Читать книгу 1939 Apokalipsa. Początek - Radosław Wiśniewski - Страница 7
Pakt o nieagresji
Оглавление
W tym zamieszaniu spadły pisma i układy.
„Zdrajcy!” krzyczano, lecz do kogo, trudno rzec.
Polityk przecież w ogóle nie zna słowa „zdrada”,
A politycznych obyczajów trzeba strzec.
Skłócony naród, król niepewny, szlachta dzika
Sympatie zmienia wraz z nastrojem raz po raz.
Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka,
To wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse.
(Jacek Kaczmarski, Rejtan, czyli raport ambasadora)
To musiało brzmieć bardzo dziwnie już wtedy, nawet bez znajomości tajnych protokołów tego paktu. W pełnej napięcia atmosferze rokowań, misji, krzyżujących się depesz dyplomatycznych, dziwnych zdarzeń – nie mogło brzmieć dobrze. Od roku wyglądało na to, że świat, a w każdym razie część Europy, a za nią reszta globu – ślizga się po ostrzu brzytwy. Wojna to już wisiała na włosku, to ją odwoływano. Ostatnio jesienią zeszłego, 1938 roku, kiedy ceną za pokój miały być niewielkie w gruncie rzeczy ustępstwa terytorialne Czechosłowacji na rzecz Niemiec. Ustępstwa, do których Czechosłowację zmuszono na konferencji w Monachium w imię światowego pokoju. O tym, że niewielkie zmiany na mapie w praktyce pogrążają naszego południowego sąsiada całkowicie, wiedzieli nieliczni. Oddanie części górzystego pogranicza Niemcom pozbawiało to państwo możliwości obrony, bowiem na utraconym terenie pozostawała spora ilość wznoszonych ogromnym wysiłkiem przez wiele lat umocnień granicznych, nie bez kozery nazywanych czasem czeską linią Maginota. W armii czechosłowackiej było o krok od buntu, szczególnie w szeregach młodszej kadry oficerskiej, która chciała się bić. Jednak ostatecznie bez wsparcia jakichkolwiek realnych sojuszy – nie zdecydowano się na samotne stawienie czoła Niemcom.
W Polsce za Czechosłowacją zapewne mało kto płakał. Pamiętano Czechom najazd na Śląsk Cieszyński dwadzieścia lat wcześniej, z brakiem ufności spoglądano na flirt kolejnych rządów znad Wełtawy i Morawy ze Związkiem Radzieckim. Polska decyzja, by upomnieć się w tym momencie o Zaolzie i wykonać zbrojny pokaz siły, wydawała się zapewne sporej części społeczeństwa uzasadniona historycznie, politycznie i moralnie. Nie wiem, czy ktoś widział w tym krótkowzroczność. Byli tacy, którzy próbowali interpretować to posunięcie polskiego rządu jako próbę poprawy wyjściowego położenia Polski przed spodziewaną wojną, ale był to chyba nadmiar myślenia życzeniowego. Poza tym przejmując Czechosłowację, Niemcy zyskiwały per saldo dużo lepsze pozycje wyjściowe do najazdu na Polskę. Oczywiście jesienią 1938 roku Czechosłowacja, chociaż poniżona, jeszcze istniała, a widok polskich czołgów kwieconych przez ludność cywilną Cieszyna nie wydawał się zwiastować niczego szczególnie złego. Wielu Polaków czuło zapewne nie tyle wstyd i strach, ile satysfakcję, że dziejowej sprawiedliwości stało się zadość. Pycha kroczy przed upadkiem, mówią.
