Читать книгу 1939 Apokalipsa. Początek - Radosław Wiśniewski - Страница 9
Dzień targowy
ОглавлениеWzbronione jest atakowanie lub bombardowanie w jakikolwiek sposób nie bronionych wsi, domów mieszkalnych i budowli.
Artykuł 25 konwencji haskiej IV (1907)
Obie strony zgadywały swoje położenie, ale Niemcy zgadywali bardziej i wiedzieli mniej. Po polskiej stronie kierunek ataku ze Śląska na Łódź i Warszawę wydawał się w zasadzie każdemu sztabowcowi naturalny. Wiadomo, że jeżeli chce się szybko wygrać, to na pewno tędy musi pójść główny taran. Nie wiadomo tylko, jaki będzie skład, jakie rozmieszczenie, jakie ruchy poszczególnych jednostek. Dlatego mówiąc o rozstawieniu wojsk nad samą granicą, należy rozumieć to umownie. Nigdy nie było tak, że główna linia obrony wypadała wzdłuż granicy. Raz była bliżej, a raz dalej, oddzielona pasem ziemi, szerokości czasem kilku, a czasem nawet kilkudziesięciu kilometrów, na którym nie zamierzano prowadzić poważniejszych walk. Chodziło o to, żeby rozpoznać ruchy przeciwnika, wiedzieć konkretnie, gdzie uderza i z jaką siłą. Do tego trzeba było mieć minimum przestrzeni. W takim międzypolu znajdowało się miasteczko Wieluń, kilkunastotysięczna mieścina, pozbawiona przemysłu i także większego znaczenia. Polskie oddziały rozstawiły się przed i za Wieluniem, podczas gdy główna linia obrony na rzece Warcie była jeszcze dalej za miastem. Teoretycznie, patrząc na mapę, Wieluń wydaje się dobrym punktem nadgranicznego oporu, tutaj schodzi się kilka dróg i szlak kolejowy. Na pewno przechodziły przez niego oddziały 28 Dywizji Piechoty, rozładowywały się na stacji i szły w pole na południe od miasta – oddziały rozpoznawcze i osłony, a na północ od niego – główne siły dywizji, które miały podjąć walkę, jak sądzono, za kilka dni.
1 września w Wieluniu wypadał dzień targowy, dzień wcześniej z okolicznych wsi zjeżdżały furmanki, podwody, każdy chciał zająć dobre miejsce na ryneczku. Miasteczko jeszcze spało. Nie było żadnych niepokojących oznak. Owszem, gdyby ktoś stanął na granicy, kilkanaście kilometrów dalej, usłyszałby być może ten warkot motorów. Gdyby ktoś mógł przenieść się w tajemniczy sposób z miejsca na miejsce, widziałby, jak na lotnisku pod Strzelcami Opolskimi, w Ligocie Dolnej do kabiny swojego Junkersa Ju 87B „Stuka” wsiada cudem ocalały dwa tygodnie temu z katastrofy pod Nuehammer Walter Sigel. Razem z nim wystartuje to, co zostało z katastrofy po I Dywizjonie 76 Pułku oraz samoloty 77 Pułku Bombowego, także wyposażonego w „Stukasy”. Razem 29 samolotów rozpocznie operację startu o godzinie 4:02. Nikt jeszcze nie wypowiedział żadnej wojny, nie wymieniono żadnych not dyplomatycznych, nie pobiegły po drutach żadne depesze. Wszystko dzieje się w absolutnej ciszy. Wieluń śpi, śpią chorzy na salach szpitala powiatowego miasteczka, kilka kobiet w wysokiej ciąży leży na izbie porodowej. Dlaczego Wieluń? Nie ma jasnej odpowiedzi. Tak samo jak nie wiadomo, czemu baskijska Guernika dwa lata wcześniej stała się celem niemieckiego Legionu „Condor”, skoro niszcząc miasto, nie trafiono ani razu w fabrykę pistoletów „Aster”. Podobno celem miała być polska brygada kawalerii, ale w samym mieście ani jego pobliżu nie było żadnej brygady kawalerii. Kawaleria stała w lasach pod Mokrą daleko na południe, inna wyładowywała się daleko, kilkadziesiąt kilometrów na północ. Podobno cel wybrał osobiście Wolfram von Richthofen. Niektórzy niemieccy badacze twierdzili też, że wybór padł na Wieluń właśnie dlatego, że był pozbawioną znaczenia wojskowego mieściną. Tak bardzo, że nie stacjonowała tutaj żadna obrona przeciwlotnicza, nawet symboliczna. Może chodziło o sprawienie, by ludzie zaczęli uciekać z miasta i roznieśli ten wirus – strachu, paniki po okolicy, żeby powstała fala chaosu, która zagarnie wojsko, konie, ludzi, sprzęt i zepchnie w sposób niekontrolowany w głąb terytorium przeciwnika. Dlatego trzeba było zrobić coś spektakularnego, coś, co będzie działać jak symbol, sprawić, żeby słowo „Wieluń” stało się synonimem przerażenia, bezradności, bezbronności. Dzisiaj to się nazywa terroryzm. Czy potrafią zrobić to „Stukasy” lecące w ten pochmurny przedświt w wyrównanej formacji prowadzonej przez Hauptmana Waltera Sigela? Tego też jeszcze nikt nie sprawdzał w warunkach bojowych.
