Читать книгу 1939 Apokalipsa. Początek - Radosław Wiśniewski - Страница 7

Pakt o nieagresji

Оглавление

W tym za­mie­sza­niu spa­dły pi­sma i ukła­dy.

„Zdraj­cy!” krzy­cza­no, lecz do kogo, trud­no rzec.

Po­li­tyk prze­cież w ogó­le nie zna sło­wa „zdra­da”,

A po­li­tycz­nych oby­cza­jów trze­ba strzec.

Skłó­co­ny na­ród, król nie­pew­ny, szlach­ta dzi­ka

Sym­pa­tie zmie­nia wraz z na­stro­jem raz po raz.

Roz­gryw­ka z nimi to nie żad­na po­li­ty­ka,

To wy­cho­wa­nie dzie­ci, bio­rąc rzecz en mas­se.

(Ja­cek Kacz­mar­ski, Rej­tan, czy­li ra­port am­ba­sa­do­ra)

To mu­sia­ło brzmieć bar­dzo dziw­nie już wte­dy, na­wet bez zna­jo­mo­ści taj­nych pro­to­ko­łów tego pak­tu. W peł­nej na­pię­cia at­mos­fe­rze ro­ko­wań, mi­sji, krzy­żu­ją­cych się de­pesz dy­plo­ma­tycz­nych, dziw­nych zda­rzeń – nie mo­gło brzmieć do­brze. Od roku wy­glą­da­ło na to, że świat, a w każ­dym ra­zie część Eu­ro­py, a za nią resz­ta glo­bu – śli­zga się po ostrzu brzy­twy. Woj­na to już wi­sia­ła na wło­sku, to ją od­wo­ły­wa­no. Ostat­nio je­sie­nią ze­szłe­go, 1938 roku, kie­dy ceną za po­kój mia­ły być nie­wiel­kie w grun­cie rze­czy ustęp­stwa te­ry­to­rial­ne Cze­cho­sło­wa­cji na rzecz Nie­miec. Ustęp­stwa, do któ­rych Cze­cho­sło­wa­cję zmu­szo­no na kon­fe­ren­cji w Mo­na­chium w imię świa­to­we­go po­ko­ju. O tym, że nie­wiel­kie zmia­ny na ma­pie w prak­ty­ce po­grą­ża­ją na­sze­go po­łu­dnio­we­go są­sia­da cał­ko­wi­cie, wie­dzie­li nie­licz­ni. Od­da­nie czę­ści gó­rzy­ste­go po­gra­ni­cza Niem­com po­zba­wia­ło to pań­stwo moż­li­wo­ści obro­ny, bo­wiem na utra­co­nym te­re­nie po­zo­sta­wa­ła spo­ra ilość wzno­szo­nych ogrom­nym wy­sił­kiem przez wie­le lat umoc­nień gra­nicz­nych, nie bez ko­ze­ry na­zy­wa­nych cza­sem cze­ską li­nią Ma­gi­no­ta. W ar­mii cze­cho­sło­wac­kiej było o krok od bun­tu, szcze­gól­nie w sze­re­gach młod­szej ka­dry ofi­cer­skiej, któ­ra chcia­ła się bić. Jed­nak osta­tecz­nie bez wspar­cia ja­kich­kol­wiek re­al­nych so­ju­szy – nie zde­cy­do­wa­no się na sa­mot­ne sta­wie­nie czo­ła Niem­com.

