucieka i się nie szarpie, jakby się pogodził z losem. Dwaj młodzieńcy z drągami, strażnicy makabrycznej ceremonii, przywiązali wolny koniec liny do pnia i się odsunęli.

– Rozstąpić się, psia krew! – zawołał siłacz o zajęczej wardze. – Każdy chce zobaczyć!

– Właśnie. Przestańcie się pchać jak jakaś miejska hołota! – zapiszczała falsetem drobna kobieta.

– Chodź tu, Jadźka! Dziś twój dzień! Czekałaś na to pięć lat i się wreszcie doczekałaś! – dodał mężczyzna w drelichu, który odstawił kosę.

– Dzisiaj twój wielki dzień, Jadźka! – poparła go rozczochrana istota niewiadomej płci, nosząca wyszmelcowany fartuch. – Pan Bóg nierychliwy, ale, kurwa, sprawiedliwy.

Po tych słowach tłum się rozstąpił. Przed szereg wystąpiła drobna kobieta o posiwiałych włosach upiętych w kok. Obciągnęła rękawy granatowego swetra i przygładziła stalową spódnicę, czując na sobie ludzkie spojrzenia. Na jej ustach pojawił się uśmiech zakłopotania. Zaplotła ręce na piersi i potarła palcem czubek nosa.

– Nie pchać mi się, bladź jebana, każdy przecież zobaczy! – kulawy typ z różowym znamieniem rozdarł się groźnie i poprawił czapkę.

Chłopak podciągnięty za ramiona stanął na stołku. Był zaskoczony i sparaliżowany ze strachu.

– Zapytaj go, kacie, o ostatnie słowo! – poinstruował go z namaszczeniem starzec w garniturze.

– Właśnie! Nie może sobie odejść bez ostatniego słowa. To będzie niehonorowo! – dorzucił ktoś z tyłu przemądrzale.

– Jak mam go zapytać?

– Zwyczajnie! – Staruszek był poirytowany. – Może chce się przeżegnać albo wyspowiadać?

– A po co ma się żegnać, kiedy idzie do diabła? – odpyskowało niskie i grube babsko w beżowej chustce.

– Czy chcesz coś powiedzieć? – zapytał antykwariusz.

– Powiedz głośniej! Z tyłu nic nie słychać!

– Czy chcesz coś powiedzieć? – powtórzył Stocki dobitniej.

– Chcę żyć! – wydarł się młodziak. – Nie zabijajcie mnie, błagam. Ja nie chciałem tego zrobić!

W odpowiedzi rozległy się śmiech i buczenie.

– No, dobra, kończyć z nim! Trzeba iść do roboty, a nie gapić się jak niemoty – zawołał ktoś zza pleców.

– Szkoda naszego czasu! – ponaglał mężczyzna w kapocie. – Bydło ryczy w zagrodach. Może spaść deszcz, trzeba migiem zbierać siano.

– Ile będziesz tak stać, kacie? – warknął zniecierpliwiony kulas.

Antykwariusz machinalnie oparł nogę na brzegu stołka, chciał zejść, ale poczuł pod żebrami jakiś ostry przedmiot. Zastanawiał się nad czymś przez sekundę, która wydawała mu się wiecznością. Wtedy ktoś naparł na niego z tyłu i Piotr niechcący kopnął taboret, a ciało skazańca runęło w dół z impetem.

Rozległy się krzyki przerażenia i nieśmiałe oklaski. Przez chwilę chłopak podrygiwał na sznurze, a granatowy orzeł na jego szyi trzepotał wytatuowanymi skrzydłami, jakby chciał się poderwać do ostatniego lotu, lecz szybko znieruchomiał. Głowa chłopaka z wywalonym językiem pochyliła się na bok, a sarnie oczy wytrzeszczyły na zebranych, jakby wisielec chciał na zawsze zapamiętać ich twarze.

Zapadła cisza, którą zakłócało tylko denerwujące bzyczenie trzmiela, spijającego nektar z kwiatów lipy.

Po kilku minutach osiłek o zajęczej wardze złapał wisielca za nogi i uniósł do góry. Stocki odczepił ciało od sznura, a wtedy dwaj młodzieniaszkowie zabrali je i gdzieś ponieśli.

Chuda kobieta, ubrana na czarno, stanęła przy nim. Z jej oczu spływały łzy.

– Zabił pan mojego Staśka. Pan Bóg strąci pana za to do piekieł!

– Ależ kobieto… Sama widziałaś, że… – usprawiedliwiał się antykwariusz, lecz zamilkł, nie znajdując argumentu.

Chciał jej wyjaśnić, że rola kata została mu narzucona i że nie chciał jej przyjąć, gdyż jest tu tylko przejazdem. Przecież ktoś, a nie on, założył młodemu skazańcowi stryczek na szyję. On tylko niechcący kopnął stołek, gdy został popchnięty. Zresztą tak naprawdę nie miał wyjścia. Kto wie, czy gdyby tego nie zrobił, nie wisiałby obok przestępcy jako jego starszy kolega. Inna rzecz, że był nienaturalnie pobudzony, jakby odegrał specjalnie napisaną dla niego rolę.

