Читать книгу Łzy Nemezis - Rafał Dębski - Страница 5

Rozdział I

Оглавление

Z daleka mogło się wydawać, że na szczycie pagórka przysiadł stwór nie z tego świata. Wokół potężnej postaci w porywach wiatru tańczyły poły płaszcza, sprawiając wrażenie, że to nie człowiek, ale uskrzydlony baśniowy smok, gotów w każdej chwili wzlecieć w powietrze. Mężczyzna z wielkim natężeniem wpatrywał się w dal, gdzie niebo lśniło niesamowitym, sinym blaskiem. Bezwiednym ruchem poprawił arkan przerzucony przez łęk siodła, przyłożył do czoła dłoń, by uchronić oczy przed kłującymi promieniami słońca. Spod zawoju wymykały się długie szpakowate włosy.

– Allah! – mruknął. – Jeśli ta burza jest tak wielka, jak się wydaje, nie wiem, czy damy radę przetrwać ją na tej pustaci. Nigdzie nie znajdziesz osłony przed wiatrem i piaskiem. Wszystkiego dwa krzaki i kilka kamieni.

Wygładził burnus. Spomiędzy fałd materiału spłynęły strużki żółtobrunatnego pyłu.

– Widzisz coś, Dżamil? – zawołał czekający u stóp wzgórza człowiek. Koń tańczył pod nim niecierpliwie. – Pospiesz się. Sułtan czeka na wiadomości!

– Kończymy poszukiwania. Burza idzie! Ogromna i groźna, wygląda na największy samum, jaki zdarzyło mi się dotąd widzieć. Bierz ludzi i jedź, powiedz w obozie, żeby się przygotowali. Płachty namiotów wkopać jak najgłębiej... Wyznaczyć spośród przybocznych takich, którzy osłonią sułtana, jak trzeba, to własnymi ciałami! Niech biorą wielbłądy, utworzą wał od czoła i po bokach miejsca, w którym stoi sułtan. Mają trwać niczym kamienny mur! Zresztą sam wiesz, co robić. Ja jeszcze zostanę i popatrzę. Dziwne zaiste jest to, co niosą ku nam demony piasków! Patrz, jak się zwierzęta płoszą. Jedź już!

– A ty? Też powinieneś wracać.

– Jeszcze poczekam, mówiłem przecież! Może wreszcie nadciągnie Musa z oddziałem. Zresztą wyjadę jeszcze w przód poszukać śladów. Nie obawiaj się, zdążę przed burzą. Ruszaj, Osman!

Rzucił krótkie spojrzenie za oddalającym się jeźdźcem, powolnym ruchem sięgnął po bukłak, podniósł go do ust, nagle drgnął, rzucił okiem na wypełniony do połowy worek, a potem przywiązał go z powrotem do pasa.

– Trzeba oszczędzać. Niebawem możemy mieć za mało wody. – Poklepał konia po szyi. – Cicho, Antares, nie kręć się.

Znowu popatrzył na łunę nad horyzontem. Zaczęła nabierać żywszych kolorów, powoli stawała się purpurowa. Przeżył w swym życiu wiele burz piaskowych, jednakże takiej barwy nieba jeszcze nie widział.

– To wygląda straszniej nawet niż wtedy, gdy księżyc rudzieje przed nocną nawałnicą – rzekł do siebie. – Zupełnie jakby gdzieś tam płonęło wielkie miasto. A przecież przed nami nie ma nawet najmniejszej osady.

Rozejrzał się. Miał wrażenie, że łuna zaczyna wyciągać ku niemu upiorne macki. Poczuł niepokój. Coś niesamowitego było w tym rozległym blasku, coś, co sprawiało wrażenie, jakby sam szejtan postanowił przybyć wraz z burzą. Wstrząsnął się. Cóż za myśli przychodzą mu do głowy! To zapewne dlatego, że dziś musi zadbać o bezpieczeństwo sułtana i jego ukochanego brata. O ileż prościej przetrwać burzę, gdy nie trzeba się troszczyć o innych. O wiele łatwiej żegnać się z życiem, gdy śmierć jest tylko śmiercią, kiedy nie trzeba ustrzec przed nią człowieka będącego jedyną nadzieją na ocalenie przed przemocą najeźdźców.