W Pol­sce za Cze­cho­sło­wa­cją za­pew­ne mało kto pła­kał. Pa­mię­ta­no Cze­chom na­jazd na Śląsk Cie­szyń­ski dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, z bra­kiem uf­no­ści spo­glą­da­no na flirt ko­lej­nych rzą­dów znad We­łta­wy i Mo­ra­wy ze Związ­kiem Ra­dziec­kim. Pol­ska de­cy­zja, by upo­mnieć się w tym mo­men­cie o Za­ol­zie i wy­ko­nać zbroj­ny po­kaz siły, wy­da­wa­ła się za­pew­ne spo­rej czę­ści spo­łe­czeń­stwa uza­sad­nio­na hi­sto­rycz­nie, po­li­tycz­nie i mo­ral­nie. Nie wiem, czy ktoś wi­dział w tym krót­ko­wzrocz­ność. Byli tacy, któ­rzy pró­bo­wa­li in­ter­pre­to­wać to po­su­nię­cie pol­skie­go rzą­du jako pró­bę po­pra­wy wyj­ścio­we­go po­ło­że­nia Pol­ski przed spo­dzie­wa­ną woj­ną, ale był to chy­ba nad­miar my­śle­nia ży­cze­nio­we­go. Poza tym przej­mu­jąc Cze­cho­sło­wa­cję, Niem­cy zy­ski­wa­ły per sal­do dużo lep­sze po­zy­cje wyj­ścio­we do na­jaz­du na Pol­skę. Oczy­wi­ście je­sie­nią 1938 roku Cze­cho­sło­wa­cja, cho­ciaż po­ni­żo­na, jesz­cze ist­nia­ła, a wi­dok pol­skich czoł­gów kwie­co­nych przez lud­ność cy­wil­ną Cie­szy­na nie wy­da­wał się zwia­sto­wać ni­cze­go szcze­gól­nie złe­go. Wie­lu Po­la­ków czu­ło za­pew­ne nie tyle wstyd i strach, ile sa­tys­fak­cję, że dzie­jo­wej spra­wie­dli­wo­ści sta­ło się za­dość. Py­cha kro­czy przed upad­kiem, mó­wią.