Humor zapewne popsuł się wszystkim w marcu 1939 roku, kiedy zwasalizowana Czechosłowacja nie umiała się oprzeć naciskowi i zaszantażowana bombardowaniem bezbronnej Pragi, za którą nikt nie chciał ginąć – padła bez walki pod kolejnymi ciosami Wehrmachtu. W zasadzie nie tyle padła, ile się rozpadła. W ręce niemieckie dostało się nie tylko terytorium państwa, ale co gorsza broń czechosłowackiej armii i jej zaplecze przemysłowe. A było to uzbrojenie pod wieloma względami stojące znacznie wyżej niż to, czym dysponowała armia polska. Chociaż oczywiście nie należy powtarzać zbyt bezrefleksyjnie tez o wyższości armii czechosłowackiej nad polską. Owszem, na papierze wydawało się, że mniejsze państwo, znajdujące się w bardziej beznadziejnym niż Polska położeniu geostrategicznym, zdobyło się na wielki wysiłek koncepcyjny, intelektualny, produkcyjny, żeby zapewnić sobie militarne bezpieczeństwo. Ale bez przesady. W wybranych typach uzbrojenia wydawało się, że owszem – sprzęt był lepszy niż polski – na przykład czołgi Lt35 i Lt38, które Niemcy wszystkie bez zbędnych ceregieli wcielili do swoich dywizji lekkich, skokowo zwiększając ich potencjał bojowy. Albo być może myśliwce Avia B534, które były nieco lepsze od polskich P11c, chociaż należały do osiągnięć wymierającej koncepcji samolotów dwupłatowych. Z kolei porównywanie lotnictwa bombowego nie wypadało na korzyść południowych sąsiadów – próżno by szukać w ich lotnictwie, fakt, bardziej licznym, odpowiedników polskich „Karasi” czy, nie daj Boże – „Łosi”. Co zazwyczaj pomija się milczeniem – armia czechosłowacka nie miała nawet cienia odpowiednika produkowanych w Polsce na licencji Boforsa automatycznych armat przeciwlotniczych 40 mm. Owszem, posiadała sporo dział średniego kalibru i trochę karabinów maszynowych dla piechoty, ale to wszystko. To trochę tak, jakby dom miał parter i dach, a żadnych pięter pomiędzy. Nie było czym przykryć wojska w polu. Polska obrona pod tym względem też była dziurawa, to prawda, i podobnie jak czechosłowacka mało liczna, ale można zaryzykować stwierdzenie, że dysponowała lepszym, bardziej poręcznym sprzętem, a Boforsy przeciwlotnicze, choć nieliczne, ale były w każdej polskiej jednostce. A do tego wszystkie polskie baterie przeciwlotnicze zostały przed wojną w całości zmotoryzowane. Że Czechosłowacja miała przed 1939 rokiem dywizje szybkie, a my tylko dwie brygady pancerno-motorowe, w tym jedną niekompletną? Tak, to prawda, tylko że czechosłowackie dywizje szybkie składały się z batalionów czołgów, pułków kawalerii i batalionów cyklistów. Jakie to ma znaczenie? Takie, że w razie prawdziwej wojny, gdyby zachodziła potrzeba naprawdę forsownego manewru – każda z tych formacji miałaby inną szybkość marszu, zatem albo dywizja robiłaby manewr powoli, całością sił, albo szybko, ale wówczas praktycznie do szybkiego manewru nadawały się tylko samotne czołgi, bez wsparcia. Nie brzmi to dobrze. A wręcz: zupełnie nie brzmi jak dywizja szybka. To brzmi jak pstrykanie palcami, a nie pancerna pięść. Pomysł, żeby jednak do czołgów dodać bataliony piechoty zmotoryzowanej, przyszedł do głowy Czechom i Słowakom dosyć późno, bo w obliczu kryzysu sudeckiego, i oczywiście nie zdołano ich zmobilizować na czas. A do tego żadna z tych dywizji szybkich na wypadek wojny nie została w pełni ukompletowana, bo nie wyprodukowano dość sprzętu. Tylko jedna zbliżyła się do stanów etatowych, jeżeli chodzi o czołgi, dwie pozostałe miały czołgów mniej więcej tyle, ile polskie brygady szybkie, a jedna nie miała ich w ogóle. A jeszcze z innej strony – w czternastu z trzydziestu czechosłowackich dywizji nie było ani jednej armaty przeciwpancernej. Ani jednej. Bo przewidziane były do walki w oparciu o fortyfikacje, i to fortyfikacje, poszczególne schrony miały na wyposażeniu armaty przeciwpancerne. Można tylko sobie wyobrazić, co by się stało z tymi dywizjami, gdyby musiały opuścić umocnione pozycje w Sudetach w pośpiechu. A te czeskie umocnienia – imponujące, nowoczesne, podobnie jak we Francji w 1940 roku trochę kształtowały doktrynę obronną oraz plany mobilizacji. I na próżno byłoby w nich szukać jakiejś wielkiej myśli operacyjnej, śmiałych zamiarów, śladów manewru.