Wierzchowiec zatańczył pod nim, spłoszony basowym pomrukiem odległego grzmotu. Dżamil trącił zwierzę piętami.

– Naprzód, Antares, skoro mamy zdążyć z powrotem, zanim się zacznie, trzeba się pośpieszyć. Nie ma na co czekać. Co mogło się stać, że tak doświadczony żołnierz jak Musa zaginął wśród piasków?

Jechał, śledząc uważnie ślady. Trop jaszczurki, zygzak pozostawiony przez umykającego przed niebezpieczeństwem albo gorącem węża... Ani śladu po licznym, bądź co bądź, zwiadowczym oddziale. Co chwila rzucał okiem w kierunku nadciągającego żywiołu. Że też coś takiego musiało nadejść właśnie teraz. Nagle potrząsnął głową, a jego oczy rozszerzyły się z niedowierzania. Zeskoczył na ziemię, pochylił się nad dziwnym zarysem, którego nie zdążył jeszcze zasypać niesiony wiatrem piach. Wpatrywał się dłuższą chwilę w niesamowity ślad pozostawiony przez jakąś istotę... Co to mogło być? Nagle olśniło go, pamięć położyła obecny obraz w jednej linii obok na wpół zatartego wspomnienia. Raz w życiu widział podobny odcisk łapy, bardzo dawno temu.

I miał nadzieję, że nie zobaczy czegoś podobnego już nigdy! Splunął soczyście, wskoczył w siodło i zawrócił wierzchowca. Zmusił go do okręcenia się kilka razy wkoło, po czym wystrzelił jak pocisk z katapulty.


Przed namiotem drogę zastąpiła mu potężna postać.

– Co powiesz, Dżamil?

– Muszę natychmiast zobaczyć się z sułtanem!

– Mowy nie ma! Był tu już Osman i przekazał, co trzeba. Pan rozmawia teraz z bratem. Obawiam się, że nie znajdzie dla ciebie czasu. Jesteś zbyt mały, żeby ot tak sobie przyjść i ujrzeć oblicze władcy. Myślę, że jeśli Jego Wysokość zechce poświęcić odrobinę cennego czasu takiemu robakowi jak ty, na pewno zostaniesz o tym niezwłocznie powiadomiony.

Dżamil zmrużył oczy.

– Posłuchaj, Fadil. Nie wysilaj się na kwiecistą przemowę, nie wymyślaj bogatych fraz, bo marnie ci to wychodzi. Przyjęto cię do straży przybocznej nie dlatego, że potrafisz myśleć, ale żeś silny i dobrze machasz mieczem. Myślenie pozostaw zatem innym. I nie zapominaj, kto cię wyciągnął z zapadłej wioski, umieścił na dworze Salah ad-Dina. Pamiętasz, jak wypraszałeś na kolanach, żeby jechać ze mną do Damaszku? Wyglądałeś wtedy równie żałośnie jak chory, wyliniały szczur. A teraz melduj sułtanowi, że mam pilną sprawę! Biegnij! Nie unoś się w tej chwili gniewem, przyjdzie na to czas później. Kiedy indziej odpłacisz mi za zniewagę! Mam nadzieję, że będzie jeszcze po temu okazja.

Było coś takiego w wyrazie twarzy Dżamila, w jego zduszonym wściekłością głosie, że Fadil porzucił myśl o wydobyciu miecza i natychmiast zniknął w namiocie. Dżamil pokręcił głową. Jak też odrobina władzy może wpływać na prostackie umysły. Jeszcze dwa miesiące temu ten żołdak czołgałby się przed nim w prochu, a dziś...

