Читать книгу Łzy Nemezis - Rafał Dębski - Страница 11
Rozdział VII
ОглавлениеKurt von Landberg przechadzał się nerwowo po celi.
– Ile jeszcze zamierzają nas tutaj trzymać? – Stanął przed Piotrem z Telford.
– Chcesz uzyskać odpowiedź ode mnie? – Angielski rycerz przeciągnął się leniwie. – A skąd ja miałbym to, u diabła, wiedzieć?
– To przez ciebie się tutaj znaleźliśmy – warknął Kurt. – Nie kto inny jak tyś wywołał awanturę!
– Powtarzasz to wciąż niby poranną modlitwę. Przeze mnie czy nie, jak słusznie zauważył de Morges, i tak by nas koniec końców aresztowali. Zapomniałeś, że zanim się posprzeczaliśmy, ty rzucałeś kości, a myśmy właśnie zamierzali się do tego zabrać? Jeżeli przez kogo tu siedzimy, to przez mężnego Jana. Wszak on właśnie dał się we znaki biskupiej straży tak mocno, że tym razem przysłali chyba wszystkich ludzi, jakich mieli w Askalonie! Nieprawdaż, panie de Morges? Bez tego przyszłoby pewnie góra trzech czy czterech i w dodatku udawaliby, że nic nie widzą. A gdyby nawet nie udawali, poradzilibyśmy sobie z nimi jedną ręką.
Jan się uśmiechnął.
– A cóż nam mogą złego za tamto uczynić? Posiedzimy trochę w lochu i tyle. Potem staniemy przed biskupem albo nawet samym królem, a oni zrobią nam połajankę i wypuszczą. Jedyne, co nas czeka, to grzywna.
Konrad von Wallheim jęknął z kąta.
– No właśnie, tak by może i było, gdyby tylko chodziło o kości! Ale pobicie straży? Biskup jest bardzo czuły w tym względzie! Pewnie dlatego trzyma nas w zamknięciu już tyle dni! Zobaczycie, że tak łatwo stąd nie wyjdziemy! I wcale nie o mnie mi się rozchodzi, bom już posunięty w leciech i niejedno przeżyłem, ale martwię się o mego siostrzeńca Wernera. Kto to słyszał, żeby graf von Watzenrode był sądzony jak pospolity przestępca i zwykły kostera! A obiecałem jego matce, że będę go pilnował – westchnął. – Ładnie upilnowałem!
Vincent poruszył się na posłaniu.
– Nie martw się, panie von Wallheim, wybronimy chłopaka. – Spojrzał na bladą twarz młodego grafa. – Niech tylko będzie okazja, zeznamy, że nie hazardował się, a w dodatku próbował nas powstrzymać przed bójką z biskupimi sługami.
– Powstrzymać – parsknął Jan. – Widziałem, jak prasnął o ziemię pachołkiem tęgim jak dwóch najmniej Wernerów. A potem zawinął drugim, jakby tamten ważył nie więcej niż puchowa poduszka. Nie spodziewałem się, żeby w tym szczupłym ciele drzemała taka siła!
– To nie siła, panie – zarumienił się graf. – To jedna ze sztuczek, której nauczył mnie pewien wenecki marynarz. Trzeba pozwolić przeciwnikowi dojść do przekonania, że za chwilę odniesie zwycięstwo, rozluźnić ciało i kiedy tamten jest pewien, że za chwilę będzie mógł postawić nogę na pokonanym, stawić opór, znowu ustąpić, pociągnąć go na siebie... W zasadzie sam wtedy powala się własną siłą, a im ma ją większą, tym boleśniej odczuje upadek.
– Tak – odezwał się Vincent – słyszałem o podobnych praktykach. Ponoć wiedza o nich pochodzi gdzieś ze Wschodu, z bardzo daleka. Czy ten marynarz pływał gdzieś w tamte kraje?
Werner wzruszył ramionami.