Trochę trudno się dziwić, że zdradzona w Monachium przez wszystkich, w marcu 1939 roku, pozbawiona swoich umocnień, niejednorodna narodowościowo, mająca za teatr działań wojennych wąskie pasmo własnego terytorium armia czechosłowacka nie podjęła desperackiego aktu samoobrony. W najwęższym miejscu kraju Niemcom wystarczyłoby włamanie się na głębokość mniej niż 150 kilometrów, żeby go przeciąć na pół. Gdyby Niemcy uderzyli z dwóch stron, a mieli taki zamiar, w ciągu dwóch dni kleszcze mogłyby się spotkać. Kto zatem narzeka na złe pozycje wyjściowe polskiej armii w 1939 roku, powinien spojrzeć na sytuację Czechosłowacji. To nie jest tak, że nie chcieli się bić. Chcieli, ale mieli jeszcze mniejsze szanse niż Polska, gorsze położenie i ani jednego sojusznika. I podjęli niełatwą decyzję, że jednak nie.
Zostawmy jednak Czechosłowację. Ona od marca 1939 roku nie istnieje. Niemcy wjechali do Pragi, zamieniając Czechy w podporządkowany sobie, chociaż z marionetkowym rządem Protektorat Czech i Moraw. Słowacy pod przewodem księdza Tiso założyli własne, pozbawione znaczenia międzynarodowego państewko ze szczątkowymi siłami zbrojnymi. Małym pocieszeniem był fakt, że w ramach rozbioru Czechosłowacji Węgrzy z poparciem Polski zagarnęli Koszyce i tak zwaną Ruś Zakarpacką, w wyniku czego po raz pierwszy od dawna Węgry i Polska miały wspólną granicę lądową, co jak się okazało, nie pozostało bez znaczenia dla wydarzeń, które miały nadejść. Tak, teraz to już było ratowanie tego, co było do uratowania. Hamowanie na równi pochyłej.
Bo efekt rozpadu państwowości południowego sąsiada był dla polskich planów obrony fatalny. Nie tylko dlatego, że i tak silny Wehrmacht dodatkowo wzmocnił się, przejmując czechosłowackie arsenały i bazę przemysłową. Także z tego względu, że do marca 1939 roku, przygotowując się do wojny na Zachodzie – a zaczęto o tym myśleć dosyć późno, przez całe lata 20. i 30. szykując się raczej do konfrontacji ze Związkiem Radzieckim – myślano o obronie granicy o ładnych kilkaset kilometrów krótszej. Nawet bez przejęcia Czech i Słowacji granica polsko-niemiecka była długa i umożliwiała Niemcom wyjście od razu na skrzydło wojsk walczących na lewym brzegu Wisły ze Śląska w kierunku ogólnym na Piotrków i Warszawę z jednej strony, a z Prus Wschodnich pozwalała zagrozić samej Warszawie po zaledwie 120-kilometrowym marszu. Otwórzcie sobie atlasy na mapie pokazującej Polskę w 1939 roku, a to od razu rzuci się wam w oczy. Teraz, po marcu 1939 roku, okazywało się, że tej granicy do obrony będzie kilkaset kilometrów więcej, od Pilska w masywie Beskidu Żywieckiego aż po przełęcz Dukielską i dalej, aż do Użockiej. A na to nikt nie był przygotowany. Za to Niemcy mogli się dowolnie rozstawić po szerokim półokręgu. Nie musieli zakładać cęgów okrążenia, nikt nie wchodził w żądną paszczę lwa. Polska już była w tej rozwartej paszczy, pomiędzy tymi rozłożonymi ramionami obcęgów. Należało tylko przyłożyć siłę, żeby zaczęły się zwierać, żeby cienka skorupka zaczęła trzaskać, pękać, rozsypywać się. Tak, okrążenie to miał być punkt wyjścia tej wojny, teraz można było próbować wymyśleć coś twórczego.