Według wielu historyków wszystko zaczęło się o 4:40. Pociski na Westerplatte spadły dopiero pięć minut później. O tej samej porze bomby posypały się na strategicznie ważny most na Wiśle w Tczewie. I o tej samej godzinie, jak mówią relacje świadków, niektórzy usłyszeli syreny alarmu lotniczego dla Wielunia. Samoloty zostały wykryte przez posterunek Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej w Praszce, który ostrzegł posterunek w Wieluniu o formacji niezidentyfikowanych samolotów podążających na północ, prosto na miasto. Od Praszki do Wielunia prostą drogą jedzie się dokładnie 21 kilometrów, to dla „Stukasa” oznacza około czterech, może pięciu minut lotu. Kiedy samoloty schodziły klucz za kluczem po trzy do bombardowania, wyły już syreny alarmu przeciwlotniczego i ich wycie zlewało się zapewne z wyciem silników i syren niemieckich samolotów, bo przecież wyposażono je w syreny dla lepszego efektu psychologicznego. Część ludzi myślała, że to alarm ćwiczebny, część spała w swoich domach. Być może spali też pacjenci szpitala pw. Wszystkich Świętych. Byli tam tylko ci, których nie można było wypisać do domu, jak lżej chorych. Dyrektor szpitala, doktor Zygmunt Patryn zdawał sobie sprawę z napiętej sytuacji. Szpital był wprawdzie oznaczony znakiem Czerwonego Krzyża, ale doktor Patryn nie miał złudzeń. Nakazał na kilka dni przed wybuchem wojny wypisać kogo się dało do domu lub przenieść gdzie indziej. I to właśnie szpital, widoczny, wyraźnie odcinający się od otaczającego parku, stał się jednym z pierwszych celów bombardowania. Według relacji dyrektora szpitala zginęło wówczas 26 chorych, cztery pielęgniarki i dwie zakonnice, a zniszczony był między innymi oddział położniczy. Sam doktor opisuje te chwile następująco:
Spadła bomba na ogród szpitalny w pobliżu domu, w którym zajmowałem mieszkanie na pierwszym piętrze. Dom zachwiał się. Zbiegłem boso, z ubraniem w ręku na parter. Zauważyłem tam kilka osób z personelu szpitalnego, nakazałem im ucieczkę do ogrodu. Gdy leżeliśmy w ogrodzie pod drzewami, samoloty niemieckie ukazały się znowu nad zabudowaniami szpitalnymi i zrzuciły drugą bombę tuż przy budynku mieszkalnym. Budynek ten zawalił się tym razem. (…) spadła trzecia bomba bardzo blisko głównego gmachu. Zostaliśmy zasypani piaskiem. Podniosłem się szybko i pobiegłem wówczas do chorych. Zdążyłem jednakże dobiec tylko do drzewa orzechowego rosnącego przy ścianie głównego gmachu, a czwarta z kolei bomba zrzucona na teren szpitala zdruzgotała prawie połowę tego gmachu. (…) Wbiegłem do gmachu, którego część południowo-wschodnia leżała w gruzach. Tam przybiegła do mnie z budynku dla zakaźnie chorych siostra pielęgniarka z urwaną częścią dłoni. Pobiegłem do budynku położniczego, który był również zawalony. Wracając do głównego gmachu, natknąłem się na zwłoki dwóch zabitych. (…) Sale – operacyjna i opatrunkowa były w gruzach. Kazałem siostrom drzeć bieliznę i opatrywać rannych. (…) Matki i noworodki położyliśmy na furmankę i odesłaliśmy także do Sieradza. Położna odebrała dwa porody w parku szpitalnym.