– Z tego, co mówił, nie był nigdy dalej niż w Egipcie, w delcie Nilu. To bardzo młody żeglarz, zbyt krótko przebywał na morzu, by popłynąć tam, gdzie jak powiadają, żyją wielkie morskie potwory, albo i dalej... On tego wszystkiego nauczył się w czasie portowych bójek. Mawiał, że kto nie daje rady zmóc wroga siłą, musi używać podstępu.
– Ja tam wolę polegać na swojej pięści – mruknął Jan. – A kiedy wydobędę miecz, nie ma na mnie mocnych.
– A ja – zauważył kwaśnym tonem Kurt – wzdragam się na myśl, żeby używać w uczciwej walce takich zbójeckich albo zgoła pogańskich sposobów. Prawy rycerz winien stanąć naprzeciw niebezpieczeństwa i walczyć zgodnie z rycerskimi regułami.
Vincent pokręcił głową. Pewność siebie Niemca i wygłaszane przez niego kategoryczne twierdzenia były bardzo irytujące.
– Kiedyś sam dojdziesz do przekonania, że czasem, aby przetrwać, trzeba się imać każdego dostępnego sposobu. To, że rycerz ucieka się do podstępu, nie jest niczym złym, jeżeli nie plami jego sumienia.
– Możeś się nie rodził w tej ziemi – odparł von Landberg, pogardliwie wydymając wargi – ale że przesiąkłeś nią już na wskroś, to pewne. Myślisz i mówisz jak miejscowi... Albo nawet jak...
– Wy tu sobie gawędzicie o sposobach walki – przerwał mu Konrad – a ja cały czas myślę, co z nami będzie. Ile jeszcze przyjdzie nam siedzieć w zamknięciu?!
– Nie turbuj się tak – zawołał Piotr – obmyśliłem doskonały sposób, żeby się z tego wybronić!
– Wuju – w tej samej chwili powiedział łagodnie Werner – uspokój się. Zobaczymy, co nam los przyniesie.
Los zaś w tej właśnie chwili odezwał się od drzwi ostrym zgrzytem odsuwanej żelaznej sztaby.
– Za stawianie oporu strażnikom oraz grę w kości powyżej ściśle wyznaczonej sumy dwudziestu su powinniście zostać surowo ukarani!
Stefan z Turnham przechadzał się przed ustawionymi w szeregu rycerzami.
– Wybaczcie, szlachetny panie – odezwał się Piotr z Telford – ale na grze nikt nas nie przyłapał. Kiedy weszli strażnicy, właśnie zabieraliśmy się do wyjaśnienia pewnych kwestii wynikłych między nami, jak to wśród prawych rycerzy przystało...
Stefan skrzywił się niechętnie.
– Panie Telford, zostaw swoje sztuczki na wypadek, gdybyś stanął kiedy przed prawdziwym sądem. Spójrz, tam na stole leżą dwa skórzane kubki i kości znalezione w tawernie. Na jednym z tych kubków jest twój monogram i herb. Życzysz sobie podejść i sprawdzić czy uwierzysz mi na słowo?
– To, że posiadam te rzeczy – odparł śmiało Piotr – nie oznacza jeszcze, że łamię królewskie zakazy. Wziąłem je ze sobą, albowiem stanowią dla mnie przypomnienie rodzinnego domu, a nie zamierzałem stawiać więcej, niż stanowi rozporządzenie. Zaś ci strażnicy, o których pobicie się nas oskarża... To nieporozumienie. Byliśmy przekonani, że miasto zostało wzięte podstępem przez Saracenów, a ich siepacze przyszli nas pojmać w niewolę, albo i zaszlachtować!
– To jest ten twój doskonały sposób obrony? – szturchnął go Vincent. – Pysznie! Tylko go rozdrażnisz.
Stefan z Turnham westchnął ciężko.
– Powtarzam, panie Telford, że twoje tłumaczenia są w tej chwili zupełnie zbędne. Skoro jednak uparłeś się twierdzić, żeś zamierzał grać o wyznaczoną prawem stawkę, mogę przedłożyć ci przed oczy ową górę złotych monet, które leżały przygotowane przy znalezionych kościach.
– Zaraz tam górę – mruknął Piotr. – Marnych parę dukatów...