Pracowały sztaby, dyplomaci prowadzili swoje gry, do końca trwały targi, co, kiedy, za ile kupić, jak jeszcze się przygotować na to, co zdaje się musiało nadejść. Było dla wszystkich oczywiste, że wariant czechosłowacki nie wchodzi w grę. W zasadzie nie wiadomo dlaczego. Nic gorszego niż Czechy i Słowację Polski by nie spotkało – rola wasala, może nawet nieco bardziej szanowanego. Albo mniej. Stać się satelitą, ale żyć, być może w odpowiednim momencie zmienić sojusze, odwrócić ostrze broni w kierunku dawnego suwerena? Nie, jakoś to nie przychodziło nikomu do głowy i nawet dzisiaj brzmi to paskudnie, mimo wiedzy, którą się ma. Zatem wiadomo było, że Polacy będą się bić. Bo taki ich obyczaj, jak mawiał klasyk. Niektórzy tylko rozumieli, że pomimo chwiejnych sojuszy na Zachodzie położenie Polski w porównaniu do Czechosłowacji i jej przygotowanie do wojny tylko z pozoru jest nieco lepsze. Nie było.
Armia podtrzymywana ogromnym wysiłkiem finansowym biednego państwa na dorobku była w trakcie reorganizacji i przebudowy. Ale co gorsza, ta przebudowa, gdyby nawet się powiodła i do wojny doszłoby rok czy dwa lat później – dałaby armię podobną do potencjalnej armii napastnika, tylko słabszą liczebnie i koncepcyjnie. W tej przebudowie brakowało jakoś pomysłu niwelującego przewagi potencjalnych nieprzyjaciół – jakościową i ilościową. O motoryzacji armii w państwie, w którym tuż przed wojną zarejestrowanych było zaledwie 41 tysięcy samochodów – można było pomarzyć, mimo że takie plany, tworzenia jednostek szybkich, istniały już w latach 20. Wtedy postulowano tworzenie dywizji mieszanych konno-motorowych, jak wiele lat później w Czechosłowacji. Zrezygnowano z tej koncepcji, wskazując, że w praktyce tworzono by jednostki pozorne – osobno walczyłyby jednostki kawalerii, osobno motorowe, bo różne były możliwości manewru jednych i drugich. Zatem nie było żadnej wunderwaffe. Trudno było liczyć na korzystne ukształtowanie terenu przyszłej batalii. Bieg wielkich rzek, pasm górskich, rozłożyste bagna, jeziora nie układały się w żadną spójną linię frontu. I do tego jeszcze to lato. Upalne, suche, długie. Wiele rzek można było przekraczać w bród, odsłoniły się na nich przejścia legendarne, niewidziane od wielu lat, rzeki takie jak San, Bug czy Wisła w swoich dolnych biegach przestawały być żeglowne. Armia była czwartą, może piątą w Europie. To prawda. Ale Niemcy stawały się silną armią numer dwa, i to nie Europy, ale świata, ustępując liczebnością tylko wojskom Związku Radzieckiego, ale niwelując to nowoczesną doktryną, wyższą kulturą techniczną, łącznością i wyszkoleniem.
Nie było też tak naprawdę planu wojny. Przez wiele lat przygotowywano i optymalizowano armię, lotnictwo i marynarkę do walki ze Związkiem Radzieckim. To stąd te duże, wielu mówiło, że za duże jak na warunki Bałtyku okręty podwodne „Orzeł” i „Sęp”. Chodziło o to, żeby zmieścić w kadłubie jak najsilniejsze motory – to raz, a dwa: stworzyć okręt o potężnej kombinowanej salwie torpedowej, tak żeby zdążył przechwycić ciężkie okręty Bałtiskowo Fłota i z awaryjnych jeszcze torped dać salwę taką, żeby mieć pewność, że coś uszkodzi. Zmiana kierunku na zachodni była zupełnym zaskoczeniem. Praca sztabowa zaś to mozół nad mapami, wyjazdy w teren, liczenie przepustowości linii kolejowych, dróg, kalkulowanie, co i kiedy może zjawić się w określonym miejscu, gdzie i kiedy uderzy nieprzyjaciel, sprawdzanie wariantów działania w grach sztabowych, na manewrach. To są miesiące mrówczej pracy dla opanowania chociażby ogólnych zarysów gry, jej pierwszych etapów. A co dopiero opracowanie kolejnych etapów, wariantów, przewrotów. Na to wszystko nie było czasu, a na dokładkę Naczelny Wódz nie znosił gier sztabowych. Dlatego nie przeprowadzano ani jednej symulacji na mapach, czy proponowane rozstawienie sił jest optymalne, nie przeprowadzono żadnej dyskusji w obecności innych oficerów sztabowych i liniowych, w której wykazano by słabe i mocne strony proponowanych rozwiązań. Nic z tego. Wódz Naczelny miał wszystko w swojej głowie i sam chciał wszystkim kierować, zawierzyć swojemu instynktowi. Bo że pracy sztabowej nie lubił, to widział już Marszałek Piłsudski. Plan zatem był, ale żaden dowódca poszczególnej armii nie znał zadań jednostek sąsiednich, nie poznał zamysłu ogólnego i swojej roli w tym zamyśle. W tej sytuacji i Napoleon by nie dał rady. No tak, tylko Napoleon dbał o to, żeby i każdy dowódca, i każdy żołnierz rozumiał wagę wykonywanego przez siebie zadania, wierzył, że to dodatnio wpływa na morale człowieka, który być może za chwilę będzie musiał ryzykować życie. Korsykańczyk nie miał może sentymentów, ale wiedział, że łatwiej się idzie na śmierć, kiedy się w zarysach chociaż wie dlaczego i po co.