Hu­mor za­pew­ne po­psuł się wszyst­kim w mar­cu 1939 roku, kie­dy zwa­sa­li­zo­wa­na Cze­cho­sło­wa­cja nie umia­ła się oprzeć na­ci­sko­wi i za­szan­ta­żo­wa­na bom­bar­do­wa­niem bez­bron­nej Pra­gi, za któ­rą nikt nie chciał gi­nąć – pa­dła bez wal­ki pod ko­lej­ny­mi cio­sa­mi We­hr­mach­tu. W za­sa­dzie nie tyle pa­dła, ile się roz­pa­dła. W ręce nie­miec­kie do­sta­ło się nie tyl­ko te­ry­to­rium pań­stwa, ale co gor­sza broń cze­cho­sło­wac­kiej ar­mii i jej za­ple­cze prze­my­sło­we. A było to uzbro­je­nie pod wie­lo­ma wzglę­da­mi sto­ją­ce znacz­nie wy­żej niż to, czym dys­po­no­wa­ła ar­mia pol­ska. Cho­ciaż oczy­wi­ście nie na­le­ży po­wta­rzać zbyt bez­re­flek­syj­nie tez o wyż­szo­ści ar­mii cze­cho­sło­wac­kiej nad pol­ską. Ow­szem, na pa­pie­rze wy­da­wa­ło się, że mniej­sze pań­stwo, znaj­du­ją­ce się w bar­dziej bez­na­dziej­nym niż Pol­ska po­ło­że­niu geo­stra­te­gicz­nym, zdo­by­ło się na wiel­ki wy­si­łek kon­cep­cyj­ny, in­te­lek­tu­al­ny, pro­duk­cyj­ny, żeby za­pew­nić so­bie mi­li­tar­ne bez­pie­czeń­stwo. Ale bez prze­sa­dy. W wy­bra­nych ty­pach uzbro­je­nia wy­da­wa­ło się, że ow­szem – sprzęt był lep­szy niż pol­ski – na przy­kład czoł­gi Lt35 i Lt38, któ­re Niem­cy wszyst­kie bez zbęd­nych ce­re­gie­li wcie­li­li do swo­ich dy­wi­zji lek­kich, sko­ko­wo zwięk­sza­jąc ich po­ten­cjał bo­jo­wy. Albo być może my­śliw­ce Avia B534, któ­re były nie­co lep­sze od pol­skich P11c, cho­ciaż na­le­ża­ły do osią­gnięć wy­mie­ra­ją­cej kon­cep­cji sa­mo­lo­tów dwu­pła­to­wych. Z ko­lei po­rów­ny­wa­nie lot­nic­twa bom­bo­we­go nie wy­pa­da­ło na ko­rzyść po­łu­dnio­wych są­sia­dów – próż­no by szu­kać w ich lot­nic­twie, fakt, bar­dziej licz­nym, od­po­wied­ni­ków pol­skich „Ka­ra­si” czy, nie daj Boże – „Łosi”. Co za­zwy­czaj po­mi­ja się mil­cze­niem – ar­mia cze­cho­sło­wac­ka nie mia­ła na­wet cie­nia od­po­wied­ni­ka pro­du­ko­wa­nych w Pol­sce na li­cen­cji Bo­for­sa au­to­ma­tycz­nych ar­mat prze­ciw­lot­ni­czych 40 mm. Ow­szem, po­sia­da­ła spo­ro dział śred­nie­go ka­li­bru i tro­chę ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych dla pie­cho­ty, ale to wszyst­ko. To tro­chę tak, jak­by dom miał par­ter i dach, a żad­nych pię­ter po­mię­dzy. Nie było czym przy­kryć woj­ska w polu. Pol­ska obro­na pod tym wzglę­dem też była dziu­ra­wa, to praw­da, i po­dob­nie jak cze­cho­sło­wac­ka mało licz­na, ale moż­na za­ry­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że dys­po­no­wa­ła lep­szym, bar­dziej po­ręcz­nym sprzę­tem, a Bo­for­sy prze­ciw­lot­ni­cze, choć nie­licz­ne, ale były w każ­dej pol­skiej jed­no­st­ce. A do tego wszyst­kie pol­skie ba­te­rie prze­ciw­lot­ni­cze zo­sta­ły przed woj­ną w ca­ło­ści zmo­to­ry­zo­wa­ne. Że Cze­cho­sło­wa­cja mia­ła przed 1939 ro­kiem dy­wi­zje szyb­kie, a my tyl­ko dwie bry­ga­dy pan­cer­no-mo­to­ro­we, w tym jed­ną nie­kom­plet­ną? Tak, to praw­da, tyl­ko że cze­cho­sło­wac­kie dy­wi­zje szyb­kie skła­da­ły się z ba­ta­lio­nów czoł­gów, puł­ków ka­wa­le­rii i ba­ta­lio­nów cy­kli­stów. Ja­kie to ma zna­cze­nie? Ta­kie, że w ra­zie praw­dzi­wej woj­ny, gdy­by za­cho­dzi­ła po­trze­ba na­praw­dę for­sow­ne­go ma­new­ru – każ­da z tych for­ma­cji mia­ła­by inną szyb­kość mar­szu, za­tem albo dy­wi­zja ro­bi­ła­by ma­newr po­wo­li, ca­ło­ścią sił, albo szyb­ko, ale wów­czas prak­tycz­nie do szyb­kie­go ma­new­ru nada­wa­ły się tyl­ko sa­mot­ne czoł­gi, bez wspar­cia. Nie brzmi to do­brze. A wręcz: zu­peł­nie nie brzmi jak dy­wi­zja szyb­ka. To brzmi jak pstry­ka­nie pal­ca­mi, a nie pan­cer­na pięść. Po­mysł, żeby jed­nak do czoł­gów do­dać ba­ta­lio­ny pie­cho­ty zmo­to­ry­zo­wa­nej, przy­szedł do gło­wy Cze­chom i Sło­wa­kom do­syć póź­no, bo w ob­li­czu kry­zy­su su­dec­kie­go, i oczy­wi­ście nie zdo­ła­no ich zmo­bi­li­zo­wać na czas. A do tego żad­na z tych dy­wi­zji szyb­kich na wy­pa­dek woj­ny nie zo­sta­ła w peł­ni ukom­ple­to­wa­na, bo nie wy­pro­du­ko­wa­no dość sprzę­tu. Tyl­ko jed­na zbli­ży­ła się do sta­nów eta­to­wych, je­że­li cho­dzi o czoł­gi, dwie po­zo­sta­łe mia­ły czoł­gów mniej wię­cej tyle, ile pol­skie bry­ga­dy szyb­kie, a jed­na nie mia­ła ich w ogó­le. A jesz­cze z in­nej stro­ny – w czter­na­stu z trzy­dzie­stu cze­cho­sło­wac­kich dy­wi­zji nie było ani jed­nej ar­ma­ty prze­ciw­pan­cer­nej. Ani jed­nej. Bo prze­wi­dzia­ne były do wal­ki w opar­ciu o for­ty­fi­ka­cje, i to for­ty­fi­ka­cje, po­szcze­gól­ne schro­ny mia­ły na wy­po­sa­że­niu ar­ma­ty prze­ciw­pan­cer­ne. Moż­na tyl­ko so­bie wy­obra­zić, co by się sta­ło z tymi dy­wi­zja­mi, gdy­by mu­sia­ły opu­ścić umoc­nio­ne po­zy­cje w Su­de­tach w po­śpie­chu. A te cze­skie umoc­nie­nia – im­po­nu­ją­ce, no­wo­cze­sne, po­dob­nie jak we Fran­cji w 1940 roku tro­chę kształ­to­wa­ły dok­try­nę obron­ną oraz pla­ny mo­bi­li­za­cji. I na próż­no by­ło­by w nich szu­kać ja­kiejś wiel­kiej my­śli ope­ra­cyj­nej, śmia­łych za­mia­rów, śla­dów ma­new­ru.

