Читать книгу 1939 Apokalipsa. Początek - Radosław Wiśniewski - Страница 5
Wojna musi wybuchnąć
ОглавлениеTego wtedy jeszcze nikt nie wiedział, ale wojna musiała wybuchnąć. Chociażby dlatego, że gospodarka niemiecka produkowała masowo broń dla błyskawicznie rozbudowywanej armii. Hitlera ostrzegano, że system ekonomiczny nie jest w stanie tego wytrzymać i musi być zasilany kolejnymi rabunkami. Inaczej załamie się, a wraz z nim przywództwo wodza i jego partii, i odżyje być może widmo tego, co jest najgorszym koszmarem nieudanego malarza – jakiś rodzaj rewolucji ludowej na wzór rosyjskiej. Austria, Czechosłowacja były łapanymi w biegu podporami, dzięki którym biegacz ciągle się nie przewracał. Wchłonięcie ich gospodarek i systemów walutowych odsuwało to załamanie o kolejne miesiące, lata, ale prawda jest taka, że rozbuchane wydatki, które pchnęły gospodarkę naprzód i dały Niemcom dobrobyt, oznaczały rozwój pod zastaw, na kredyt. Ten kredyt miała spłacić w przyszłości armia. Bo armia, w którą się inwestuje na taką skalę, budując w ciągu czterech lat z niczego sześć dywizji pancernych i cztery lekkie, które różniły się od pancernych tylko nieznacznie mniejszą ilością czołgów – nie może stać bezczynnie, ponieważ wówczas przynosi straty. Musi podbijać. Ale nie jest jeszcze gotowa na starcie z Zachodem. Dlatego Polskę trzeba rzucić na kolana w 7, 10 maksymalnie 14 dni, zatrzasnąć błyskawiczne okrążenie na lewym brzegu Wisły i tam zniszczyć Polaków, tak jak Francuzów w 1871 roku pod Sedanem. Łupinkę należy zmiażdżyć. Raz-dwa. Zanim ktokolwiek ochłonie, zanim napadnięty zdoła zmobilizować swoje rezerwy, wyjść w pole i okopać się w tym polu.
Dlatego wojna miała wybuchnąć 26 sierpnia rano. Taki rozkaz jeszcze 25 sierpnia koło 14:00 potwierdził sam Hitler. To z tego powodu szkolny pancernik „Schleswig-Holstein” przypłynął z kurtuazyjną wizytą do Gdańska w przeddzień planowanej daty rozpoczęcia działań zbrojnych, czyli 25 sierpnia. Jednak 25 sierpnia o godzinie 18:00 świat obiegła wiadomość o tym, że Polska zawarła z Wielką Brytanią traktat sojuszniczy, a niemal w tym samym czasie, co do godziny, do Hitlera dotarł list od Benito Mussoliniego, w którym pisał, że Włochy nie są gotowe do wojny i że do niej nie przystąpią. To było przykre zaskoczenie dla Führera. Hitler podjął decyzję, że potrzebuje więcej czasu na zmobilizowanie swojego potencjału militarnego, i nakazał w trybie natychmiastowym przełożyć inwazję na Polskę z 26 sierpnia na 1 września. Rankiem tego dnia do działań zbrojnych mogło przystąpić nie więcej niż 37 dywizji niemieckich. Wprawdzie były gotowe wszystkie dywizje szybkie – pancerne, lekkie i zmotoryzowane, ale mogło zabraknąć piechoty na pierwszorzędnych kierunkach uderzenia, a istniało prawdopodobieństwo, że Polacy mogliby przerzucić siły na najbardziej zagrożone kierunki i powstrzymać główne natarcie. Na dokładkę stan polskiej obrony był w znacznej mierze zagadką. Polska nie ogłosiła wprawdzie powszechnej mobilizacji, ale to wcale nie znaczyło, że do wojny się nie szykuje. Dlatego Hitler chciał mieć więcej wojska w pierwszej linii, chciał zwiększyć swoją wyjściową przewagę. Chodziło o to, żeby zmiażdżyć pierwszy rzut przeciwnika, następnie wyrzucić daleko przed siebie podjazdy i wydzielone oddziały czołgów oraz zmotoryzowanej piechoty, nawet bez wsparcia artylerii, ale z łącznością i z lotnictwem, szczególnie tym szturmowym. One miały zastąpić artylerię, gdyby było trzeba, a przy okazji siać panikę, zamieszanie, dezorganizację. Piechota miała zajmować teren, likwidować punkty oporu, których nie dałoby się zająć z marszu, podczas gdy łączone formacje pancerno-motorowe miały obezwładniać sieć komunikacyjną, łączności, destabilizować prace tyłów i koniec końców wywołać panikę i bezładny odwrót. Całość w obecnej sytuacji nie powinna trwać dłużej niż dwa tygodnie. Bo tyle mniej więcej, według obliczeń sztabowców, trwałaby mobilizacja powszechna i koncentracja armii francuskiej, za plecami której pewnie nieco wolniej zbierałaby się armia brytyjska. Dlatego około godzin wieczornych Hitler podjął nagłą decyzję, którą natychmiast przekazano dalej.