Płachta odsunęła się.

– Możesz wejść! – Fadil rzucił mu nienawistne spojrzenie.

W środku panował przyjemny półmrok. Oczy, przyzwyczajone do porażającego blasku pustynnego słońca, oswajały się z nim bardzo powoli. Przez chwilę nie widział właściwie nic. Tyle tylko, że było tu znacznie goręcej niż na zewnątrz, a w powietrzu stał gęsty, ciężki zapach jakiegoś pachnidła. Stary żołnierz stanowczo wolał zapach stajni niż mydlarni. Od tego pierwszego przynajmniej tak nie mdliło. Ale przecież sułtanowi nie przystoi cuchnąć końskim potem.

– Dżamil al-Ghadban – rozległ się cichy głos. – Witaj, stary wojowniku, mój pustynny jastrzębiu. Nie widziałem cię od trzech bodaj dni. Gdzieżeś się podziewał?

– Cały czas w przedniej straży, najjaśniejszy panie. Weszliśmy w ziemie, na których możemy napotkać znaczne siły wroga.

Salah ad-Din leżał podparty na łokciu, naprzeciwko niego siedział królewski brat. Obaj wpatrywali się w Dżamila z oczekiwaniem.

– Jakie wieści przynosisz? Twój posłaniec już ostrzegł nas przed burzą. Przygotowania trwają.

Al-Ghadban zacisnął pięści.

– Musisz jak najszybciej odjechać, panie! Obaj musicie uchodzić co sił. Ty i czcigodny Al-Adil!

– Co ty mówisz, człowieku? Mamy porzucić wojsko i uciekać przed zwykłą piaskową burzą?

Dżamil wciągnął głębiej powietrze.

– Wojsko też musi uciekać! Wszyscy! Na miejscu pozostawić trzeba najwaleczniejszych, takich, co bez wahania staną oko w oko z... – Zacisnął zęby. Nie wolno wymawiać w głębi pustyni imion jej demonów.

– Ani Salah ad-Din, ani jego brat – powiedział spokojnie sułtan – nie będą uciekali przed niebezpieczeństwem niby tchórzliwe kobiety. Stawimy mu czoło.

– To nie jest kwestia odwagi, ale rozsądku – Dżamil starał się mówić równie spokojnie jak władca. – Nie rzecz dzielności, ale rozwagi. Czym innym jest stanąć przed wrażą, choćby najliczniejszą armią, a czym innym próbować stawić opór... demonowi! A właśnie nadciąga tutaj stwór z piekła rodem!

Salah ad-Din skrzywił się niechętnie.

– Nie ma na świecie nijakich demonów! Miałem cię za mądrzejszego, Dżamil, a ty gadasz jak przesądny nomada albo Zendża o skórze równie ciemnej jak jego umysł! Strach cię obleciał? Ciebie, jednego z najlepszych moich ludzi? Powinienem cię...

– Poczekaj, Jusuf – brat powstrzymał sułtana. – Niech powie do końca, co ma do powiedzenia, zanim uniesiesz się gniewem. Nie poznaję cię. Gdzie twoje opanowanie i skłonność do dokładnego rozważania wszelkich aspektów sprawy?

– Masz słuszność, Malik. – Władca powoli wypuścił powietrze, przymknął oczy. – To zapewne przez ten nieziemski upał... Mów, Dżamil.

Al-Ghadban spojrzał na księcia z wdzięcznością.

– Pojechałem w stronę burzy, mając nadzieję, że odnajdę ślady oddziału Musy. Zamiast tego ujrzałem rzecz niesamowitą...

Przerwał, dostrzegłszy ruch w kącie namiotu.

– Dalej, Al-Ghadban, możesz mówić. To mój pies, a nie Fatma. Siostrę odesłałem już do Jerozolimy. A gdyby to nawet była ona, cóż by z tego wszystkiego wyrozumiała, skoro Allahowi spodobało się zesłać na nią szaleństwo? Mów, co zobaczyłeś.