Tro­chę trud­no się dzi­wić, że zdra­dzo­na w Mo­na­chium przez wszyst­kich, w mar­cu 1939 roku, po­zba­wio­na swo­ich umoc­nień, nie­jed­no­rod­na na­ro­do­wo­ścio­wo, ma­ją­ca za te­atr dzia­łań wo­jen­nych wą­skie pa­smo wła­sne­go te­ry­to­rium ar­mia cze­cho­sło­wac­ka nie pod­ję­ła de­spe­rac­kie­go aktu sa­mo­obro­ny. W naj­węż­szym miej­scu kra­ju Niem­com wy­star­czy­ło­by wła­ma­nie się na głę­bo­kość mniej niż 150 ki­lo­me­trów, żeby go prze­ciąć na pół. Gdy­by Niem­cy ude­rzy­li z dwóch stron, a mie­li taki za­miar, w cią­gu dwóch dni klesz­cze mo­gły­by się spo­tkać. Kto za­tem na­rze­ka na złe po­zy­cje wyj­ścio­we pol­skiej ar­mii w 1939 roku, po­wi­nien spoj­rzeć na sy­tu­ację Cze­cho­sło­wa­cji. To nie jest tak, że nie chcie­li się bić. Chcie­li, ale mie­li jesz­cze mniej­sze szan­se niż Pol­ska, gor­sze po­ło­że­nie i ani jed­ne­go so­jusz­ni­ka. I pod­ję­li nie­ła­twą de­cy­zję, że jed­nak nie.

Zo­staw­my jed­nak Cze­cho­sło­wa­cję. Ona od mar­ca 1939 roku nie ist­nie­je. Niem­cy wje­cha­li do Pra­gi, za­mie­nia­jąc Cze­chy w pod­po­rząd­ko­wa­ny so­bie, cho­ciaż z ma­rio­net­ko­wym rzą­dem Pro­tek­to­rat Czech i Mo­raw. Sło­wa­cy pod prze­wo­dem księ­dza Tiso za­ło­ży­li wła­sne, po­zba­wio­ne zna­cze­nia mię­dzy­na­ro­do­we­go pań­stew­ko ze szcząt­ko­wy­mi si­ła­mi zbroj­ny­mi. Ma­łym po­cie­sze­niem był fakt, że w ra­mach roz­bio­ru Cze­cho­sło­wa­cji Wę­grzy z po­par­ciem Pol­ski za­gar­nę­li Ko­szy­ce i tak zwa­ną Ruś Za­kar­pac­ką, w wy­ni­ku cze­go po raz pierw­szy od daw­na Wę­gry i Pol­ska mia­ły wspól­ną gra­ni­cę lą­do­wą, co jak się oka­za­ło, nie po­zo­sta­ło bez zna­cze­nia dla wy­da­rzeń, któ­re mia­ły na­dejść. Tak, te­raz to już było ra­to­wa­nie tego, co było do ura­to­wa­nia. Ha­mo­wa­nie na rów­ni po­chy­łej.

