Читать книгу 1939 Apokalipsa. Początek - Radosław Wiśniewski - Страница 8

Zaczęło się w Łapach. Opowieść Babci Jadwigi

Оглавление

Bab­cia Ja­dwi­ga była za­wsze we­so­ła, ru­basz­na, sko­ra do dow­ci­pów i chy­ba rzad­ko zda­rza­ły jej się chwi­le po­wa­gi, a może tak mi się wy­da­wa­ło jako wnu­ko­wi, może taka była dla mnie, na­wet kie­dy umie­ra­ła na raka płuc w szpi­ta­lu przy uli­cy Ko­le­jo­wej we Wro­cła­wiu. Na­wet wte­dy. Le­ża­ła z rur­ka­mi z tle­nem przy no­sie, z jed­ną nogą od­kry­tą, bo rak du­sił i wy­da­wa­ło się jej, że jest go­rą­co, i wska­zu­jąc na moją ów­cze­sną dziew­czy­nę, ko­men­de­ro­wa­ła jak w woj­sku:

– Mu­rzyn, wa­chlo­wać! Mu­rzyn, nie wa­chlo­wać!

A kie­dy nio­słem na po­grze­bie urnę z po­pio­ła­mi bab­ci po kre­ma­cji, nie umia­łem się po­wstrzy­mać od uśmie­chu, bo w gło­wie na­wra­ca­ła jak zdar­ta pły­ta hi­po­te­tycz­na wy­mia­na zdań z bab­cią Ja­dwi­gą, któ­rą mógł­bym te­raz prze­pro­wa­dzić.

– Jak się czu­jesz, bab­cia, w tej urnie?

– A wiesz – od­po­wia­da­ła w mo­jej gło­wie ochry­płym od lat pa­le­nia fa­jek gło­sem – …ja­kaś zga­szo­na…

I śmia­li­śmy się obo­je, mimo że szli­śmy w kon­duk­cie po­grze­bo­wym. Ja z tru­dem trzy­ma­jąc mię­śnie twa­rzy na wo­dzy, a bab­cia Ja­dzia w mo­jej gło­wie śmia­ła się jak to ona, całą sobą, kasz­ląc do tak­tu, bo lata kop­ce­nia klu­bo­wych zro­bi­ły swo­je. Kie­dy z nią roz­ma­wia­łem przez te­le­fon i opo­wia­da­li­śmy so­bie wul­gar­ne dow­ci­py, nikt nie mógł uwie­rzyć, że roz­ma­wia­łem ze swo­ją bab­cią, lat osiem­dzie­siąt. „Co to za bab­cia?” – wi­dzia­łem w oczach py­ta­nie. A ja w my­ślach od­po­wia­da­łem: „A taka bab­cia z po­praw­cza­ka”. Tak, bo kie­dyś przy­szła z pra­cy na obiad do swo­jej mamy, a mo­jej pra­bab­ci na uli­cę Ci­chą w Brze­gu w no­wym fry­zie, ja­kiejś pa­skud­nej on­du­la­cji trwa­łej, i za­py­ta­ła, jak wy­glą­da, a że wy­glą­da­ła fa­tal­nie, to po­wie­dzia­łem, że jak­by cię bab­cia przed ter­mi­nem z po­praw­cza­ka wy­pu­ści­li. Na to ona się ro­ze­śmia­ła i od­wdzię­czy­ła się na­szym sta­łym tek­stem:

– Ra­duś, bę­dziesz bity!

A ja na to au­to­ma­tycz­nym od­ze­wem:

– Bab­cia, a kto ci rękę roz­huś­ta?