– Znalazłem ślady ghula!

Malik poderwał się.

– W głębi pustyni, tak daleko od ludzkich siedzib? Niemożliwe! Jesteś pewien, że to był ghul?

– Nic innego nie pozostawia podobnych śladów, panie. I myślę, że nie mamy się co spodziewać powrotu choćby jednego żołnierza Musy. Pewnie zapuścili się zbyt daleko, zlekceważyli albo przeoczyli pewne znaki. Zapewne nie żyją.

– Chcesz powiedzieć, że to, co ku nam nadciąga, to rozgniewany duch, opiekun ghula?

– Nie inaczej! Sam ghul jest zbyt słaby, by stawić czoło tak wielu ludziom, by zgładzić silny podjazd. Musi mieć pomocnika. A ten nasz znalazł sobie doprawdy nie byle jakiego. To musi być wyjątkowo potężny duch, skoro nie przybywa w postaci zwykłego leja piachu, jak to zwykle bywa, ale ciągnie się na wielkiej przestrzeni jako ogromna nawałnica.

– Pewien jesteś?

– Na tyle, żeby doradzać natychmiastową ucieczkę. Ja pozostanę na miejscu, będę dowodził ochotnikami. Może uda nam się choć na kilka chwil powstrzymać demona. – Nagle poczuł uderzenie krwi do głowy, uderzył pięścią w otwartą lewą dłoń. – Dość gadania! Ratujcie się! Wasza krew nie może wsiąknąć w piach, jeśli mamy powstrzymać wojska niewiernych!

– Jusuf – Malik przysiadł naprzeciwko sułtana – słyszysz, co mówi ten wojownik?

Salah ad-Din zmarszczył gniewnie brwi.

– Wiesz dobrze, że nie wierzę w te wszystkie opowieści o dżinnach, ifrytach i ghulach! Dziwię się doprawdy, że dajesz temu wiarę ty, nazywany Synem Pustyni, który znasz ją nie gorzej od dzikich nomadów!

– Właśnie dlatego, że tak mnie zwą, że znam tajemnice gorącego interioru, wierzę Dżamilowi, bracie. Widziałem na własne oczy zbyt wiele zastanawiających zjawisk, żeby lekceważyć jego słowa, tym bardziej że nasz przyjaciel nie należy do ludzi, którzy zlękną się byle czego.

– Wasza Wysokość – odważył się wtrącić Al-Ghadban – z każdą chwilą, z każdym wypowiedzianym słowem niebezpieczeństwo przybliża się. Dla pustynnego ducha przebyć odległość mili czy nawet farsacha to tyle, co dla ciebie uczynić mały krok!

Salah ad-Din wzruszył ramionami.

– Nie wierzę w pustynne duchy, Dżamil! Wzrusza mnie twa troska o moje życie, jednakże nie ucieknę przed zwykłymi kłębami piachu, choćby miał to być morderczy samum! Nie pozwolę też wzniecać paniki wśród żołnierzy. Czekają nas ciężkie bitwy!

– Ale...

– Zamilcz, Al-Ghadban, by nie dotknął cię w końcu mój gniew! Uczynimy, jak powiedziałem.

Dżamil zagryzł wargi.

– Pozwól mi przynajmniej, panie – wymamrotał – wyjechać z silnym oddziałem naprzeciw burzy. Na wszelki wypadek. Przynajmniej tyle zechciej dla mnie uczynić, skoro nie chcesz słuchać rady...

Salah ad-Din pokręcił głową.

– Uparty jesteś, człowieku, nad miarę. Idź już i nie drażnij mnie!

– Poczekaj, Dżamil – odezwał się Malik. – Pójdę z tobą. Sam chcę doglądnąć przygotowań.

Gdy wyszli z namiotu, książę zbliżył wargi do ucha Al-Ghadbana.

– Wyślę oddział, tak jak mówiłeś.

– Narazisz się na gniew brata, panie.

