Читать книгу W godzinie śmierci - Peter James - Страница 19
12
ОглавлениеWithdean Road to był jeden z elegantszych adresów w mieście. Domy stały w odosobnieniu, za wysokimi murami albo ścianami drzew i krzewów, na cichej, wijącej się, wysadzanej drzewami uliczce. Susi Holiday jechała powoli, a Dave Roberts odczytywał na głos numery.
Parzyste były po prawej stronie.
– Tutaj! – oznajmił.
Wjechała przez starą drewnianą bramę i ruszyła po opadającym stromo, krętym, wyboistym asfaltowym podjeździe. Po prawej stronie rosły rododendrony, a po lewej, w dole, za skalniakiem i stromym trawnikiem, ujrzeli krytą tynkiem kamyczkowym fasadę wielkiego edwardiańskiego domu z pewnymi cechami architektury naśladującej styl Tudorów, z oprawnymi w ołów szybkami i zwieńczoną wysokimi szczytami. W górze na ścianie umocowana była czerwona skrzynka alarmowa systemu antywłamaniowego LanGuard.
W końcu podjazdu, na tyłach budynku, znajdowało się podwórze przed dwoma rozpadającymi się garażami. Susi zatrzymała samochód i oboje wysiedli. Płot po ich prawej stronie, za którym rosły wysokie drzewa osłaniające sąsiedni dom, był zaniedbany, ale tarasowe trawniki zostały niedawno skoszone i w powietrzu unosił się zapach trawy i róż. Z posiadłości rozpościerał się ładny widok na dolinę, gdzie u podnóża stromej kredowej skarpy przebiegała linia kolejowa z Londynu do Brighton, oraz na domy wznoszące się na obrzeżach stadionu Withdean, dzielnicy Patcham i boisk Varndean School.
Z bliska zobaczyli, że dom jest w kiepskim stanie: zaprawa była miejscami wykruszona, fasadzie bardzo by się przydało malowanie, a z ram okiennych łuszczyła się farba. Taki stan często oznaczał, że należy spodziewać się mieszkańców w podeszłym wieku. Drozd kąpał się w kamiennej wanience dla ptaków, stojącej na małym prostokątnym trawniku okolonym drzewkami różanymi.
– Wstyd, żeby nie dbać o tak piękne miejsce – powiedział Dave Roberts.
Susi Holiday skinęła głową, rozglądając się wokół. Pomyślała, że jej pies byłby przeszczęśliwy na tej posesji, i zastanawiała się, ile milionów mogłaby ona kosztować, nawet w obecnym stanie.
Ruszyli ścieżką wiodącą wokół domu ku drzwiom frontowym, wypatrując w każdym z mijanych okien jakichkolwiek oznak życia. Przecięli trochę zapuszczony ogród różany i dotarli do dużego, wyłożonego płytkami ceramicznymi ganku. Zwinięte w rulon egzemplarze „Daily Telegraph” i „Argusa” były wciśnięte w skrzynkę na listy. Inne gazety i jakaś korespondencja leżały pod drzwiami. Niedobry znak.
Susi Holiday uklękła i zerknęła na daty.
– Wczorajsze, środowe, i dzisiejsze – oznajmiła.
Dave Roberts zadzwonił do drzwi. Czekali. Żadnej odpowiedzi. Potem zapukał. Nieraz chwalił się, że doprowadził pukanie do perfekcji i że potrafiłby obudzić nim umarłego.
Nadal panowała cisza. Wsunął dłoń w szczelinę skrzynki pocztowej, wyciągając garść korespondencji. Listy i broszurki reklamowe. Pośród nich pojawiła się szara koperta zaadresowana do pani Aileen McWhirter, co potwierdziło, że trafili pod właściwy adres.
Dave przycisnął nos do szpary w skrzynce na listy i głęboko wciągnął powietrze, by sprawdzić, czy wyczuje charakterystyczny ciężki, lepki, zjełczały zapach śmierci. W przeciwieństwie do domu Ralpha Meeksa, tu go nie wyczuł, ale to nie upewniło go jeszcze, że pani McWhirter żyje. Nawet w tych letnich miesiącach mógł minąć i tydzień, zanim ciało zaczynało cuchnąć.
Zapukał znowu, a potem wybrał numer, który podała im dyspozytorka z centrum powiadamiania ratunkowego. Usłyszeli, że telefon dzwoni gdzieś w głębi domu, ale nikt nie odbierał. Po kilku chwilach włączyła się automatyczna sekretarka.
Obeszli cały dom, zaglądając uważnie we wszystkie okna. W kuchni był włączony telewizor. Dostrzegli na stole egzemplarz „Sussex Life”. Obok talerz, nóż i widelec. Rondel stał obok piecyka Aga.
– Co o tym sądzisz? – spytała posterunkowa Holiday.
W odpowiedzi jej kolega włożył rękawice ochronne, wyjął z kabury pałkę policyjną i roztrzaskał oprawną w ołów szybkę obok drzwi frontowych. Potem wsunął ostrożnie rękę przez otwór, uważając na odłamki, odnalazł zasuwkę i otworzył drzwi.
Weszli do wielkiego, wyłożonego dębem holu, gdzie leżało kilka ładnych, choć podniszczonych perskich dywaników. Od razu rzuciły im się w oczy ciemne prostokąty na gołych ścianach, jakby wisiały tam kiedyś obrazy. Zresztą cały hol wydawał się, jak na tak okazały dom, dziwnie pusty.
Podobnie jak większość pokojów na dole, które przeszukali.
Dave Roberts zostawił Susi na parterze, żeby szukała dalej, a sam ruszył po spiralnych, bogato zdobionych schodach na górę. Kilka chwil później zawołał:
– Susi, szybko! Tutaj!