Читать книгу Amnezja - Peter Carey - Страница 5
Оглавление1
W Waszyngtonie był wiosenny wieczór, w Melbourne chłodny, jesienny poranek, a w Greenwich wybiła 22.00, gdy do skomputeryzowanego systemu kontroli niezliczonych australijskich więzień przeniknął wirus, otwierając zamki także w wielu innych zakładach karnych, o których istnieniu haker nie mógł mieć pojęcia. Ponieważ w 2010 roku systemy zabezpieczeń australijskich więzień były z reguły projektowane i sprzedawane przez amerykańskie korporacje, wirus natychmiast zaatakował sto siedemnaście federalnych zakładów karnych w Stanach Zjednoczonych, tysiąc siedemset więzień i ponad trzy tysiące aresztów okręgowych. Docierał tam po cichu, w ciemnościach, jak pożar buszu trawiący korzenie drzew. Gdy osiągnął cel, pojawiał się komunikat: PRZEJĘLIŚMY KONTROLĘ NAD TĄ INSTYTUCJĄ. ANIOŁ OGŁASZA, ŻE JESTEŚCIE WOLNI.
Wiadomości te, a także inne, bardziej rozbudowane, pisane po angielsku, odczytywali strażnicy w Teksasie, pracownicy firm ochroniarskich w Afganistanie, w Kurdystanie, w obozach przejściowych dla imigrantów w Australii, na rakietowym poligonie doświadczalnym Woomera, w kopalniach diamentów w Kimberley i w tajnej amerykańskiej stacji radarowej pod Alice Springs. Niektórzy więźniowie zbiegli, część z nich została zastrzelona lub odniosła rany. Wędrujących po australijskich bezdrożach oszołomionych Afgańczyków i Filipińczyków, indonezyjskiego nastolatka rannego podczas strzelaniny, brytyjskiego muzułmanina umierającego z odwodnienia – wszystkie te wcześniej nieznane osoby pokazała telewizja.
Na monitorach systemu alarmowego w obozie przejściowym dla azylantów w Villawood pod Sydney wyświetlił się napis: ANIOŁ PAŃSKI OTWORZYŁ NOCĄ DRZWI WIĘZIEŃ I PRZYNIÓSŁ IM WOLNOŚĆ. Moi byli koledzy pytali: Co mówi ten język o sprawcy?
Miałem to gdzieś. Byłem jednak wdzięczny losowi, że pojawił się duży temat, który wypchnął moje nazwisko z pierwszych stron gazet piszących o mnie: ŁGARZ, ŁGARZ, W GACIACH OGIEŃ MASZ. Po całych dniach przesiadywałem w Sądzie Najwyższym stanu Nowa Południowa Walia i płaciłem mecenasowi Nigelowi Willisowi pięćset dolarów za godzinę, żebym mógł odpowiadać za zniesławienie. Liczba „godzin pracy” Nigela już dawno osiągnęła pułap, przy którym stało się jasne, że Nigel to głupi kutas i że nie mam najmniejszych szans, ale on wciąż powtarzał: „Głowa do góry” i obstawiał szanse na kasację wyroku jak 3:2. I nieważne, że mój adwokat był właścicielem konia wyścigowego.
Tymczasem nie pozostawało mi nic innego do roboty niż czytanie gazet. FEDERALNI TWIERDZĄ, ŻE ANIOŁ TO WIRUS Z AUSTRALII.
– Czy oskarżony może wyjaśnić sądowi, dlaczego czyta gazetę?
– Jestem dziennikarzem, wysoki sądzie. To mój fach.