– Za tych parę marnych dukatów można by kupić ze trzy wsie w Anglii! Mam ci rzec, ile razy ta suma przekracza wartość dwudziestu su? Lecz dość o tym. Nie jestem pewien, czy zauważyłeś, iż nie stoisz ani przed biskupem, ani przed królem, tylko przede mną. Jednocześnie chcę wyraźnie powiedzieć, że te przedmioty mogłyby stanowić wystarczające dowody nawet dla najłagodniejszego i najbardziej wyrozumiałego trybunału!
– Ale... – zaczął znowu Piotr, zaraz jednak umilkł, czując na ramieniu ciężką rękę.
– Milcz już, przyjacielu – powiedział spokojnie de Morges. – Pan z Turnham chce powiedzieć coś ważnego. Jak się domyślam, proces przeciwko nam zostanie zaniechany, jeżeli spełnimy pewne warunki.
– Dzięki za wsparcie – odetchnął z ulgą Stefan. – Jak widzę, pan Piotr jest dobrze zaprawiony w sądowych utarczkach, inaczej niż ja. Żeby uciąć wszelkie wątpliwości, muszę powiedzieć jeszcze jedno. Ten kapitan straży został w zamieszaniu pchnięty nożem w bardzo wstydliwe dla zbrojnego człeka miejsce. Nieszczęśnik leży teraz w lazarecie na brzuchu, klnąc was wymyślnie i mściwie.
– Żaden z nas tego nie zrobił – powiedział spokojnie Vincent. – To nie po rycersku... Pewnie któryś z jego ludzi w ścisku wsadził mu ostrze w zadek.
– Wiem. Biskup też to wie, że o królu nie wspomnę. Jednakże przed sądem owo nasze przekonanie może nie być wystarczającą okolicznością łagodzącą. Tam liczą się dowody, a te przemawiają przeciwko wam. Ja, szlachetni panowie, w istocie przychodzę z pewną propozycją. Jeśli jej nie przyjmiecie, oczywiście, dowódca straży może wnieść przeciwko wam dodatkowe oskarżenie, a wtedy nie wykpicie się grzywną, a wasz pobyt w lochu niepomiernie się przedłuży, nim zdołacie dowieść swojej niewinności w tej kwestii. Jeśli w ogóle zdołacie jej dowieść.
– Słuchamy zatem – mruknął Konrad von Wallheim. – Bardzo bym chciał wyjść już z tej ponurej twierdzy.
– Sprawa jest delikatnej natury. Trzeba wam wiedzieć, szlachetni panowie, że król Ryszard zmuszony był udać się do Akki, gdzie wybuchły zamieszki. Pizańczycy posprzeczali się z Genueńczykami, a do sprawy wmieszali się zarówno Konrad z Montferratu, jak i Gwidon Lusignan. Na dokładkę pojawił się też w mieście Hugon Burgundzki. Chaos zapanował nie do opisania. Król wyruszył zaprowadzić tam spokój, pozostawiając na mojej głowie wszystkie sprawy, zaś przedtem jeszcze wysłał silny podjazd, gdyż pojawiły się pogłoski, że zmierza ku nam Saladyn na czele licznej armii. Na dobitkę wojsko Saracenów podążać ma z zupełnie niespodziewanej strony, od wielkich pustaci Arabii. Otóż wzmiankowana sprawa związana jest z tym ostatnim faktem. Wysłaliśmy ku Saladynowi doświadczonych rycerzy, znających pustynię. Dołączył do nich także zastęp templariuszy. Jeszcze nie powrócili, choć powinni być z powrotem co najmniej tydzień temu.
Vincent przyglądał się mówiącemu uważnie. Nic w jego postawie nie wskazywało na to, żeby jakoś specjalnie był zmartwiony brakiem wieści o wysłanych na rekonesans zbrojnych. Najwyraźniej wypełniał tylko czyjeś polecenie, być może nawet samego króla Ryszarda.
– Jest to tym bardziej niepokojące – ciągnął Stefan – że nawet w razie niepowodzenia wyprawy ktoś powinien jednak wrócić. Nie jest możliwe, by wszystkich ogarnęli Saraceni.