Bo efekt roz­pa­du pań­stwo­wo­ści po­łu­dnio­we­go są­sia­da był dla pol­skich pla­nów obro­ny fa­tal­ny. Nie tyl­ko dla­te­go, że i tak sil­ny We­hr­macht do­dat­ko­wo wzmoc­nił się, przej­mu­jąc cze­cho­sło­wac­kie ar­se­na­ły i bazę prze­my­sło­wą. Tak­że z tego wzglę­du, że do mar­ca 1939 roku, przy­go­to­wu­jąc się do woj­ny na Za­cho­dzie – a za­czę­to o tym my­śleć do­syć póź­no, przez całe lata 20. i 30. szy­ku­jąc się ra­czej do kon­fron­ta­cji ze Związ­kiem Ra­dziec­kim – my­śla­no o obro­nie gra­ni­cy o ład­nych kil­ka­set ki­lo­me­trów krót­szej. Na­wet bez prze­ję­cia Czech i Sło­wa­cji gra­ni­ca pol­sko-nie­miec­ka była dłu­ga i umoż­li­wia­ła Niem­com wyj­ście od razu na skrzy­dło wojsk wal­czą­cych na le­wym brze­gu Wi­sły ze Ślą­ska w kie­run­ku ogól­nym na Piotr­ków i War­sza­wę z jed­nej stro­ny, a z Prus Wschod­nich po­zwa­la­ła za­gro­zić sa­mej War­sza­wie po za­le­d­wie 120-ki­lo­me­tro­wym mar­szu. Otwórz­cie so­bie atla­sy na ma­pie po­ka­zu­ją­cej Pol­skę w 1939 roku, a to od razu rzu­ci się wam w oczy. Te­raz, po mar­cu 1939 roku, oka­zy­wa­ło się, że tej gra­ni­cy do obro­ny bę­dzie kil­ka­set ki­lo­me­trów wię­cej, od Pil­ska w ma­sy­wie Be­ski­du Ży­wiec­kie­go aż po prze­łęcz Du­kiel­ską i da­lej, aż do Użoc­kiej. A na to nikt nie był przy­go­to­wa­ny. Za to Niem­cy mo­gli się do­wol­nie roz­sta­wić po sze­ro­kim pół­okrę­gu. Nie mu­sie­li za­kła­dać cę­gów okrą­że­nia, nikt nie wcho­dził w żąd­ną pasz­czę lwa. Pol­ska już była w tej roz­war­tej pasz­czy, po­mię­dzy tymi roz­ło­żo­ny­mi ra­mio­na­mi ob­cę­gów. Na­le­ża­ło tyl­ko przy­ło­żyć siłę, żeby za­czę­ły się zwie­rać, żeby cien­ka sko­rup­ka za­czę­ła trza­skać, pę­kać, roz­sy­py­wać się. Tak, okrą­że­nie to miał być punkt wyj­ścia tej woj­ny, te­raz moż­na było pró­bo­wać wy­my­śleć coś twór­cze­go.

Pra­co­wa­ły szta­by, dy­plo­ma­ci pro­wa­dzi­li swo­je gry, do koń­ca trwa­ły tar­gi, co, kie­dy, za ile ku­pić, jak jesz­cze się przy­go­to­wać na to, co zda­je się mu­sia­ło na­dejść. Było dla wszyst­kich oczy­wi­ste, że wa­riant cze­cho­sło­wac­ki nie wcho­dzi w grę. W za­sa­dzie nie wia­do­mo dla­cze­go. Nic gor­sze­go niż Cze­chy i Sło­wa­cję Pol­ski by nie spo­tka­ło – rola wa­sa­la, może na­wet nie­co bar­dziej sza­no­wa­ne­go. Albo mniej. Stać się sa­te­li­tą, ale żyć, być może w od­po­wied­nim mo­men­cie zmie­nić so­ju­sze, od­wró­cić ostrze bro­ni w kie­run­ku daw­ne­go su­we­re­na? Nie, ja­koś to nie przy­cho­dzi­ło ni­ko­mu do gło­wy i na­wet dzi­siaj brzmi to pa­skud­nie, mimo wie­dzy, któ­rą się ma. Za­tem wia­do­mo było, że Po­la­cy będą się bić. Bo taki ich oby­czaj, jak ma­wiał kla­syk. Nie­któ­rzy tyl­ko ro­zu­mie­li, że po­mi­mo chwiej­nych so­ju­szy na Za­cho­dzie po­ło­że­nie Pol­ski w po­rów­na­niu do Cze­cho­sło­wa­cji i jej przy­go­to­wa­nie do woj­ny tyl­ko z po­zo­ru jest nie­co lep­sze. Nie było.

