Читать книгу 1939 Apokalipsa. Początek - Radosław Wiśniewski - Страница 6
Zanim padły pierwsze strzały, „wynikła mgła”
ОглавлениеPołowa sierpnia. Upał. 76 Kampfgeschwader wyposażony w bombowce nurkujące Junkers 87B „Stuka” od kilku dni przebywa na nowym dla siebie lotnisku koło Cottbus na Łużycach. Trzy eskadry brzydkich, pokracznych jednosilnikowych maszyn, z płatem łamanym jakby w spłaszczoną literę „w” z charakterystycznymi owiewkami kryjącymi stałe podwozie, nazywanymi czasem „łapciami”. Podobno nikt z polskich specjalistów po pierwszych doniesieniach wywiadu nie chciał wierzyć w istnienie i sens konstruowania tak pokracznego samolotu. Miał on jednak stać się symbolem nadciągającej apokalipsy, jedną z jej oznak, wiernym jeźdźcem. Twórcom chodziło o skonstruowanie samolotu, który byłby w stanie precyzyjnie zrzucić bombę w nieduży cel punktowy. Na przykład dom, zagajnik, baterie artylerii na stanowiskach. W latach trzydziestych wszyscy sobie zdawali sprawę, że zrzucanie bomb z lotu płaskiego czy koszącego ma wymiar raczej moralny, szczególnie gdy samoloty były mało liczne, a celowniki nieprecyzyjne. Prędkość samolotu względem ziemi, masa czynników zakłócających, jak wiatr, prądy powietrza, zmiana jego temperatury w zależności od wysokości – wszystko mogło wpłynąć na celność zrzutu bomby, a metody przeliczania punktu celowania nie były jeszcze zbyt złożone. Zwykły samolot mógł zrzucać bomby w miarę celnie z niskiego lotu, narażając się na przeciwdziałanie obrony przeciwlotniczej, a nawet karabinów maszynowych piechoty, albo mógł atakować z większej wysokości, gdzie był w miarę bezpieczny, ale precyzja zrzutu bomb pozostawiała wiele do życzenia.
Pomysł był rewelacyjnie prosty i zdaje się, że wpadło na niego wielu konstruktorów naraz. Samolot musiał się złożyć do lotu nurkowego, jak najbardziej stromego, i celowanie odbywało się po prostu… całym samolotem. Bomba musiała wisieć pod kadłubem, wtedy była pewność, że dzięki celowaniu maszyną bomba poleci dokładnie w założonym kierunku. Tuż nad ziemią pilot zwalniał ładunek i podrywał samolot do góry. Czasami, na przykład w amerykańskich bombowcach SBD „Dauntless”, bomba była montowana na ruchomym wysięgniku i w czasie lotu nurkowego wysuwała się na nim poza obrys kręgu śmigła, tak żeby nurkujący samolot sam się nie uszkodził po zrzucie ładunku. Zrzut musiał nastąpić najniżej jak się dało, aby wyeliminować wszelkie czynniki, które mogły zakłócić lot bomby. Już sama technika zrzutu bomby, pochylenie samolotu i skierowanie jego nosa niemal pionowo w dół musiały wywoływać piorunujące wrażenie na ludziach poddanych takiemu bombardowaniu. Bywało, że ludziom się zdawało, że samolot ulega awarii albo po prostu został trafiony przez obronę przeciwlotniczą i spada na swoją zgubę. A do tego Junkersy 87 miały zamontowane specjalne syreny włączane w czasie nurkowania, zaś bomby wyposażane były w specjalne rurki dla potęgowania świstu. Jakby tego było mało – „Stuka”, niemrawy w locie poziomym, w nurkowaniu potrafił osiągnąć nawet 600 kilometrów na godzinę i powietrze opływające niezgrabny kadłub samo wywoływało ogromny hałas. No i jeszcze ta sylwetka. Z dołu, pod kątem, przypominająca kontur jakiegoś drapieżnego ptaka, może sępa? Krogulca? Zły wygląd do złej, brudnej roboty.