– Jak się domyślam, panie Turnham – Jan podrapał się po zarośniętym policzku – chcesz, żebyśmy pojechali poszukać tego zaginionego podjazdu?
– Nie inaczej. – Stefan zatarł ręce. – W tej chwili nie mam lepszych ludzi niż wy, szczególnie zaś niźli pan de Rionne i ty, panie de Morges.
– Chwileczkę. – Vincent zmrużył oczy. – Jeżeli mamy szukać owego podjazdu, może się zdarzyć, że będziemy musieli jechać daleko w głąb pustyni. Nie ważę się jednak podjąć wprowadzenia moich towarzyszy w głębokie piaski. Sam nigdy nie ruszałem tam bez miejscowych przewodników, a na południowym wschodzie nie byłem w ogóle.
Turnham skinął głową.
– Dostaniecie przewodnika. Kogoś, kto sam niedawno przebył wielką pustynię. Potwierdził też wieści o zbieraniu przez Saladyna silnej armii. Wie to najlepiej, gdyż zbiegł był od Saracenów. Powiada, że trwają tam wielkie przygotowania do wojny. – Spojrzał bacznie na Vincenta. – To ktoś, kogo poganie wzięli do niewoli jeszcze w bitwie pod Hittinem. Może się okazać, panie de Rionne, że się znacie.
– Pod Hittinem wielu poległo i wielu wpadło w pogańskie pęta. Nasza armia była potężna, nie mogłem znać wszystkich.
Stefan klasnął w dłonie.
– Wprowadzić!
Wszedł wysoki, postawny mężczyzna o jasnych włosach i smagłej, spalonej słońcem twarzy. Po kolei uważnie oglądał swoich przyszłych towarzyszy wyprawy.
– Edward! – zawołał zduszonym głosem de Rionne. – Edward Swansen, jak mi Bóg miły! Wyglądasz jak prawdziwy nomada. Gdybym cię zobaczył gdzie indziej, pomyślałbym, że to duch!
– Vincent – rzekł tamten niskim, głębokim głosem. – Nie myślałem, że cię jeszcze ujrzę wśród żywych!
De Rionne otworzył ramiona. Rycerze padli sobie w objęcia.
Duszny opar wieczoru pozostał na zewnątrz. Siedzieli w piwnicznej izbie, skupieni przy wspólnej ławie. Vincent patrzył z rozrzewnieniem na odzyskanego przyjaciela.
– To już prawie pięć lat – podparł głowę na dłoni – choć wydaje się, jakby tamta fatalna bitwa była zaledwie wczoraj.
Edward pociągnął z dzbana.
– Mnie zaś się zda, że od Hittinu upłynęły wieki. W niewoli czas się dłuży, każdy dzień zdaje się miesiącem, a każdy tydzień dłuższy niż rok...
De Rionne pokiwał głową.
– Panowie – rzekł do pozostałych – byliśmy z Edwardem Swansenem niczym bracia. Podobni sobie, choć on pochodzi z zimnej Północy, a ja ze słonecznego południa słodkiej Francji. Choć on podjął krzyż z własnej woli, a mnie zmusiły do tego burzliwe koleje losu. Choć on mógłby wrócić do ojczyzny w każdej chwili i przyjęto by go tam z otwartymi ramionami, zasię na mnie czekać może jedynie mistrz małodobry z ostrym mieczem i purpurą na szafocie. Nie rozstawaliśmy się prawie nigdy, aż przyszedł dzień wielkiej bitwy, niesławnego starcia pod Hittinem. Zdawało nam się wtedy, że bez trudu zmieciemy całą potęgę Saladyna. Gdybym choć przez chwilę przypuszczał, jak to się skończy... Nie wiem, co bym uczynił. – Machnął ręką. – Pewnie i tak poszedłbym walczyć!
– Straszna musi być niewola u pogan – szepnął Werner, patrząc wielkimi oczami na Edwarda.