Ale rozkaz o odwołaniu ataku na Polskę nie doszedł do wszystkich niemieckich oddziałów na czas. Szczególnie tych dywersyjnych, rekrutowanych z mniejszości niemieckiej w Polsce, z którą łączność była co najmniej utrudniona i nie bezpośrednia. Do takiego nieudanego ataku doszło w rejonie Jabłonkowa, gdzie Niemcy chcieli zająć strategicznie ważny tunel w rejonie miejscowości Mosty. Tunel kolejowy został prewencyjnie zaminowany kilka dni wcześniej przez saperów z 21 Dywizji Piechoty dowodzonej przez generała Józefa Kustronia. Codziennie po przejechaniu ostatniego planowego pociągu saperzy uzbrajali ładunki w tunelu. W rejonie stacji Mosty stale dyżurowała drużyna z 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. Niemieccy dywersanci w liczbie około 30, do których nie dotarł rozkaz o przełożeniu ataku na Polskę, w nocy z 25 na 26 sierpnia ostrzelali stację w Mostach i próbowali ją opanować. Na moment im się to udało, ale jedna z telefonistek, z aparatu ukrytego w podziemiach budynku poinformowała o sytuacji polskie dowództwo, zaś Niemcy zorientowali się, że mimo nadawania przez radio umówionego sygnału – obiecana pomoc regularnych oddziałów nie nadchodzi, i wycofali się w kierunku Słowacji. Generał Kustroń domagał się od władz niemieckich stawienia się na rozmowy dowódcy wojskowego nadzorującego sąsiedni obszar i ukarania winnych prowokacji. Niemcy przysłali na rozmowy kapitana piechoty, co samo w sobie było dla generała obraźliwe. Ostatecznie generała Kustronia przeprosił pisemnie dowódca niemieckiej 7 Dywizji Piechoty Eugen Ott, nazywając starcie incydentem spowodowanym przez „niepoczytalnego osobnika”. Tym osobnikiem był Leutnant Hans Albrecht Herzer, odznaczony krzyżem żelaznym jako jeden z pierwszych żołnierzy niemieckich. Podobno to odznaczenie nie miało nic wspólnego z akcją w Mostach, ale też w oficjalnych dokumentach żadnej takiej akcji nie było.
Lecz nie był to jedyny taki przypadek. Na przykład 26 sierpnia o piątej rano do Komendy Głównej Straży Granicznej w Warszawie dotarł telefonogram z komendy w Tczewie informujący o próbie przejechania pięciu niemieckich czołgów przez most w Kramrowie Polskim. Most został wysadzony. Komenda Straży Granicznej w Katowicach o dziesiątej rano tego samego dnia raportowała trzy incydenty z użyciem broni palnej i próbę porwania parowozu. To ostatnie zdarzenie prawdopodobnie miało związek z napadem niemieckim na Mosty i próbą opanowania tunelu pod Przełęczą Jabłonkowską, bowiem mowa jest w meldunku, że porywacze chcieli poprowadzić parowóz torem w stronę stacji po słowackiej stronie.
Trudno powiedzieć, jak zostało to wzmożenie prowokacji odczytane w polskim sztabie. Czy wiedziano, że to odpryski planowanej inwazji, czy to chwilowe nasilenie akcji umknęło uwadze wywiadu i sztabów? Dyplomatów? Prowokacje graniczne w sierpniu były już chlebem powszednim, ale wojna nie była pewna. Równie dobrze mogła być to kolejna zagrywka na wytrącenie gracza z równowagi, prowokowanie jakiegoś dyplomatycznego lub militarnego błędu, testowanie granic wytrzymałości psychicznej.