Ar­mia pod­trzy­my­wa­na ogrom­nym wy­sił­kiem fi­nan­so­wym bied­ne­go pań­stwa na do­rob­ku była w trak­cie re­or­ga­ni­za­cji i prze­bu­do­wy. Ale co gor­sza, ta prze­bu­do­wa, gdy­by na­wet się po­wio­dła i do woj­ny do­szło­by rok czy dwa lat póź­niej – da­ła­by ar­mię po­dob­ną do po­ten­cjal­nej ar­mii na­past­ni­ka, tyl­ko słab­szą li­czeb­nie i kon­cep­cyj­nie. W tej prze­bu­do­wie bra­ko­wa­ło ja­koś po­my­słu ni­we­lu­ją­ce­go prze­wa­gi po­ten­cjal­nych nie­przy­ja­ciół – ja­ko­ścio­wą i ilo­ścio­wą. O mo­to­ry­za­cji ar­mii w pań­stwie, w któ­rym tuż przed woj­ną za­re­je­stro­wa­nych było za­le­d­wie 41 ty­się­cy sa­mo­cho­dów – moż­na było po­ma­rzyć, mimo że ta­kie pla­ny, two­rze­nia jed­no­stek szyb­kich, ist­nia­ły już w la­tach 20. Wte­dy po­stu­lo­wa­no two­rze­nie dy­wi­zji mie­sza­nych kon­no-mo­to­ro­wych, jak wie­le lat póź­niej w Cze­cho­sło­wa­cji. Zre­zy­gno­wa­no z tej kon­cep­cji, wska­zu­jąc, że w prak­ty­ce two­rzo­no by jed­nost­ki po­zor­ne – osob­no wal­czy­ły­by jed­nost­ki ka­wa­le­rii, osob­no mo­to­ro­we, bo róż­ne były moż­li­wo­ści ma­new­ru jed­nych i dru­gich. Za­tem nie było żad­nej wun­der­waf­fe. Trud­no było li­czyć na ko­rzyst­ne ukształ­to­wa­nie te­re­nu przy­szłej ba­ta­lii. Bieg wiel­kich rzek, pasm gór­skich, roz­ło­ży­ste ba­gna, je­zio­ra nie ukła­da­ły się w żad­ną spój­ną li­nię fron­tu. I do tego jesz­cze to lato. Upal­ne, su­che, dłu­gie. Wie­le rzek moż­na było prze­kra­czać w bród, od­sło­ni­ły się na nich przej­ścia le­gen­dar­ne, nie­wi­dzia­ne od wie­lu lat, rze­ki ta­kie jak San, Bug czy Wi­sła w swo­ich dol­nych bie­gach prze­sta­wa­ły być że­glow­ne. Ar­mia była czwar­tą, może pią­tą w Eu­ro­pie. To praw­da. Ale Niem­cy sta­wa­ły się sil­ną ar­mią nu­mer dwa, i to nie Eu­ro­py, ale świa­ta, ustę­pu­jąc li­czeb­no­ścią tyl­ko woj­skom Związ­ku Ra­dziec­kie­go, ale ni­we­lu­jąc to no­wo­cze­sną dok­try­ną, wyż­szą kul­tu­rą tech­nicz­ną, łącz­no­ścią i wy­szko­le­niem.