Gdy matka skazańca ze spuszczoną głową odeszła, jej miejsce zajął mężczyzna w wyciągniętym podkoszulku i kusych spodniach przewiązanych rzemykiem. Miał pobrużdżoną twarz i czerwony nos, z którego łuszczyła się skóra spalona słońcem. Chłop wyciągnął sękatą dłoń, która zacisnęła się na palcach Stockiego jak imadło.

– Uratował pan nasz honor! – powiedział wzniośle. – Tu wszyscy są dobrzy do gadania, tylko nie do roboty. Jeden patrzy na drugiego i palcem nie kiwnie, cwaniaki. Cała wieś na to czekała od lat.

Stocki wzruszył ramionami i wtedy ktoś poklepał go po plecach. Obrócił się. Przed nim stał starzec w szarym od pyłu garniturze. Posępny mężczyzna zamaszyście wysmarkał nos, wydmuchując gile na trawę, najpierw przez jedną dziurkę, potem przez drugą, i wytarł palce o zmurszałe sztachety.

– Stało się! – oznajmił grobowym głosem. – A tego, co się stało, nie da się już odstać.

W słowach tych był jakiś żal, więc Stocki poczuł się zobowiązany zadać pytanie.

– A co by było, proszę pana, gdybym odmówił? – Starał się opanować głos.

Staruch się skrzywił.

– Niech pan lepiej nie pyta! – odparł rozeźlony.

– Co to znaczy? – Antykwariusz nie ustępował. – Muszę wiedzieć! To dla mnie ważne!

– Skoro tak, to panu powiem. My chcieliśmy tylko szczeniaka postraszyć. On miał nas przeprosić, nic więcej. Jednak nasz plan wziął w łeb, gdy pan z jakiegoś powodu kopnął stołek.

– Ja tego nie chciałem. To wszystko przez was. Sam pan widział, że ktoś mnie popchnął z tyłu.

– Niech pan sobie ze mnie, kurwa, nie żartuje! Jestem zbyt poważnym człowiekiem. Teraz raptem zrobiło się panu żal młodego, co? To był złoty chłopiec, który raz w życiu zbłądził. Każdy ma prawo do błędu. Mógł mu pan chociaż dać małą szansę. Wielka szkoda, że pan tego nie zrozumiał.

– Dlaczego nikt mnie nie uprzedził?

– Nie wszystko się da przewidzieć – zawyrokował staruch z pokerową miną i charknął pod nogi żółtym glutem.

– Co mam teraz robić?

– Nic. Żyć dalej. Wszystko się jakoś ułoży. No, a teraz przejdźmy do rzeczy. To są pana pieniądze! – oświadczył staruch i wyjął z kieszeni gruby zwitek banknotów, okręcony gumką recepturką. – Zebrane od wszystkich. Matki wisielca, rzecz jasna, nie liczę!

Wcisnął Stockiemu gruby rulon, a ten zaskoczony zaniemówił. Chciał wyjaśnić, że nie potrzebuje od nich żadnych pieniędzy, miał to już na końcu języka, ale stary obrócił się na pięcie i gdzieś zniknął. Antykwariusz sam nie wiedział, dlaczego schował rulon do kieszeni.

Na miejscu starucha pojawiali się kolejni gapie. Dziękowali i dzielili się z antykwariuszem wrażeniami z egzekucji.

– Pierwszy raz widziałem, jak się kogoś wiesza! – pochwaliła się dziewczyna o wydatnym biuście i spojrzała zalotnie na Stockiego.

– A ja już widziałam, jak się wiesza psa! – odpowiedziała jej zezowata rówieśniczka, lecz koleżanka biuściasta zaraz jej wypomniała, że człowiek to nie to samo co pies.

Kuternoga, korzystając z okazji, wepchał się zadem między dwie rozdyskutowane dziewczyny. Podniósł z dumą butelkę wódki i chciał się napić z katem, ale ten się wykręcił, tłumacząc, że musi zaraz jechać w dalszą drogę.

Ponura uroczystość jeszcze się nie kończyła. Pod drzewem na drewnianym podeście mięśniak o zajęczej wardze ciął nożem sznur po wisielcu na małe kawałki. Szybko ustawiła się przy nim kolejka. Każdy chciał dostać część liny, która ponoć przynosiła szczęście. Dziewczyny zostawiły kuternogę i wyrwały do przodu, by dostać swój kawałek. Ostatni fragment sznura należał się zwyczajowo katu, ale Stocki odstąpił go łaskawie grubemu babsku w beżowej chustce, która chrumkała i ciumkała jak świnia, zadowolona, że los obszedł się z nią tak łaskawie.

Wreszcie ceremonia egzekucyjna dobiegła końca. Tłum wieśniaków odprowadził antykwariusza do samochodu. Jedna z piegowatych bliźniaczek usłużnie otworzyła mu drzwiczki samochodu. Jakiś oberwaniec oparty o płot wycharczał:

– Jedź, kacie! Krzyż ci, kurwa, na drogę!

Stocki się wzdrygnął. Roztrzęsioną ręką włożył kluczyk do stacyjki i go przekręcił. Silnik zagrał, więc wcisnął sprzęgło, wrzucił jedynkę i zwolnił hamulec. Auto potoczyło się po pylistej drodze. Na jednostajny dźwięk sygnalizatora kierowca posłusznie zapiął pasy. Do zmierzchu brakowało jeszcze kilku godzin.

1

E. Stachura, Biała lokomotywa.

Sekret antykwariusza

Подняться наверх