Napięcie rosło. 27 sierpnia reprezentacja polski wygrała mecz piłki nożnej w Węgrami 4:2. Powszechny entuzjazm. Może nawet było w emocjonalnych reakcjach na ten mecz coś z poczucia, że jak w nogę potrafimy ograć wicemistrzów świata, to i jakby wojna wybuchła, to… Dzień później, 28 sierpnia niemiecki dywersant podłożył bombę na dworcu kolejowym w Tarnowie, wybuch ładunku zabił 20 osób, a ranił 35. Gdyby nie to, że pociąg z Krakowa spóźnił się o osiem minut – liczba ofiar byłaby większa. Jedna trzecia budynku dworca uległa całkowitemu zniszczeniu. Dywersant, Antoni Guzy, Niemiec z Bielska-Białej został ujęty tego samego dnia. Nie potrafił wskazać konkretnych współpracowników poza człowiekiem ze Skoczowa o nazwisku Neuman, z którym odebrał dwie walizki z materiałami wybuchowymi w Krakowie. Wiele więcej się nie dowiemy, bo on sam znika gdzieś w okolicach 4 września, być może rozstrzelany tuż przed wkroczeniem Niemców do Tarnowa. Ale to już za dalekie wycieczki w czasie.
29 sierpnia zostaje przez polskie władze ogłoszona mobilizacja powszechna. Nie było komórek, emaili, pagerów, tylko plakaty, które polecono rozwiesić wieczorem we wszystkich miejscowościach. Pod naciskiem ambasadorów i attachés wojskowych Francji i Wielkiej Brytanii odwołano mobilizację, żeby nie dawać Niemcom pretekstu do rozpoczęcia wojny. Jeszcze wierzono w misje ostatniej szansy, mediację Watykanu, cud opamiętania. Nikt nie mógł mieć pewności co do tego, że wojna jest w zasadzie pewna, że tylko ją przełożono o kilka dni. Ale Hitler jedynie powtarzał swoje żądania, a nawet rozszerzał je – ceną za pokój nie tylko miał być Gdańsk i korytarz pomorski, ale także Górny Śląsk. Dla wszystkich było oczywiste, że jest to eskalowanie żądań do poziomu, który jest nieakceptowalny dla jego rozmówców. W gruncie rzeczy Hitler wygłaszał kolejne ultimatum. To już nie była nowa pozycja negocjacyjna, ale szukanie pretekstu do zerwania jakichkolwiek rozmów, do powiedzenia „nie miałem innego wyjścia, jak dać rozkaz do ataku”. W związku z tym już następnego dnia, wobec fiaska wszelkich alianckich wysiłków dyplomatycznych, ogłoszono w Polsce ponownie mobilizację powszechną, a jej pierwszym dniem 31 sierpnia. Późno. Do tego z niepotrzebnym zamieszaniem na początku. Ale oczywiście nie było tak, że armia miała się nagle pojawić w polu z dnia na dzień. Tajemnicą polskiego sztabu było to, że dzięki rozlicznym niejawnym formom mobilizacji jeszcze przed ogłoszeniem mobilizacji powszechnej spora część wielkich jednostek w różnym stopniu ukompletowania była w już polu.
Marynarka, kawaleria, saperzy, łączność, częściowo artyleria, wielkie jednostki piechoty i kawalerii stacjonujące nad samą granicą i lotnictwo były mobilizowane od marca. W dniach 23 i 24 sierpnia ogłoszono kolejne etapy mobilizacji alarmowej, przeprowadzanej w trybie doręczania określonym osobom kart w odpowiednich kolorach – zielonym, brązowym, żółtym, niebieskim, czerwonym i czarnym. To dlatego mimo chełpliwych komunikatów niemieckiej propagandy z pierwszych dni wojny, często powtarzanych w powojennej literaturze anglosaskiej, polskie lotnictwo, chociaż słabe, nieliczne oraz w znacznej mierze przestarzałe, nie zostało zniszczone pierwszym uderzeniem Luftwaffe na własnych lotniskach. Nie mogło tak być, bowiem od kilku dni zarówno obsługa naziemna, jak i same samoloty przebywały na lotniskach polowych, których namierzenie, mimo niemal absolutnego panowania przez Niemców w powietrzu, nie było wcale takie łatwe. Nadgraniczne mosty, mostki, przepusty, wiadukty od trzeciej dekady sierpnia były minowane. Całą wiosnę i lato trwała gorączkowa rozbudowa przewidywanych pozycji obrony. Bo w wielu miejscach z układu dróg, lasów, rzek i jezior wprawny dowódca mógł przewidzieć ruchy przeciwnika i wypatrzyć na mapie dobre miejsca, by się tym ruchom przeciwstawić. Podobno pułkownik Julian Filipowicz, dowódca Wołyńskiej Brygady Kawalerii, która przybyła w ramach mobilizacji niejawnej 18 i 19 sierpnia w okolice na północ od Częstochowy, od samego początku upatrywał pola swojej pierwszej nadgranicznej bitwy w rejonie wsi Mokra, Wilkowice, Miedzno – chociaż rozkaz w ten konkretnie rejon przesunął jego żołnierzy dopiero 30 sierpnia. Gdzieś nad wysychającymi biebrzańskimi bagnami kończono nocami budowę schronów w rejonie Nowogrodu, Strękowej Góry. Wwożono nocą, podobno furmanką, na skłon wzgórza pancerną kopułę, może zdjętą tymczasowo z jakiegoś schronu pozycji „Stołpce” albo „Sarny” na dalekich Kresach. Milczą dzieje, jakiego urządzenia użyto, żeby ten pancerny dzwon podnieść i złożyć na właściwym miejscu. Wiele rzeczy można było przyspieszyć, ale niestety beton, z którego były robione schrony na Śląsku, nad Osą, pod Mławą, pod Węgierską Górką musiał mieć czas, aby wyschnąć, związać się. A i samą skorupę z betonu trzeba było zamknąć metalowymi zasuwami, drzwiami, wyposażyć w wentylację, żywność, podstawy i lawety dla broni, łączność – inaczej była tylko skorupą.