Nie było też tak na­praw­dę pla­nu woj­ny. Przez wie­le lat przy­go­to­wy­wa­no i opty­ma­li­zo­wa­no ar­mię, lot­nic­two i ma­ry­nar­kę do wal­ki ze Związ­kiem Ra­dziec­kim. To stąd te duże, wie­lu mó­wi­ło, że za duże jak na wa­run­ki Bał­ty­ku okrę­ty pod­wod­ne „Orzeł” i „Sęp”. Cho­dzi­ło o to, żeby zmie­ścić w ka­dłu­bie jak naj­sil­niej­sze mo­to­ry – to raz, a dwa: stwo­rzyć okręt o po­tęż­nej kom­bi­no­wa­nej sal­wie tor­pe­do­wej, tak żeby zdą­żył prze­chwy­cić cięż­kie okrę­ty Bał­ti­sko­wo Fło­ta i z awa­ryj­nych jesz­cze tor­ped dać sal­wę taką, żeby mieć pew­ność, że coś uszko­dzi. Zmia­na kie­run­ku na za­chod­ni była zu­peł­nym za­sko­cze­niem. Pra­ca szta­bo­wa zaś to mo­zół nad ma­pa­mi, wy­jaz­dy w te­ren, li­cze­nie prze­pu­sto­wo­ści li­nii ko­le­jo­wych, dróg, kal­ku­lo­wa­nie, co i kie­dy może zja­wić się w okre­ślo­nym miej­scu, gdzie i kie­dy ude­rzy nie­przy­ja­ciel, spraw­dza­nie wa­rian­tów dzia­ła­nia w grach szta­bo­wych, na ma­new­rach. To są mie­sią­ce mrów­czej pra­cy dla opa­no­wa­nia cho­ciaż­by ogól­nych za­ry­sów gry, jej pierw­szych eta­pów. A co do­pie­ro opra­co­wa­nie ko­lej­nych eta­pów, wa­rian­tów, prze­wro­tów. Na to wszyst­ko nie było cza­su, a na do­kład­kę Na­czel­ny Wódz nie zno­sił gier szta­bo­wych. Dla­te­go nie prze­pro­wa­dza­no ani jed­nej sy­mu­la­cji na ma­pach, czy pro­po­no­wa­ne roz­sta­wie­nie sił jest opty­mal­ne, nie prze­pro­wa­dzo­no żad­nej dys­ku­sji w obec­no­ści in­nych ofi­ce­rów szta­bo­wych i li­nio­wych, w któ­rej wy­ka­za­no by sła­be i moc­ne stro­ny pro­po­no­wa­nych roz­wią­zań. Nic z tego. Wódz Na­czel­ny miał wszyst­ko w swo­jej gło­wie i sam chciał wszyst­kim kie­ro­wać, za­wie­rzyć swo­je­mu in­stynk­to­wi. Bo że pra­cy szta­bo­wej nie lu­bił, to wi­dział już Mar­sza­łek Pił­sud­ski. Plan za­tem był, ale ża­den do­wód­ca po­szcze­gól­nej ar­mii nie znał za­dań jed­no­stek są­sied­nich, nie po­znał za­my­słu ogól­ne­go i swo­jej roli w tym za­my­śle. W tej sy­tu­acji i Na­po­le­on by nie dał rady. No tak, tyl­ko Na­po­le­on dbał o to, żeby i każ­dy do­wód­ca, i każ­dy żoł­nierz ro­zu­miał wagę wy­ko­ny­wa­ne­go przez sie­bie za­da­nia, wie­rzył, że to do­dat­nio wpły­wa na mo­ra­le czło­wie­ka, któ­ry być może za chwi­lę bę­dzie mu­siał ry­zy­ko­wać ży­cie. Kor­sy­kań­czyk nie miał może sen­ty­men­tów, ale wie­dział, że ła­twiej się idzie na śmierć, kie­dy się w za­ry­sach cho­ciaż wie dla­cze­go i po co.