Następnie sąd zwrócił uwagę na stan mojej tweedowej marynarki. Cha, cha!, wysoki sądzie! Kiedy sędzia już sobie pożartował, ogłosił przerwę na lunch. Nie mając tamtego dnia nikogo do towarzystwa, zabrałem swoje słynne już, popieprzone „ja” do ogrodu botanicznego, gdzie przeczytałem „Daily Telegraph”. Pośród różanych ogrodów i nawozu z końskiego łajna dowiedziałem się, że ów terrorysta, który wcześniej był „rzecz jasna” chrześcijańskim fundamentalistą, przemienił się w córkę aktorki z Melbourne. Zdrajczyni była bardzo blada i nie wyglądała na swoje trzydzieści lat. Pod zdjęciem widniało nazwisko jego autora, Dicka Connolly’ego, ale najwyraźniej przebrobiono je w photoshopie, bo w rzeczywistości kobieta okazała się osobą o solidnej posturze i krzepkich nogach, zupełnie niepodobną do chudziny z fotografii w „Daily Telegraph”. Mieszkała w dzielnicy Coburg w północnym Melbourne, na nieciekawym, zaniedbanym, przemysłowym przedmieściu, gdzie zbiegiem okoliczności mieściło się więzienie Pentridge. Zjawiła się na rozprawie wstępnej ubrana w czarną bluzę z kapturem i przygarbiona, pewnie by ukryć fakt, że nasza pierwsza rodzima terrorystka ma piękną twarz.
„Anioł” to był jej nick, a w czymś, co – jak się dowiedziałem – nazywają „realem”, nosiła imię Gaby. Oskarżyli ją pod nazwiskiem Gabrielle Baillieux. Dawno temu poznałem jej rodziców – matka, Celine Baillieux, była aktorką, a ojciec, Sandy Quinn, posłem z ramienia Labor Party.
Wróciłem na własną rozprawę przygnębiony – nie z powodu tego, jak się potoczy, gdyż to było dawno przesądzone, lecz dlatego, że zrozumiałem, iż moja kariera dziennikarska legła w gruzach akurat wtedy, gdy mogłem oczekiwać, że sięgnie zenitu.
Opublikowałem parę książek, pięćdziesiąt artykułów i tysiąc felietonów, głównie dotyczących traumy, jaką zafundowali mojej ojczyźnie w 1975 roku nasi amerykańscy sojusznicy. Moi koledzy wysnuli pochopny wniosek, że hakerka chciała jedynie uwolnić z australijskich obozów internowania nielegalnych imigrantów przybyłych na łodziach, a ja przyjąłem punkt widzenia naszych amerykańskich sojuszników, że chodziło o atak na Stany Zjednoczone. Od razu było dla mnie jasne, że wydarzenia z 1975 roku były pierwszą odsłoną tego dramatu i że działania Anielskiego Wirusa to akt zemsty. Gdyby Waszyngton miał rację, okazałoby się to tematem, na który czekałem całe życie. Jeśli określenie „wydarzenia 1975 roku” brzmi dla was niezrozumiale lub tajemniczo, to właśnie o to chodzi. One są sednem tej sprawy jako część „Wielkiej Amnezji”. Ciąg dalszy nastąpi.
W sali sądowej przysłuchiwałem się, jak mój wydawca dostaje cięgi od sędziego, i ujrzałem jego minę, gdy wreszcie zrozumiał, że nie może sprzedawać mojej książki nawet na wyprzedażach.
– Na przemiał? – spytał.
– Łącznie z egzemplarzem, który trzyma pan w ręku.
Wyznaczono mi grzywnę w wysokości stu dwudziestu tysięcy dolarów. Jestem ubezpieczony, czy nie? Nie miałem pojęcia.
Tłum przed gmachem sądu cieszył się jak przed egzekucją.
– Feels, Feels! – wołał taki jeden z News International. – Spójrz na mnie. Felix.
Kev Dawson, ostrożny chujek, który zarabiał na życie, przeredagowując komunikaty dla prasy.
– Spójrz tutaj, Feels.
– Co sądzisz o orzeczeniu sądu, Feels?
Oto, co sądziłem: Naszego jedynego lewicowego dziennikarza, który się jeszcze ostał, obsikano z samej góry. Co było moją zbrodnią? Powtarzanie komunikatów dla prasy? Nie, opublikowanie plotki. Tymczasem w świecie dorosłych plotka jest takim samym „faktem” jak dym. A jeśli nie piszesz o dymie, nie informujesz o zagrożeniu na horyzoncie.