By­łem pew­nie za mło­dy i za głu­pi, żeby py­tać, żeby za­da­wać bar­dzo waż­ne py­ta­nia, za­pi­sy­wać od­po­wie­dzi. Tak to jest, kie­dy chce się za­py­tać czło­wie­ka o tyle rze­czy, to on już nie żyje albo jest znisz­czo­ny cho­ro­bą, nie pa­mię­ta, kon­fa­bu­lu­je. No, ale jed­ną opo­wieść bab­cia po­wta­rza­ła kil­ka razy, dla­te­go za­pa­mię­ta­łem. Przed woj­ną ro­dzi­na bab­ci Ja­dwi­gi miesz­ka­ła w miej­sco­wo­ści Łapy pod Bia­łym­sto­kiem. Jej oj­ciec, mój pra­dzia­dek Fran­ci­szek Szopf był tam po­li­cjan­tem, jej mama, moja pra­bab­cia Sa­bi­na z domu Ko­ziuk zaj­mo­wa­ła się do­mem i dzieć­mi – oprócz bab­ci chło­pa­ka­mi – Stasz­kiem, Zbysz­kiem i Lut­kiem. Nie znam ad­re­su. Kil­ka lat temu krą­ży­łem po współ­cze­snych Ła­pach od cen­trum mia­stecz­ka po przed­mie­ścia, gdzieś koło wę­zła ko­le­jo­we­go, bocz­nic, przy­pa­try­wa­łem się uważ­nie do­mom, sza­cu­jąc, któ­ry z nich mógł tu­taj stać przed woj­ną. W do­mo­wych szpar­ga­łach za­cho­wa­ło się jed­no, jak się wy­da­je je­dy­ne zdję­cie ro­dzin­ne przed do­mem, za­kła­dam, że w Ła­pach. W tle wi­dać drew­nia­ną, ra­czej dość li­chą ścia­nę, otwar­te okno, w oknie fi­ran­kę. Nie mam żad­nej pew­no­ści, że na tym zdję­ciu jest ktoś z ro­dzi­ny, zdję­cia nie mó­wią. Wi­dać, że były wy­rwa­ne z al­bu­mów, na od­wrot­nych stro­nach zo­sta­ły za­schnię­te stru­py kle­ju do kar­to­nu. Pa­trzą na mnie z tych zdjęć lu­dzie zde­cy­do­wa­ni, wy­pro­sto­wa­ni, w sztucz­nych po­zach w ate­lier fo­to­gra­fa, cza­sem w kil­ku miej­scach – w bar­dziej na­tu­ral­nych, swo­bod­nych. Dla­te­go pa­mię­tam to zdję­cie przed do­mem. Ktoś tam stoi w mun­du­rze, ktoś sie­dzi na drew­nia­nym krze­śle, w tle wi­dać ka­wa­łek uli­cy, chy­ba bru­ko­wa­nej, za uli­cą jak­by otwar­ta prze­strzeń.

Dla­te­go, kie­dy błą­dząc, tra­fi­łem w Ła­pach na cią­gną­cą się wzdłuż bocz­nic ko­le­jo­wych uli­cę pod­puł­kow­ni­ka Sta­ni­sła­wa Nil­skie­go-Ła­piń­skie­go, wów­czas pew­nie ja­kie­goś in­ne­go imie­nia, po­czu­łem, że to mo­gło być tu­taj. Po le­wej tory, ma­ga­zy­ny, bocz­ni­ce, wie­ża ciś­nień. Po pra­wej bie­da-ogród­ki ze śla­da­mi za­bu­do­wy, par­te­ro­wych, względ­nie pię­tro­wych dom­ków z drew­na, w sam raz ta­kich, na ja­kie mo­gło być stać bied­ne pań­stwo pol­skie dla swo­ich urzęd­ni­ków na kra­wę­dzi Kre­sów. Bo prze­cież Pod­la­sie to przed­sio­nek kre­so­wej zie­mi. Sta­wa­łem przed każ­dym z nich, od­wra­ca­łem się w stro­nę to­rów, ob­ra­ca­łem w pa­mię­ci tę je­dy­ną fo­to­gra­fię, za­sta­na­wia­łem się, czy to mo­gło być tu­taj. Ta­kie mia­łem sil­ne po­czu­cie, tak mó­wi­ło ser­ce, że to gdzieś tu za­czy­na­ła się i za­ra­zem koń­czy­ła hi­sto­ria mo­jej ro­dzi­ny. Po­li­cja pań­stwo­wa w Ła­pach była ostat­nim przy­dzia­łem służ­bo­wym mo­je­go pra­dziad­ka Fran­cisz­ka, o czym nie wie­dzia­ła jesz­cze Ja­dzia, któ­ra mia­ła wów­czas 11 lat, ani Sa­bi­na, żona Fran­cisz­ka, la­tem 1939 roku lat rów­no 39, czy­li młod­sza niż ja te­raz, kie­dy pi­szę te sło­wa, o sześć lat.