– Każda niewola jest straszna – Edward uśmiechnął się do grafa – czy u muzułmanów, czy u kogo innego. Dla jednego lżejsza, dla innego cięższa, zależy, na jakich ludzi trafisz. Okropne to jednak uczucie, gdy nie znasz dnia ani godziny, a każdy najpodlejszy ciura obozowy może cię zgładzić, bo taki będzie miał kaprys... Najmożniejsi, jak Gwidon Lusignan, nie mieli się czego obawiać. Są zbyt cenni dla swych rodów, za takich zawsze można uzyskać wysoki okup, więc traktuje się podobnych jeńców dobrze... O tak, ci wykpili się łatwo... Wrócili między swoich i objęli znowu rządy.
– Nie do końca, Edwardzie – wtrącił de Morges. – Z tego, co wiem, właśnie niewola u Saladyna kosztowała Gwidona koronę. Balian z Ibelinu wraz z tymi, co uszli z życiem, a zdołali uniknąć niewoli, uznali za swego przywódcę Konrada z Montferratu. Klęska pod Hittinem ma poniekąd skutki do dzisiaj, bo powiadam ci, żrą się stronnictwa między sobą, nie zważając, że Saladynowi z tego korzyść, a nie w ostatku właśnie jego pieniądze płyną na podjudzanie tych swarów.
– Gdyby pod Hittinem dowodził ktoś taki jak Ryszard – westchnął Werner – nie byłoby zapewne klęski, ale wielkie zwycięstwo...
Kurt von Landberg rzucił mu kose spojrzenie.
– Gdyby żył cesarz Fryderyk, wtedy byście dopiero zobaczyli, co znaczy znamienity wódz!
– Być może – odparł de Morges. – Jednakże Barbarossa nie dotarł do Ziemi Świętej, więc nie ma nad czym deliberować. Ja za to doskonale widziałem, jak poczynał sobie Ryszard pod Arsufem, gdy opadła nas ćma Saracenów!
– Opowiedz, panie – poprosił młody graf. – Nie było mnie tam wtedy, bom leżał złożony gorętwą w Hajfie.
– Wszak już raz to opowiadałem, gdyśmy siedzieli w wieży – uśmiechnął się Jan.
– Mógłbym tego słuchać i tysiąc razy. Opowiedz, panie de Morges. Pan Swansen też z pewnością chętnie posłucha.
– Mów, Janie – poparł Wernera Piotr z Telford. – Karczmarzu! Przynieś wina!
De Morges odchrząknął.
– Podążaliśmy na spotkanie z siłami Saladyna. Jak bardzo ciężko było nam opuszczać Akkę, gdzie przez prawie miesiąc jedliśmy, pili i bawili się do syta, niech świadczy to, że wielu próbowało ukryć się gdzieś w mieście i przeczekać niespokojny czas. Król musiał nakładać dotkliwe kary, by zapobiec takim procederom. Ja przyłączyłem się do hufca księcia Burgundii. Ryszard, jak to on, przyśpieszał wciąż pochód, choć gorąc panował taki, że ludzie dziesiątkami marli od słońca. Nie tylko od samego upału zresztą. Nie daj Boże, jeśli przyszło zostać nawet pół stajania za wojskiem, bo podjazdy niewiernych deptały nam po piętach tak zażarcie, że kto tylko oddalił się od kolumny, kończył ze strzałą w plecach albo poderżniętym gardłem. Wyknocić się nawet spokojnie nie szło gdzieś na uboczu, z dala od oczu towarzyszy. Podążaliśmy wzdłuż wybrzeża, a statki dawały nam wsparcie od strony morza. W środku kolumny ciągnięto wysoką wieżę ze sztandarem. Gdybyśmy się rozpierzchli albo zagubili gdzie w ferworze bitki, na nią właśnie mieliśmy się kierować. Kiedy tylko dotarliśmy w pobliże Cezarei, zaczął się obłędny taniec z większymi siłami muzułmanów. Nieraz zdarzyło się jakiemuś oddziałowi oderwać od głównych sił, czy to w pogoni, czy w ucieczce, a