Dzisiaj, 15 sierpnia 1939 roku, 1, 2 i 3 eskadra pułku I/76 ma wykonać pokazowe bombardowanie ćwiczebne na poligonie Neuhammer, obecnie Świętoszów. Rozgrzewane są silniki, ostatnią odprawę przeprowadza kierujący dzisiejszym lotem ćwiczebnym Hauptman Walter Sigel. Kiedy kończy, obok pojawiają się lotnicy z patrolu pogodowego. Prognozy prognozami, ale nawet obecnie wysyła się patrol, który naocznie potwierdza stan zachmurzenia nad rejonem wykonania zadania. Sigel odbiera meldunek – podstawa chmur nad poligonem ma wynosić około 900 metrów, zachmurzenie dwie trzecie. Sigel przekazuje wszystkim ostatnie szczegóły lotu. Szyk eskadr, on prowadzi, wysokość dolotu 4000 metrów, nad celem nurkowanie prosto w chmury, po wyjściu z chmur szybka identyfikacja celów, zrzut ćwiczebnych bomb z betonu, potem utworzenie formacji powrotnej.
– Do maszyn, połamania karków! – rzucił podobno na koniec zwyczajowym życzeniem do swoich załóg.
Kolejno trzy eskadry wzbiły się w powietrze, najpierw 1, potem 2 i 3. Około godziny szóstej rano, będąc nad celem i formując szyk bojowy z marszowego, dowódca grupy ze swoim kluczem wychodzi na czoło, za nim ustawia się grupa, ale w zaburzonej kolejności – najpierw eskadra 2, potem 3 i na końcu 1, prowadzona przez Oberleutnanta Dietera Peltza. Dowódca grupy decyduje o rozpoczęciu ataku.
Samoloty jeden po drugim z głośnym wyciem silników i syren przechodzą z lotu poziomego do niemal pionowego nurkowania, przeciążenie wciska pilotów w fotele, krew odpływa z głowy. Dlatego właśnie samolot został wyposażony między innymi w system automatycznie wyprowadzający go z nurkowania – na wypadek gdyby pilot zemdlał w trakcie ataku. Ale tutaj nikt nie mdleje, to jeszcze nie jest prawdziwa akcja. Wchodzą w chmury warstwowe, z początku białe, potem coraz ciemniejsze, szare. Za moment wypadną po ich drugiej stronie, tuż przed oczami obserwatorów, i wykonają po raz kolejny pokazowo celne bombardowanie punktowych celów na poligonie. Mają zademonstrować, że posiadając takie wsparcie i łączność radiową, nawet wysforowane daleko przed swoje linie czołgi i piechota zmotoryzowana są w stanie obezwładnić każdy cel. „Stuka” to latająca artyleria pierwszej linii. Ma być blisko swoich kameraden z sił lądowych, blisko frontu i reagować na ich wezwanie. Jak straż ogniowa. Dlatego to niskie, wytrzymałe podwozie jest stałe, a nie chowane. Dla większej wytrzymałości. „Stuka” będzie operować z lotnisk polowych, tylko i wyłącznie. Dlatego nie skupiano się specjalnie na jego prędkości, zwrotności, urodzie, osiągach wysokościowych. To ma być armata ze skrzydłami. I to nie byle jaka. Bo jaka armata potrafi oddać taką salwę z 500-kilogramowego pocisku? A „Stuka” to potrafi. I jeszcze poprawi z karabinów maszynowych.
Samoloty nadal pędzą przez chmury prosto w dół, to nieprzyjemna chwila, nic nie widać, gdyby nie grawitacja, można by było stracić orientację co do kierunków w przestrzeni. To jest jeden z tych momentów, kiedy zmienia się gęstość czasu i zdaje się on rozciągać. Wiadomo, że trzeba być skupionym, bowiem wyjście z chmur nawet na wysokości kilkuset metrów daje zaledwie ułamek sekundy na wybór celu, korektę rozpędzonego samolotu, zrzut bomby i odbicie do góry, żeby nie roztrzaskać się o ziemię. Zatem sekundy rozciągają się w nieskończoność, jak to mówią w takich momentach narratorzy wojennych powieści, albo naprawdę przebijanie się przez chmury trwa strasznie długo. Nikt nie patrzy na wysokościomierz, bo on i tak wariuje w gwałtownym nurkowaniu. Aż nagle biel ustępuje i Sigel widzi ziemię. Ale blisko, bardzo blisko. Ziemia nie jest tam, gdzie się jej spodziewał, gdzie widziała ją eskadra rozpoznania meteo. Samolot dowódcy ma do niej zaledwie sto metrów, w zasadzie w chwili, kiedy to zrozumiał – jeszcze mniej, bo maszyna przecież pikuje z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Do wierzchołków drzew prosto pod sobą jest bardzo blisko. W jednej chwili ściąga na siebie drążek, wbija przycisk automatycznego wyjścia z nurkowania i drze się w mikrofon:
– Ziehen! Alles ziehen!