W drugiej fali nalotu na miasto spadły kolejne 33 „Stukasy”, tym razem głównie z 77 Pułku Bombowego. Samoloty bombardowały miasto z małej wysokości, bowiem nie było śladu obrony przeciwlotniczej. Do akcji terrorystycznej przyłączyły się też samoloty myśliwskie z eskorty, siekąc z broni maszynowej do wszystkiego, co się ruszało. Być może nadzwyczajne stłoczenie na rynku i w okolicach można było wziąć za koncentrację wojska. Z wysokości kilometra nie widać przecież, czy furmanka jest wojskowa czy nie, a w Wieluniu miał być to dzień targu, więc chłopi już wcześniej zajmowali miejsca na rynku i wokół niego. Jak relacjonował jeden ze sprawców zagłady miasteczka Dietrich Lehmann z jednej z załóg 77 Pułku:
Przeczesujemy drogi i przelatujemy obok Wielunia, kierując się na wschód. Daje się zaobserwować nieregularne formacje wroga rozstawione pojedynczo u dróg wyjazdowych z miasta oraz pojazdy zgromadzone na głównym rynku. Podczas kiedy my kryjemy się nieco w chmurach, ja wydaję polecenie przekazania wyników obserwacji do pułku.
Nad miastem wznosił się kłąb dymu i kurzu. Ale to nie był koniec. Kolejny nalot miał nadejść około godziny 14:00, wspominają o tym świadkowie, źródła niemieckie, zdaje się, nie są w tej kwestii jednoznaczne – wspominany jest wylot na bombardowanie jednostki kawalerii na północ od miasta, ale że tam nie było nigdy żadnej kawalerii, prawdopodobnie bomby znowu poleciały na Wieluń, i tak już wstrząśnięty porannym nalotem, ogarnięty pożarami. Trwa paniczna ucieczka z miasta i jego okolic we wszystkich kierunkach, byle dalej.
Jeżeli chodzi o ilość zrzuconych bomb, szacunki znacznie się różnią. Mowa jest o zrzucie od 21 do 86 ton bomb. Wiadomo, że bombardowanie i pożary zniszczyły około 75% zabudowań Wielunia, w tym wspomniany szpital, całe okolice rynku, kościół farny, poaugstiański zespół klasztorny, synagogę i ratusz. Kamienice przy rynku, a także przy ulicach: Sienkiewicza, Narutowicza, Krakowskiej, Augustiańskiej, Różanej, Okólnej, Reformackiej także były zniszczone i wypalone. Bardzo różne są wyliczenia dotyczące liczby ofiar cywilnych nalotu z 1 września. Ponad wszelką wątpliwość udało się zidentyfikować 161 ofiar z imienia i nazwiska. Ale wydaje się, że to liczba daleka od prawdy. Chociażby dlatego, że kiedy przybyła do miasta grupa niemieckich administratorów, jeden z nich zapisał, że:
Najwyżej 200 osób przebywało w tym (…) niegdyś liczącym 15 tysięcy mieszkańców mieście. (…) Na ulicach leżą gruzy, kamienie, poprzewracane słupy elektryczne i telefoniczne. W jasnym świetle dziennym można zobaczyć wszystkie skutki bombardowania, Śródmieście jest całkiem zdruzgotane. Domy zostały tu wypalone, zapadły się albo zostały przez nie zmiecione.
Jeszcze w końcu roku 1940 niemiecki dziennikarz opisuje trudności związane z odgruzowaniem Wielunia, ponad rok po nalocie. Po zajęciu Wielunia 2 września Niemcy chowali ofiary bombardowania w zbiorowych grobach. Bardzo wielu mieszkańców uciekło i już nie wróciło do miasta. Wśród ofiar mogło być też sporo ludzi uznanych za zaginionych i przypisanych do rejonu Wielunia – przez ów feralny dzień targowy, który sprawił, że w miasteczku przebywało także wiele osób z okolicznych innych miejscowości, mimo wczesnej pory. Dlatego jeżeli na jednym biegunie podaje się liczbę 161 osób zidentyfikowanych z imienia i nazwiska, to na drugim trzeba podać tę prawdopodobnie przesadzoną liczbę 2169 osób, która pojawia się raz w Wielkiej Encyklopedii PWN z 1969 roku. Przyjmuje się najczęściej liczbę między kilku setkami a tysiącem osób zabitych i rannych.
Tak się zaczęła ta pożoga, która miała być inna niż wszystkie. Kiedy dzisiaj jedzie się przez Wieluń, nie widać miasta, które było. Bo ono tego dnia niemal całkowicie spłonęło. Zanim spopieliły się Hamburg, Brema, Berlin, Drezno, Caen, Hiroszima, Tokio, Nagasaki – kurz, dym wznosił się nad małym polskim miasteczkiem jak bardzo zły znak. Znak, który nie był jeszcze dosyć widoczny. Nikt wówczas nie potrafił go odczytać.
Walter Sigel zginął w akcji w roku 1944. Nie stanął przed żadnym sądem. ●