– Słu­chaj, wnu­ku-zbu­ku – mó­wi­ła wie­le lat póź­niej bab­cia Ja­dwi­ga, kie­dy koń­czy­ła jeść obiad u swo­jej mamy w Brze­gu, przy uli­cy Ci­chej 2, a ja, żeby jej to­wa­rzy­szyć do au­to­bu­su na dwo­rzec, pa­ko­wa­łem wła­śnie go­rą­ce ziem­nia­ki pro­sto z ta­le­rza do kie­sze­ni kurt­ki. – Woj­na nie za­czę­ła się pierw­sze­go wrze­śnia o czwar­tej rano.

– Nie? – Pa­trzy­łem na nią py­ta­ją­co, wzro­kiem peł­nym wyż­szo­ści, bo co tam „bab­cia z po­praw­cza­ka”, mo­gła mi po­wie­dzieć o hi­sto­rii. Prze­cież wie­dzia­łem już wszyst­ko. Prze­czy­ta­łem wów­czas dzie­siąt­ki to­mi­ków se­rii „Żoł­te­go Ty­gry­sa” i mia­łem po­czu­cie wszech­wie­dzy. To po­czu­cie, któ­re jest wspól­ne wszyst­kim głup­com i igno­ran­tom.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła, wsta­jąc od sto­łu, dzię­ku­jąc swo­jej ma­mie, a mo­jej pra­bab­ci za obiad i chwy­ta­jąc siat­kę z pla­sti­ko­wy­mi kół­ka­mi za­miast uszu – woj­na za­czę­ła się dwu­dzie­ste­go ósme­go sierp­nia w Ła­pach.

– Se­rio? – pod­trzy­ma­łem roz­mo­wę, nie­co znu­dzo­ny, bo wo­la­łem z bab­cią się wy­głu­piać niż to­czyć po­waż­ne roz­mo­wy, w któ­rych uprzej­mość na­ka­zy­wa­ła nie wcho­dzić w po­le­mi­kę. Wy­cho­dzi­li­śmy już z po­nie­miec­kie­go domu, scho­da­mi, wzdłuż któ­rych po­rę­cze po­czer­nia­łe były od bru­du z wy­cie­ra­ją­cych je rąk, gdzie czuć za­wsze było łaj­no kur, któ­re ciot­ka z dołu trzy­ma­ła w po­miesz­cze­niu, któ­re łą­czy­ło klat­kę scho­do­wą z ogro­dem na za­ple­czu domu, a za Niem­ca było let­nią kuch­nią.

Mu­siał być kwie­cień, może maj, było cie­pło, zbli­ża­ła się trze­cia, skrę­ci­li­śmy w dół śle­pej uli­cy Ci­chej, żeby dojść nią do uli­cy Pstrow­skie­go, obec­nie Lwow­skiej, i tą uli­cą do­trzeć za ko­lej­ne dwie­ście me­trów na przy­sta­nek li­nii 0B, któ­ra do­wo­zi­ła lu­dzi z tzw. „osie­dla” na dwo­rzec. „Osie­dle” z ko­lei przed woj­ną, co od­kry­wa­li­śmy z ko­le­ga­mi, było bu­do­wa­ne dla lu­dzi ob­słu­gu­ją­cych po­bli­skie lot­ni­sko i bazę Luft­waf­fe. Tak mu­sia­ło być, bo jed­na z piw­nic każ­dej z po­nie­miec­kich wil­li mia­ła znacz­nie ob­ni­żo­ny strop i była wzmoc­nio­na sta­lo­wy­mi szy­na­mi, by­wa­ło, że mia­ła pły­tę pan­cer­ną od stro­ny ogro­du i za­su­wy. Oni wie­dzie­li, że w tej woj­nie nie będą oszczę­dza­li ta­kich mia­ste­czek, więc nie będą mo­gli li­czyć też na to, że ktoś oszczę­dzi ich, i byli go­to­wi. Wy­ją­łem z kie­sze­ni ziem­nia­ka, za­gry­złem i za­py­ta­łem:

– No to jak było z tą woj­ną?