– Moja rzecz!

– W takim razie ja poprowadzę tych ludzi. Trzeba działać szybko, mamy bardzo mało czasu.

– Nie, Dżamil! Ty musisz pozostać przy sułtanie. Jeśli zdarzy się jakieś nieszczęście, powinien mieć przy sobie najlepszego i najwaleczniejszego wojownika. Kto inny pójdzie z żołnierzami na przedpole. Do tego nie potrzeba wielkiego rozumu ani rozeznania.

Zerknął na potężną postać wyprężoną przy wejściu do namiotu.

– Fadil, podejdź! Mam dla ciebie rozkazy. Niech Dżunajd obejmie wartę, ty pójdziesz ze mną!


Ciemne chmury gnały z zachodu, jakby chciały prześcignąć ostatnie przebijające się przez nie promienie słońca.

Dżamil stanął w strzemionach. Nie zważając na kłęby piachu siekące bezlitośnie obnażoną twarz, wpatrywał się w miejsce, gdzie Fadil osadził swój oddział. Z włóczniami pochylonymi do przodu, zwarci w żelaznych szeregach, wyglądali niczym ciemna wyspa zalewana ze wszystkich stron falami rudoszarego morza. Obejrzał się za siebie, tam gdzie skupieni wokół sułtana przyboczni przygotowywali się, by stawić czoło burzy.

– Zaraz nadejdzie pierwsza fala nawałnicy! – krzyknął, z trudem przebijając się przez wycie wichury. – Przygotować zasłony dla sułtana! Uczynić krąg z wielbłądów! Przeprowadzić tam też...

– Dżamil, patrz! – przerwał mu czyjś okrzyk.

To, co zobaczył w tej chwili nad horyzontem, sprawiło, że zabrakło mu tchu w piersi. Na tle burych tumanów zajaśniał sięgający nieba płomień. Zdawał się stać w miejscu, jednakże Dżamil wiedział, że w istocie nadciąga z ogromną prędkością.

– Ifryt – szepnął. – Jaki wielki...

Spiął konia, pogalopował do środka obozu.

Dopadł kręgu utworzonego z ludzi i zwierząt, w którego centrum sułtan, zasłonięty płachtami, przystąpił do południowej modlitwy.

– Ifryt! – wrzasnął Dżamil, nie zważając już na nic. – To wyjątkowo potężny ifryt, panie! Przerwij modły i sam zobacz! Allah ci wybaczy to uchybienie...

Salah ad-Din poderwał się z kolan, wypadł na otwartą przestrzeń. Uderzył go zbijający z nóg, gorący podmuch. Z niedowierzaniem patrzył na olbrzymi płomień, wciąż jeszcze mamrocząc rozpoczętą surę.

– To ifryt! – powtórzył Dżamil. – Nic i nikt mu się nie oprze! Zmiażdży wszystko, co stanie na jego drodze! Wasza Wysokość, sułtanie, panie mój! To prawdziwy, okrutny demon zemsty! Uciekaj, póki jeszcze pora. Fadil z ludźmi zdoła go powstrzymać najwyżej kilka chwil, jeżeli w ogóle uda im się oprzeć!

– Nie myślałem, że to możliwe – szepnął sułtan.

– Jusuf! – przypadł do niego Malik. – Widzisz to? Widzisz?! Siadaj na koń! Ratuj się, bracie! W tobie jedyna nadzieja! Nie pora na spieranie się w obliczu niebezpieczeństwa!

Wiatr porywał słowa, do uszu sułtana nie docierało ich znaczenie, tylko pojedyncze dźwięki. Spojrzał na przyprowadzonego rumaka, skinął głową i już bez protestów wskoczył na siodło. Malik skinął na przybocznych. Natychmiast otoczyli Salah ad-Dina, a po chwili gnali na złamanie karku.

– A wy, panie? – Dżamil pociągnął Malika za rękaw. – Jedźcie wraz z nim!