Sąd Najwyższy stanu Nowa Południowa Walia uznał to za zniesławienie.
– I co teraz, Feliksie?
Obrabuję bank? Zastrzelę się? Z całą pewnością nikt nie zleciłby mi tematu Anioła, choć miałem lepsze kwalifikacje (zapamiętajcie to sobie w „Wired”) niż którykolwiek z tych bystrych dzieciaków, którym to powierzą. Zostałem jednak – co z przyjemnością zaznaczył sędzia – spalony w swoim „dotychczasowym fachu”. A byłem głównym publicystą, felietonistą, tak zwanym dziennikarzem śledczym. Należałem do wąskiego grona Canberra Press Gallery relacjonującego obrady parlamentu, a moje „plotki” wywoływały tam sporo szumu. Podejrzewam, że sławny Alan Ramsey nawet mnie lubił. W połowie lat 70. przez krótki czas prowadziłem program „Radio dla kierowców” w stacji ABC.
Byłem podstarzałym żywicielem rodziny z absurdalnym kredytem hipotecznym, dlatego zostałem scenarzystą i dorywczo pisywałem powieści. Historyczne, polityczno-satyryczne, thrillery i kryminały. Filmowa adaptacja mojej powieści Barbie i zakute pały stała się tematem warsztatów w Sundance Institute Roberta Redforda.
Ale nawet wtedy, gdy się podlizywałem i zabiegałem o „twórcze dotacje” Australijskiego Instytutu Filmowego, pozostawałem socjalistą i służebnikiem prawdy. Skierowano przeciwko mnie dziewięćdziesiąt osiem pozwów, nim ten ostatni złamał mi karierę. Po drodze zdemaskowałem działania Kerry’ego Packera i Ruperta Murdocha (swoją drogą absolwentów liceum i college’ u Old Geelong), co zawsze jest zajęciem bardzo ryzykownym dla ojca rodziny i przerażającym dla tych, którzy liczą, że ów zapewni im byt. Gdy media głównego nurtu zamknęły podwoje przed wszystkimi naiwniakami, którzy pragnęli pisać prawdę, ja wciąż publikowałem swój „Lo-tech Blog”, biuletyn wydawany na przebitkach, który czytali wszyscy członkowie Canberra Press Gallery i cały parlament. Nie pytajcie, jak płaciliśmy za prąd.
Pracowałem jako dziennikarz w kraju, gdzie przepływ informacji kontrolowały trzy korporacje. Ich umiejętność manipulowania „prawdą” sprawiała, że powszechne prawo wyborcze stało się w sumie nieważne, ale byłem dziennikarzem. Robiłem, co mogłem. W swoim blogu zdemaskowałem tchórzliwą postawę australijskich mediów wobec relacjonowania kłamstw rządu na temat uchodźców z pokładu nieszczęsnego statku „Oolong”.
– Nie potrafię pojąć, jak prawdziwi uchodźcy mogli wyrzucać swoje dzieci za burtę – oświadczył nasz premier.
Znów, jak w 1975 roku, było to iście goebbelsowskie kłamstwo. Czwarta władza przekonała cały naród, że uchodźcy to zwierzaki i świnie. Wielu myśli tak do dzisiaj.
A jednak to było miejsce dla uchodźców. Czuliby się jak w domu wśród najlepszych z nas. Jesteśmy przecież tradycyjnie odważni, wytrwali i zaradni w obliczu osamotnienia i śmiertelnego zagrożenia. Niestety, cechuje nas także okropne tchórzostwo, lizusostwo, skłonność do przestępczości, nijakości i wygodnictwa.
Byłem przytłoczony, traciłem dech, ale odczuwałem też dumę, iż zostałem pozwany, napiętnowany, wzgardzony i nazwany zerem przez tych, którzy jedynie przeredagowują komunikaty dla prasy. Znalazłem w tym pociechę, pewnie dlatego, że nie było jej nigdzie indziej. Jak pokażą nadchodzące tygodnie, żaden z moich dawnych kolegów nie kwapił się, by wybawić mnie od powolnego, niszczącego duszę kieratu bezrobocia.