wtedy każdy wojak błogosławił z całej duszy ową wysoko tkwiącą flagę, dzięki której nie musiał się zastanawiać nad drogą powrotu. Saraceni zaś nie dawali nam spokoju ani przez chwilę. Dzień w dzień musieliśmy staczać z nimi walki. Były drobne potyczki, ale też zdarzało się, że atakowali większą liczbą, choć zawsze unikali walnej rozprawy. Wlokło się nasze wojsko noga za nogą, wznosząc tylko modły o siłę do przetrwania. Pamiętam, jak od czoła odzywało się błagalne Sanctum Sepulchrum, adjuve – wspomagaj nas, Święty Grobie. Sam tak wołałem, patrząc w rozpalone nielitościwie niebiosa, choć śliny w ustach brakowało, a język kołkiem stawał i zdało się człeku, że gdy rozewrze zęby, wysuszona gęba na pół pęknie. Trzeba wam jeszcze wiedzieć, że hufiec mój szedł w samym ociągu. Mieliśmy strzec tyłów, a koniec końców wyszło raz jakoś tak, że zostaliśmy daleko za ostatnią kolumną. Wtedy dopadli nas poganie, a było ich prawdziwe mrowie! Wystawcie sobie, jakie ogarnęło mnie zdumienie, gdy zamiast poczciwej twarzy mego towarzysza, Arnulfa de Montforta, zobaczyłem obok siebie krzywy pysk jakiegoś Turka! Dostrzegłem jeszcze tylko, jak głowa nieszczęsnego Arnulfa koziołkuje w powietrzu, by upaść w pył między końskie kopyta. Otoczyła nas taka ćma Saracenów, żem miał wrażenie, jakbyśmy wpadli w rój wściekłych szerszeni. Zdawało się, że są wszędzie! W szeregach powstał niepokój, a sami wiecie, że od takiej ruchawki do ucieczki tylko włos... Wtedy książę stanął w strzemionach, spojrzał na wszystkie strony i jak nie ryknie na nas, żebyśmy ruszyli nasze ciężkie, leniwe dupska! Jakby wylał nam na łby po wiadrze zimnej, orzeźwiającej wody! Zaraz skupiliśmy się w gromadę i dalejże rwać saraceńskie szyki! Sam z siedmiu albo i ośmiu tych diabłów położyłem.
– O bitwie miałeś opowiadać – ofuknął go Vincent – a nie wychwalać swoje przewagi!
– O swoich przewagach nic więcej nie powiem – odparł z godnością Jan – bo za chwilę oberwałem z tyłu toporem. Dobrze, że szłom miałem doskonały, bobyście mnie dziś nie oglądali. Towarzysze unieśli mnie ze zgiełku, ale we łbie huczało mi potem przez tydzień.
Pociągnął z dzbana tęgi łyk.
– Powiem lepiej o właściwej bitwie. To była sobota rano. Dwa dni wcześniej przyjechał do obozu brat Saladyna, Malik, którego nasi nazywają Safadynem. Rozmawiał z Ryszardem pod flagą rozejmową. Krótko to trwało. Król ponoć od razu zażądał oddania mu we władanie całej Palestyny, na co Saracen tylko odburknął grubym słowem i odjechał. Tego i następnego dnia Ryszard słał podjazdy, pilnie śledząc ruchy muzułmanów. Jak już rzekłem, zaczęło się w sobotę. Tabory stanęły zaraz za liniami, wzdłuż morskiego brzegu. Osłaniał je Henryk z Szampanii, któremu król przydał trochę piechoty. Całe rycerstwo rozmieściło się za szeregami kuszników i łuczników. I tak na prawe skrzydło poszli świątynnicy, znaczy templariusze, potem Bretończycy, dalej rycerze z Anjou i ludzie Lusignanów. W środku oczywiście sam Ryszard z Francuzami i Normandami, następnie Flamandowie, obok wojsko złożone z miejscowych pod Jakubem z Avesnes i wreszcie nasz hufiec. Lewą flankę ubezpieczali zakonnicy od świętego Jana... Tak właśnie... Jak wszystko w tej