– Ja poprowadzę wojsko. Uratuję tylu, ilu się uda.

– Nikogo nie uratujesz, a sam zginiesz! Jest już za późno! Od początku było za późno – dodał ciszej.

– Nie opuszczę moich ludzi! Ale ty jedź natychmiast za Jusufem, musisz być przy nim! Masz go bezpiecznie przeprowadzić przez pustynię!

Wiatr wzmagał się. Musieli rozmawiać pochyleni ku sobie, prawie stykając się głowami.

– Ty jedź, panie. Jesteś bardziej potrzebny bratu niż im. – Al-Ghadban machnął dłonią w kierunku biegających bezładnie żołnierzy. Widząc, że sułtan odjechał, rozproszyli się nawet ci wybrani, którzy mieli stanowić jego ochronny krąg. – Znasz pustynię nie gorzej ode mnie, poradzicie sobie. A ja spróbuję tutaj zebrać, co się da!

– Nie sprzeciwiaj mi się, Dżamil! – Twarz Malika wykrzywił wściekły grymas, błysnęły białe zęby. – Wykonaj rozkaz. Natychmiast!

Wojownik dłuższą chwilę patrzył prosto w gorejące gniewem oczy księcia.

– Wybaczcie, szlachetny panie – powiedział cicho.

Malik zbliżył się do niego jeszcze bardziej, usiłując zrozumieć, co mówi. Wtedy potężna pięść wylądowała na jego szczęce. Choć kłąb materii zawoju nieco stłumił siłę ciosu, jednak był on wystarczająco mocny, aby Al-Adil bez przytomności osunął się na ziemię. Al-Ghadban chwycił go, przerzucił przez grzbiet własnego wierzchowca, sprawnie przewiązał arkanem ręce pod końskich brzuchem.

– Antares – szepnął do ucha rumaka – będziesz niósł wyjątkowo cenny ładunek. Nie zawiedź mnie.

Ktoś galopował od strony nadchodzącego żywiołu. Dżamil stanął mu na drodze z uniesionymi rękami. Tamten w ostatniej chwili osadził konia, wypuszczając przy tym spod kopyt fontanny piachu.

– Z drogi – wrzasnął – jadę do sułtana z wieściami! Z drogi, bo mieczem pchnę!

Wydobył broń, mierząc prosto w gardło Dżamila. Stary wojownik skoczył do przodu, chwycił tamtego za nadgarstek, silnym uderzeniem wytrącił mu miecz z dłoni, a potem bez wysiłku ściągnął wojownika na ziemię, usiadł zaskoczonemu na piersi i rozkrzyżował jego ręce, wciskając je w miałki piach.

– Posłuchaj, durniu – krzyknął mu prosto w ucho. – Sułtan już uszedł wraz z przybocznymi! A ty zabierzesz teraz szlachetnego księcia Malika i spróbujesz ich dogonić! Rozumiesz?

Leżący pod nim żołnierz kiwnął głową. Na Dżamila spojrzały spokojne błękitne oczy. Al-Ghadban zaklął w duchu. To niewierny, ulubieniec Al-Adila. Nie było jednak czasu na rozważania.

– Posłuchaj, giaurze! Los królewskiego brata jest w twoich rękach! Masz uczynić wszystko, aby go uratować. Jeśli tego nie zrobisz, przysięgam, że spadnie na ciebie mój gniew! Odnajdę cię, choćby pod postacią złego ducha! Zabiję cię, wyssę z ciebie krew! Naślę na ciebie piekielne demony!

– Niepotrzebnie mi grozisz! – odparł giaur, wymawiając słowa z twardym akcentem. – Bez tego zrobię, co w ludzkiej mocy, aby ocalić życie księciu! Nie obawiaj się! Przysięgam na moje zbawienie!