Do końca towarzyszyło temu zamieszanie: wsiadanie, wysiadanie, krzyżujące się w ostatniej chwili eszelony, transporty, które stały na stacji, i te, które toczyły się dwa razy w tę samą stronę. Na mapach widać tylko linie niebieskie i czerwone, jakby jedni drugich widzieli, czekali na siebie, a przecież to było do ostatniego momentu zgadywanie intencji i ugrupowania przeciwnika. Tymczasem o ile wiedza polskich sztabów, jak miały wykazać nadchodzące wydarzenia, była dosyć dokładna, to sztaby niemieckie miały rozpoznaną nie więcej niż połowę polskich jednostek. A do tego w ostatniej niemal chwili wiele jednostek pod bombami zmieniało swoją dyslokację. Na przykład 13 Dywizja Piechoty jeszcze w noc poprzedzającą wojnę znajduje się pod Toruniem, ale zostanie przerzucona w rejon Tomaszowa Mazowieckiego. Kresowa Brygada Kawalerii jeszcze 1 września jest w swoich garnizonach – pojawi się za kilka dni na skrzydle Armii „Łódź” nad Wartą. 22 Dywizja Piechoty z Kresów zostanie przerzucona na skrzydło Armii „Kraków”. Włącza się już wielka mapa. Ona będzie wracać, trzeba będzie jakoś nadążać. Nadchodzi Blitzkrieg. 31 sierpnia o północy mniej więcej na swoich stanowiskach znajdowała się niecała połowa przewidzianych polskim planem mobilizacyjnym jednostek, w transportach i ośrodkach zapasowych była reszta. Mało? Mobilizację ogłoszono 29 sierpnia, odwołano i następnego dnia ogłoszono znowu. Bałagan na samym początku. Tymczasem Niemcy już pousuwali zapory drogowe po swojej stronie granicy, słychać pomruk czołgowych i samochodowych motorów w miejscach koncentracji. Ale o zaskoczeniu nie ma już mowy. Cud, że się udało.
To wszystko nie działo się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To był skomplikowany plan kolejowy, który musiał przewidzieć porządek załadunku, rozładunku, transportu, marszu na stacje. I mimo krytyki powojennej – to był bardzo dobry plan transportowy. Jedyny możliwy. Krytykowany za to, że stawiał na przepustowość linii, a nie zwartość transportowanych oddziałów, ale jakby jakiś duch czuwał, jakby ktoś miał intuicję, że napadnięty będzie musiał szybko postawić wszystko na nogi, żeby chociażby zaznaczyć swój opór. A to była możliwość, która spędzała sen z powiek polityków i wojskowych. Że jeżeli nie zaznaczy się oporu od razu, ale pozwoli się przeciwnikowi na wejście, to po pierwsze utraci się od razu bez walki sporą ilość środków i zapasów, pokaże się aliantom, że się nie chce walczyć, a być może temu, który czeka spokojnie za wschodnią granicą, że ryba nawet nie walczy, ale poddaje się. Co wtedy by było? Alianci nie wypowiadają wojny Niemcom, ZSRR wkracza od razu i całość zamyka się w ciągu tygodnia jako jakaś mało poważna wojenka na rubieżach Europy. Mówiąc brutalnie – polski żołnierz w pierwszej linii krwią miał zmusić świat do reakcji, miał sprawić, by wojna polsko-niemiecka stała się powszechną wojną narodów. Nie dlatego, żeby Polska mogła wygrać. Żeby mogła przetrwać. ●