Czyli w wolnym tłumaczeniu – „Wyciągać! Wszyscy wyciągać!”, albo jak darł się wiele lat później pokładowy system o kolizji z ziemią w pewnym rządowym samolocie: „Pull up! Pull up!”. On może za pół sekundy zginie, ale za nim lecą tym samym kursem prosto w ziemię trzy eskadry, samolot za samolotem, klucz za kluczem i nic nie widzą, są przygotowani na wyjście z chmur na wysokości dziewięciuset metrów. Jednocześnie Sigel już wie, że zabraknie mu kilkunastu metrów, nie wyprowadzi samolotu nad wierzchołkami drzew, w kolejnym ułamku sekundy dostrzega niedużą przesiekę leśną i popycha tam samolot, wyrównuje dwa metry nad ziemią i pędzi nad leśną drogą, jakby miał zamiar na niej lądować, ma drzewa po obu stronach na szerokość skrzydeł. Odzyskuje kontrolę nad „Stuką”, odbija w górę, ale w tym czasie jego boczni – Oberleutnanci Eppen i Mueller nie mają tyle szczęścia i wpadają na drzewa. Pierwszy rozbija się i resztki samolotu zawisają na pniach sosen, drugi kończy lot w kuli ognia. Podobny los spotyka jeden po drugim pozostałe samoloty 2 eskadry i część 3 eskadry, chociaż z tej ostatniej kilku samolotom udaje się wcześniej przerwać nurkowanie i wyjść cało nad chmury. Słysząc wrzaski dowódcy, prowadzący 1 eskadrę Leutnant Hans Stepp przerywa nurkowanie jeszcze nad chmurami, wyrównuje lot i czeka. Ta eskadra długo krąży w oczekiwaniu na powracające samoloty swoich towarzyszy, ale się nie doczeka. Trzynaście samolotów, kolejno, niemal w tym samym miejscu roztrzaska się o ziemię, grzebiąc 13 pilotów i 13 strzelców pokładowych. Trzynaście wyszkolonych załóg, trzynaście nowych, prosto spod igły maszyn.
Kiedy Hitlerowi doniesiono o katastrofie na poligonie w Neuhammer, podobno wstał i dłuższy czas patrzył w okno w milczeniu. Powołany jeszcze tego samego dnia specjalny sąd wojenny miał zbadać sprawę. Składowi przewodniczył były dowódca Legionu „Condor” w Hiszpanii Hugo Sperle. Sąd nie znalazł winnych. Uznano, że w przeciągu godziny między powrotem eskadry pogodowej a dolotem eskadr bojowych pojawiła się mgła przygruntowa. „Wynikła mgła”, jak by to powiedział wiele lat później jeden z pilotów pewnego rządowego samolotu. Było to, jak uznał specjalny sąd wojenny pod przewodem Sperlego, zdarzenie z kategorii losowych, które zawsze mogą się przytrafić. Sąd orzekł ponadto, że dowódca lotu – Walter Sigel – zrobił wszystko, co się dało, by ostrzec i uratować swoich ludzi. Ostatecznie na lotniska wróciła część 3 i wszystkie samoloty 1 eskadry. Można założyć, że gdyby Sigel miał gorszy refleks – wszyscy by zginęli tego dnia pod Świętoszowem.
A tak, cudem ocalony Walter Sigel mógł 17 dni później, 1 września 1939 roku przed świtem, zasiąść za sterami swojego „Stukasa”, objuczonego tym razem już prawdziwymi bombami, i poprowadzić 29 maszyn z lotniska Strachowice pod Wrocławiem, w kierunku niczego niepodejrzewającego, śpiącego, bezbronnego polskiego miasteczka Wieluń. ●