Dżamil puścił go, wstał ciężko. Nagle poczuł się bardzo zmęczony i stary. Kilka dni trudów uczyniło swoje. Już od dawna miał za sobą wiek, kiedy mógł bezkarnie hasać po pustyni choćby i cały miesiąc, by potem wrócić do miasta i bez znużenia oddawać się rozkoszom. W tej chwili tęsknie pomyślał o altanie w przydomowym sadzie i jasnych głosikach wnucząt biegających pośród drzew. O łagodnym powiewie wiatru znad morza, tak innym od palącego podmuchu pustyni. O gwarze targowiska, jękliwym wołaniu handlarzy wodą... Wszystko to trwało ledwie mgnienie oka, było ulotnym obrazem, który natychmiast zniknął, przytłoczony burymi kłębami piachu. Potrząsnął głową, puścił niebieskookiego.

– Wierzę ci, niewierny, bo nie mam innego wyjścia! Kiedy Jego Dostojność Malik ocknie się, powiedz mu, żeby nie chował do mnie urazy. Co uczyniłem, uczynić musiałem nie tylko dla jego dobra, ale dla dobra nas wszystkich. Powtórzysz?

Wojownik kiwnął głową.

– Teraz jedź! Nie żałuj tchu w koniach! Pomóż mi tylko wpierw przywiązać księcia do siodła! Daję mu swego wierzchowca. To Antares, najściglejszy rumak, jakiego ziemia nosiła! On na pewno nie zawiedzie, jeśli ty nie zawiedziesz.

– A ty, Dżamilu?

– Co ci do mnie? Zostaję. Ktoś musi spróbować dowodzić tym nieszczęsnym, oszalałym tłumem! Powtórz tylko jeszcze jedno memu panu: niech Allah zachowa go w zdrowiu... I jeszcze... – przerwał na chwilę. – Powiedz...

Giaur spojrzał pytająco.

– Powiedz mu tylko jedno imię. Abd al-Hadżib! Zapamiętaj dobrze, Abd al-Hadżib! Sułtan będzie wiedział, o co mi chodzi. Jedź już!

Po chwili Dżamil patrzył, jak wierzchowce znikają w kurzawie. Spojrzał w drugą stronę. Płomień potężniał z każdą chwilą, biła od niego zniewalająca moc, straszliwa tajemnicza potęga, która zdawała się pochodzić z najczarniejszych czeluści piekła. Stary żołnierz wzniósł oczy do nieba.

– Panie mój – powiedział – jedyny, który mnie teraz słyszysz. W chwili gdy nadchodzi moja ostatnia godzina, wybacz mi wszystko, co uczyniłem złego w całym mym długim życiu. Ty, który gdzieś tam nad chmurami patrzysz na nędzne ludzkie robaki, pełzające w przyziemnych, nic niewartych sprawach, przyjmij mą duszę do swego domu i znajdź dla niej ustronne, spokojne miejsce. Nie pragnę rozkoszy seraju, nie pragnę wyszukanych potraw ani nieustających biesiad. Chcę tylko odrobiny wytchnienia. O to jedno cię proszę, mój Panie. A na tym świecie niechaj nikt nie przeklina i nie zanosi do Ciebie skarg, gdy wspomni moje imię...

Znowu rzucił okiem na szalejącą nad pustynią kolumnę ognia.

– Do mnie! – zawołał, dosiadając najbliższego wielbłąda. – Do mnie! Setnicy, zbierać ludzi w oddziały!

Jego głos tonął w wyciu wichury i niesamowitym, przeszywającym uszy syku dobiegającym od szalejącego o kilkaset kroków płomienia. Niektórzy żołnierze jednak dostrzegli dowódcę, zaczęli się skupiać wokół niego. A on wydobył miecz, wskazał kolumnę ognia. Nie krzyczał już, nie otwierał nawet ust. Ludzie zrozumieli, co mają zrobić. Z zaciśniętymi ustami ruszyli w stronę niebezpieczeństwa, tam gdzie oddział Fadila trwał niczym skała w oczekiwaniu na nieuchronną śmierć.

Łzy Nemezis

Подняться наверх