Na pró­bach stwo­rze­nia ja­kiej­kol­wiek prze­ciw­wa­gi dla nie­miec­kiej opre­sji ze­szło lato. Wy­wo­żo­no sprzęt – ko­pu­ły, la­we­ty, a na­wet me­ta­lo­we za­su­wy – ze zbu­do­wa­nych już umoc­nień na wscho­dzie Pol­ski, do nowo bu­do­wa­nych i pla­no­wa­nych w try­bie na­głym umoc­nień na za­cho­dzie i po­łu­dniu. Co z tego jed­nak, sko­ro be­ton musi mieć czas się zwią­zać. Schro­nu bo­jo­we­go nie bu­du­je się w dwa dni. W por­tach Fran­cji i An­glii pa­ko­wa­no sprzęt wo­jen­ny dla Pol­ski, cho­ciaż z dru­giej stro­ny nie­zły sprzęt cią­gle wy­sy­ła­no też z Pol­ski w świat. Bo tak się to uło­ży­ło, że eks­por­tem uzbro­je­nia całe lata fi­nan­so­wa­no za­ku­py dla wła­snych sił zbroj­nych. Do ostat­niej chwi­li nie ze­rwa­no kon­trak­tów eks­por­to­wych, dzię­ki cze­mu Buł­ga­ria, Gre­cja, Ru­mu­nia otrzy­my­wa­ły lep­szy sprzęt niż wła­sna ar­mia, bo za rok, dwa, z pie­nię­dzy za ten lep­szy sprzęt mia­no sfi­nan­so­wać ba­da­nia, kon­struk­cję i pro­duk­cję jesz­cze lep­sze­go niż lep­szy. Tyl­ko że tego cza­su już nie było. Na­le­ża­ło pew­nie ze­rwać te kon­trak­ty, zy­skać na ostat­nią chwi­lę jesz­cze garść dział, sa­mo­lo­tów, sil­ni­ków. Pew­nie tak.

I wte­dy na­gle, kie­dy wy­da­wa­ło się, że świat za­marł w ocze­ki­wa­niu, ale brak było no­wych dra­ma­tycz­nych zwro­tów ak­cji, kie­dy spo­ro osób za­czę­ło po­wąt­pie­wać, że woj­na w ogó­le wy­buch­nie, 23 sierp­nia gruch­nę­ła wieść, że Niem­cy i Zwią­zek Ra­dziec­ki za­war­ły pakt o nie­agre­sji. Nikt lub pra­wie nikt na świe­cie nie wie­dział o taj­nym pro­to­ko­le tego pak­tu, któ­ry dzie­lił pań­stwa i na­ro­dy po­mię­dzy dwo­ma sza­ta­na­mi ni­czym po­łcie sło­ni­ny, mię­sa, sztu­ki ma­te­ria­łu na pół. Ale nikt nie mu­siał o tym wie­dzieć. Sama kon­struk­cja lo­gicz­na pak­tu o nie­agre­sji po­mię­dzy pań­stwa­mi, któ­re nie mia­ły ze sobą bez­po­śred­niej gra­ni­cy lą­do­wej ani mor­skiej, wska­zy­wa­ła jed­no­znacz­nie, że to pakt do­ty­czą­cy nie sta­nu fak­tycz­ne­go, ale an­ty­cy­po­wa­ne­go przez obie ukła­da­ją­ce się stro­ny. A tak się skła­da­ło, że sy­gna­ta­riu­sza­mi były pań­stwa, któ­re dys­po­no­wa­ły pierw­szą i dru­gą co do li­czeb­no­ści siłą zbroj­ną kon­ty­nen­tu, za­tem w ra­zie cze­go mo­gły so­bie to całe mię­dzy­mo­rze od Bał­ty­ku po Mo­rze Czar­ne po­ukła­dać, jak chcia­ły. Pra­sa za­chod­nia i krę­gi dy­plo­ma­tycz­ne Za­cho­du wska­zy­wa­ły, że ogło­szo­na treść ukła­du jest nie­peł­na i jego część zo­sta­ła z całą pew­no­ścią za­ta­jo­na. Na to wszyst­ko wska­zy­wa­ło. Ale też wia­do­mo było, że ide­olo­gicz­nie obu sy­gna­ta­riu­szy ra­czej wszyst­ko dzie­li, niż łą­czy, że ten dru­gi, Sta­lin, bę­dzie ra­czej wy­cze­ki­wał, niż rzu­cał się w wir wy­da­rzeń. Po­cze­ka i kie­dy ryba na haku bę­dzie już zmę­czo­na, wy­krwa­wio­na sza­mo­ta­ni­ną – wte­dy usłuż­nie pod­sta­wi pod­bie­rak. ●

1939 Apokalipsa. Początek

Подняться наверх