Na próbach stworzenia jakiejkolwiek przeciwwagi dla niemieckiej opresji zeszło lato. Wywożono sprzęt – kopuły, lawety, a nawet metalowe zasuwy – ze zbudowanych już umocnień na wschodzie Polski, do nowo budowanych i planowanych w trybie nagłym umocnień na zachodzie i południu. Co z tego jednak, skoro beton musi mieć czas się związać. Schronu bojowego nie buduje się w dwa dni. W portach Francji i Anglii pakowano sprzęt wojenny dla Polski, chociaż z drugiej strony niezły sprzęt ciągle wysyłano też z Polski w świat. Bo tak się to ułożyło, że eksportem uzbrojenia całe lata finansowano zakupy dla własnych sił zbrojnych. Do ostatniej chwili nie zerwano kontraktów eksportowych, dzięki czemu Bułgaria, Grecja, Rumunia otrzymywały lepszy sprzęt niż własna armia, bo za rok, dwa, z pieniędzy za ten lepszy sprzęt miano sfinansować badania, konstrukcję i produkcję jeszcze lepszego niż lepszy. Tylko że tego czasu już nie było. Należało pewnie zerwać te kontrakty, zyskać na ostatnią chwilę jeszcze garść dział, samolotów, silników. Pewnie tak.
I wtedy nagle, kiedy wydawało się, że świat zamarł w oczekiwaniu, ale brak było nowych dramatycznych zwrotów akcji, kiedy sporo osób zaczęło powątpiewać, że wojna w ogóle wybuchnie, 23 sierpnia gruchnęła wieść, że Niemcy i Związek Radziecki zawarły pakt o nieagresji. Nikt lub prawie nikt na świecie nie wiedział o tajnym protokole tego paktu, który dzielił państwa i narody pomiędzy dwoma szatanami niczym połcie słoniny, mięsa, sztuki materiału na pół. Ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Sama konstrukcja logiczna paktu o nieagresji pomiędzy państwami, które nie miały ze sobą bezpośredniej granicy lądowej ani morskiej, wskazywała jednoznacznie, że to pakt dotyczący nie stanu faktycznego, ale antycypowanego przez obie układające się strony. A tak się składało, że sygnatariuszami były państwa, które dysponowały pierwszą i drugą co do liczebności siłą zbrojną kontynentu, zatem w razie czego mogły sobie to całe międzymorze od Bałtyku po Morze Czarne poukładać, jak chciały. Prasa zachodnia i kręgi dyplomatyczne Zachodu wskazywały, że ogłoszona treść układu jest niepełna i jego część została z całą pewnością zatajona. Na to wszystko wskazywało. Ale też wiadomo było, że ideologicznie obu sygnatariuszy raczej wszystko dzieli, niż łączy, że ten drugi, Stalin, będzie raczej wyczekiwał, niż rzucał się w wir wydarzeń. Poczeka i kiedy ryba na haku będzie już zmęczona, wykrwawiona szamotaniną – wtedy usłużnie podstawi podbierak. ●