ziemi, tak i owa wielka bitwa nie mogła się odbyć bez wojsk zakonnych. Na jednym skrzydle templariusze, na drugim joannici. Gdyśmy już się rządnie ustawili, król razem z moim księciem przejrzeli dokładnie szyki, dodając nam ducha. A my czekaliśmy, aż poganie przypuszczą atak. Poszli wreszcie przed samym południem, wpierw lekkimi siłami, jak to oni, żeby nas cokolwiek zmiękczyć. Wiecie wszak, jak straszliwie wrzeszczą ci ich czarni wojownicy. Ledwo to trzyma w ręce byle jaką włócznię, co niewiele więcej szkody uczyni rycerzowi niźli żądło komara, ale wydziera się, jakby skórę z człowieka potrafił złupić od jednego ciosu. Zasypali nas deszczem strzał. Piechocińcy to i owszem, zmieszali się niepomału, jeno zaraz setnicy przywołali ich do porządku, tamci zaś cofnęli się, widząc, że nam w tęgich zbrojach śmiać się tylko z ich pocisków. Już myślałem, że nie doczekamy znowu porządnej bitki, że – jak tyle razy przedtem – postraszą i uciekną, jednakże naraz zjawiła się ichnia jazda i dalejże do szarży! Zatem i nasi strzelcy wypuścili swoje strzały taką gęstwą, że w ten piekielny upał cień choć na chwilę padł na ziemię, a potem skryli się za konnicę. Saraceni upadali, mieszali szyki, ale dobry to był żołnierz. Opamiętali się w mgnieniu oka, przypadli do naszych szeregów i jęli szarpać, ze szczególną zaciekłością szpitalników i Flamandów. Strasznie się na nich zawzięli!
– Widziałem to – mruknął Konrad von Wallheim. – Walczyłem wśród Flamandczyków i widziałem, jak jeden za drugim gnają posłańcy od wielkiego mistrza joannitów, prosząc, by skłonił Ryszarda do podjęcia ataku. Ale król tylko patrzył, jakby nie dostrzegał, co się dzieje.
– Nie inaczej – przytaknął Jan. – Nawet pomyślałem, że znowu dopadła go słabość. Wszak całkiem niedawno chorował. Lecz nie. Patrzyłem w tamtą stronę i widziałem, jak odprawiał ludzi szpitalników, aż wreszcie zbiesił się, jak to tylko on potrafi, i jednym gniewnym ciosem zmiótł z konia kolejnego posłańca. Przysiągłbym, że słyszę: jak krzyczy: „Macie się utrzymać!”, choć zgiełk panował taki, żem nie wiedział, co mówi do mnie towarzysz obok.
– A joannici szczerbili się z Saracenami – wtrącił znowu Wallheim. – Szedł tam cios za cios, trup padał na trupie. Widać było, że ledwie się trzymają w karbach, żeby nie uderzyć na wroga szarżą.
– I nie wytrzymali – ciągnął de Morges. – Najpierw poszło bodaj dwóch. Spięli konie, ruszyli do przodu, a zaraz za nimi reszta. Ryszard, widząc, co się dzieje, i wiedząc, że więcej nad gorącą krwią wojska nie zapanuje, dał znak. Jakby w nas wszystkich diabeł wstąpił. Pamiętam tyle, że pędziłem, wrzeszcząc co sił w płucach. Spojrzałem w przód, Ryszard gnał na czele, krzycząc i pokazując mieczem, gdzie kto ma przypuścić uderzenie. Musieliśmy wyglądać jak demony, bo poganie nagle złamali szyki i rzucili się do ucieczki.
– Wyglądaliście jak demony – odezwał się Swansen. – Słyszałem, jak wojownicy Saladyna rozmawiali ze sobą o tej bitwie. Przysięgali, że widzieli pośród krzyżowców wielkiego gorejącego potwora, który rzucił się na nich z wściekłym rykiem. Mówili, że król Franków musi być wielkim czarownikiem, skoro potrafi wezwać moce piekielne na swoją służbę.