– Pierw­sze bom­by po­le­cia­ły dwu­dzie­ste­go ósme­go sierp­nia. Sa­mo­lot przy­le­ciał nad Łapy, miał dwa mo­to­ry, chy­ba ro­bił zdję­cia, a na ko­niec zrzu­cił bom­by koło mia­sta, tra­fi­ły w pole, za­bi­ły dwie kro­wy i pa­stu­cha.

– A jak się na­zy­wał?

– Ra­duś, a skąd ja mam wie­dzieć? Kto by pa­mię­tał imię pa­stu­cha, ale wiem, bo wi­dzia­łam ten sa­mo­lot, sły­sza­łam wy­bu­chy i po­tem całe mia­sto mó­wi­ło o tych kro­wach i pa­stu­chu, pa­stusz­ku w su­mie, bo to chłop­czyk był.

– Eeeee, to jaka tam woj­na – od­po­wie­dzia­łem, za­wie­dzio­ny. Woj­na prze­cież to są żoł­nie­rze w heł­mach, o za­cię­tych ob­li­czach, mają mun­du­ry jak z fil­mów, nie ro­bią kupy, nie si­ka­ją i nie po­pusz­cza­ją ze stra­chu, za­kła­da­ją ba­gnet na broń albo do ostat­ka mie­rzą w nad­jeż­dża­ją­ce czoł­gi przez lu­net­kę ce­low­ni­czą dział­ka prze­ciw­pan­cer­ne­go. Woj­na to prze­cież nie jest pa­stuch i dwie kro­wy za­bi­ci na polu przy­pad­ko­wą bom­bą.

Nad­je­chał au­to­bus, sta­ry, kan­cia­sty jelcz na li­cen­cji Ber­lie­ta, z po­cię­ty­mi ży­let­ka­mi sie­dzi­ska­mi ze ska­ju i wy­ry­so­wa­ny­mi na sie­dze­niach pe­ni­sa­mi, wul­gar­ny­mi sło­wa­mi oraz wy­zna­nia­mi mi­ło­ści. Cza­sa­mi zda­rza­ło się, że nie tyl­ko od­pro­wa­dza­łem bab­cię na przy­sta­nek, ale wsia­da­łem ra­zem z nią i je­cha­łem na dwo­rzec, żeby spo­koj­nie wró­cić so­bie na pie­cho­tę do domu, cie­sząc się ład­ną po­go­dą i kom­plet­nym bez­mia­rem cza­su, w ja­kim się pła­wi­łem, nie wie­dząc, co czy­nię. Tak było i tym ra­zem. Ta woj­na, ten pa­stuch i dwie kro­wy do­ma­ga­ły się ja­kie­goś uzu­peł­nie­nia.

– A po­tem woj­na przy­szła na­praw­dę – do­da­ła bab­cia już w au­to­bu­sie. – Pierw­sze­go dnia woj­ny sa­mo­lo­ty nad­le­cia­ły nad dwo­rzec, za­kła­dy na­praw­cze ta­bo­ru ko­le­jo­we­go i tory ko­le­jo­we. Nie wie­dzie­li­śmy, gdzie biec. Do domu? Dom z drew­na nic nam nie po­mo­że. Mama po­wie­dzia­ła, żeby kłaść się gło­wa­mi w stro­nę zie­mi, w stro­nę zie­mi, a ja głu­pia po­ło­ży­łam się na ple­cach.

– Dla­cze­go na ple­cach?

– Bo ja nie wie­dzia­łam, jak ten cały na­lot wy­glą­da, ja by­łam dziec­kiem i mnie to cie­ka­wi­ło…

– No i?

– I to było strasz­ne. Bo wi­dzia­łam sa­mo­lo­ty i bom­by, jak się od nich od­ry­wa­ły, i jak le­ża­łam na tej zie­mi na ple­cach, to każ­da bom­ba le­cia­ła pro­sto na mnie, na moją twarz, i kie­dy wy­bu­cha­ły gdzieś obok, to cała zie­mia drża­ła, po­ru­sza­ła się ra­zem ze mną, a ja my­śla­łam, że to nie ma koń­ca, jak wi­dzia­łam ko­lej­ną i ko­lej­ną bom­bę. Już ni­g­dy póź­niej się tak bar­dzo nie ba­łam. Ni­g­dy. Ani tu, ani na Sy­be­rii. I jak były ko­lej­ne na­lo­ty, to już za­wsze się kła­dłam twa­rzą do zie­mi.

– A ktoś zgi­nął wte­dy? – za­py­ta­łem, bo strach bab­ci jako je­de­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki wy­da­wał mi się zbyt mało wy­ra­zi­sty dla ko­lej­nej opo­wie­ści o woj­nie.

– Po­dob­no fry­zjer, dwie ro­dzi­ny, w któ­rych domy tra­fi­ły bom­by, kil­ku ko­le­ja­rzy, bo to był dzień wy­płat…

– Aha – po­wie­dzia­łem, wy­sia­dłem z bab­cią z au­to­bu­su przy dwor­cu, prze­łkną­łem dru­gie­go ziem­nia­ka, któ­ry w mię­dzy­cza­sie stał się już le­d­wo cie­pły. – To cześć, bab­cia!

– No cześć – uśmiech­nę­ła się i do­da­ła ry­mo­wan­ką: – idę coś zje­eeść…

– Okej – do­rzu­ci­łem, a bab­cia na­chy­li­ła się do mnie, kon­fi­den­cjo­nal­nym pół­szep­tem do­da­jąc od­zew na­szej mam­rot­ki:

– Gdzie sto­isz, tam lej!

Za­śmia­li­śmy się prze­stron­nie, jak by to po­wie­dział Sta­chu­ra, i ro­ze­szli­śmy się, ja po­sze­dłem dro­gą wzdłuż ma­ga­zy­nów ko­le­jo­wych i bocz­nic sta­cji ko­le­jo­wej w Brze­gu, daw­niej Brieg, w stro­nę domu, a bab­cia Ja­dwi­ga na pe­ron, gdzie lada mo­ment miał wje­chać po­ciąg do Wro­cła­wia, daw­niej Bre­slau.

Gdy by­łem star­szy, może na eta­pie, kie­dy uzna­łem, że czas po­je­chać do Łap sa­me­mu i zo­ba­czyć miej­sce, gdzie ta hi­sto­ria, moja hi­sto­ria się za­czę­ła i skoń­czy­ła, spraw­dza­łem w do­ku­men­tach, re­la­cjach opo­wieść bab­ci – ale nic mi do sie­bie nie pa­so­wa­ło. Ani ten pa­stuch, ani dwie kro­wy 28 sierp­nia, ani to bom­bar­do­wa­nie Łap 1 wrze­śnia. Re­la­cje po­twier­dza­ły bom­bar­do­wa­nie 2 i 5 wrze­śnia, gdzieś zna­la­złem ślad in­for­ma­cji o śmier­ci fry­zje­ra, o wy­pła­cie dla ko­le­ja­rzy, ale nie w tych dniach, o któ­rych mó­wi­ła bab­cia Ja­dwi­ga. Z ko­lei w mel­dun­kach z sie­ci do­zo­ru, któ­re or­ga­ni­zo­wa­ła obro­na prze­ciw­lot­ni­cza kra­ju, Łapy po­ja­wia­ją się dwa razy – raz 7, a dru­gi raz 9 wrze­śnia, przy czym wy­da­je się, że ten dru­gi mel­du­nek jest uzu­peł­nie­niem mel­dun­ków z 7 wrze­śnia. Jest mowa o bom­bar­do­wa­niu trans­por­tu woj­ska i po­cią­gu sa­ni­tar­ne­go, wzmian­ka o za­bi­tych dzie­wię­ciu żoł­nier­zach i 14 miesz­kań­cach mia­sta. Mowa jest o bra­ku łącz­no­ści z po­ste­run­ka­mi i o tym, że całe mia­sto pło­nie. Nie tra­fio­no ani razu warsz­ta­tów ko­le­jo­wych ani wie­ży ci­śnień.

Jed­no jest pew­ne. Nie na­le­ży kłaść się na ple­cach w cza­sie bom­bar­do­wa­nia. ●

1939 Apokalipsa. Początek

Подняться наверх