– Czego to imaginacja ludzka nie wymyśli, gdy strach w oczy zajrzy. A tego demona zobaczyli zapewne wtedy, kiedy zwyczajnie zajęła się ogniem nasza wieża ze sztandarem. Pachołkowie ugasili ją zaraz, ale płomień rzeczywiście mógł być widoczny.
– Nie wiem, Janie, wieża czy nie wieża. Tyle powiem, że musiało to być coś więcej. Oni naprawdę widzieli w was demony!
– To pewnie dlatego – rzekł Vincent – ich następna szarża była taka mizerna. Upadł w nich duch. A przecież wcale nie ponieśli wielkich strat. My za to byliśmy wymęczeni tak, że każdy tylko patrzył, gdzie się położyć... Mogli nas wziąć jednym uderzeniem. Lecz kiedy Saladyn pozbierał wreszcie swoje wojsko, nie miał już chyba serca do walki.
– Jak było, tak było, a najważniejsze, że odzierżyliśmy pole, zaś Saraceni musieli ustąpić. – De Morges spojrzał uważnie na Swansena. – Powiedz lepiej, Wikingu, jak zdołałeś im uciec.
Edward uśmiechnął się lekko.
– Wikingu, powiadasz... Rzeczywiście tak mnie nazywano. – Zerknął na Wernera. – To przez moje północne pochodzenie. Już zapomniano w nadmorskich krajach o grozie, jaką ci wojownicy niegdyś budzili, a jednak zbójeckie miano przetrwało... Zaś co do ucieczki, nie ma o czym opowiadać. Od dawna czekałem na okazję. Przebywałem akurat w Krak de Montreal, kiedy Saladyn nakazał zgromadzić tam większą część armii. Również dom człowieka, u którego przebywałem, został zajęty na potrzeby wojska. Po prostu skorzystałem z zamieszania, jakie powstało przy rozlokowywaniu oddziałów w mieście.
– Nie ścigali cię?
– Ścigali, a jakże. Jednakże okazałem się szybszy. I sprytniejszy. Zresztą kiedy dotarłem na nasze ziemie, musieli zaprzestać pościgu. – Spoważniał nagle. – Miałem dużo szczęścia...
– Wypijmy za to szczęście!
Jan de Morges powstał, a w ślad za nim uczynili to inni.
– Wypijmy za naszą wyprawę – powiedział cicho Werner.
– To przy następnym toaście, młodzieńcze! Po kolei. Noc jest długa, zdążymy zatem wychylić kielichy za nas wszystkich, naszych królów i rodziny po najdalsze przeszłe i przyszłe pokolenia! Karczmarzu, więcej wina!
Vincent nagle odwrócił głowę. W kącie dostrzegł ruch. Kto może się ukrywać poza kręgiem światła? Czy ta postać nie wygląda znajomo? Przeszedł go dreszcz. Czyżby to był... Wstał i przeszedł kilka kroków w tamtą stronę.
– De Rionne – zawołał podochocony Konrad von Wallheim – gdzie idziesz? Czyżbyś chciał zaszyć się gdzieś z dala od nas? Czujemy się urażeni!
– Tak jest – przyświadczył Piotr z Telford – czujemy się urażeni.
– Zaraz – mruknął Vincent.
Szybko wyszedł poza blask kaganków. Pusto. Odetchnął z ulgą. Zatem to tylko złudzenie. Wrócił do towarzyszy.
– Dziwnie się zachowujesz, przyjacielu. – Jan de Morges podał mu kubek z mocnym winem. – Zapomnij o troskach. Lepiej się napij. Dzisiaj chcę się poczuć jak dawniej, gdyśmy pospołu opróżniali kielichy w słodkiej Francji, zanim... – przerwał, widząc wyraz twarzy Vincenta. – A zresztą, nie będziemy wspominać przeszłości!
– A potem, moi panowie – oświadczył Kurt – zapraszam do mnie!
– Do ciebie do domu? Czy twoja małżonka nie będzie miała nic przeciwko tak późnej wizycie?
Von Landberg dumnie uniósł głowę.
– Wiem, że różne bywają obyczaje, ale w moim domu rządzę ja!