Читать книгу Łzy Nemezis - Rafał Dębski - Страница 8
Rozdział IV
ОглавлениеCo za obrzydliwe miejsce! – zawołał Piotr z Telford, patrząc z odrazą na kamienne ściany upstrzone mozaiką ekskrementów, łacińskich sentencji i sprośnych rysunków. Widać lochy gościły ludzi bardzo różnego autoramentu. – Cuchnie tu gorzej niż w chłopskiej oborze.
– Przynajmniej nie możemy narzekać na wilgoć – mruknął Vincent. – Kiedy przebywałem w wieży w Nevers, bywało, że w czas jesiennej pluchy staliśmy po kostki w wodzie. Tu zaś pewnie tylko trochę ścieka ze ścian w czas wielkiego deszczu.
Piotr obrzucił ponurym spojrzeniem grupkę siedzących pod przeciwległą ścianą niedawnych przeciwników.
– Nie byłoby nas tutaj, gdyby poddani austriaccy i niemieccy nie unieśli się tak honorem!
Jan de Morges położył mu rękę na ramieniu.
– Nie byłoby zwady, gdyby nie twój ostry jęzor, przyjacielu. A zamknięto by nas tak czy inaczej, gdyż wonczas przyłapano by nas na grze w kości, a nie wiem, co w tej chwili gorsze, karczemna burda czy złamanie zakazu królewskiego. Takiej ćmy strażników jak w tawernie w życiu nie widziałem! Palca nie było gdzie wetknąć. Ech – westchnął – gdyby zostawili choć odrobinę miejsca... Ale dość o tym. Ja tam myślę, że skoro już przypadł nam wszystkim w udziale jednaki los, należałoby się lepiej poznać. Nie wiadomo, ile tutaj posiedzimy, a nie mam ochoty boczyć się na kogoś, gdy nie ma takiej potrzeby. Co wy na to? – zwrócił się do tamtych.
Jeden powstał.
– Nie mam nic do ciebie, panie, ani do tego drugiego Francuza. Nazywam się Kurt von Landberg. Moi towarzysze to Konrad von Wallheim i jego siostrzan Werner, graf von Watzenrode. Jednakże ten, którego nazywacie Piotrem, znieważył mnie i moich towarzyszy! Znieważył nas bezpodstawnie, zarzucając wręcz tchórzostwo! I zamierzam stanąć mu na ubitej ziemi, gdy tylko opuścimy lochy!
– Co powiesz, Piotrze? – spytał Jan. – Nadal masz ochotę do bitki z tymi panami?
Telford skrzywił się niechętnie.
– Za dużo było wina z samego rana – zamruczał – w dodatku cypryjskiego. Powiadają, że leją tam w trunek żywicę dla wzmocnienia smaku, i pewnie to prawda, bo rozum się po nim człowiekowi miesza i zaczyna czynić rzeczy, których przychodzi się potem wstydzić.
Podniósł głowę.
– W życiu nikogo nie zwykłem prosić o wybaczenie – rzekł, patrząc w twarze cesarskim poddanym – ale przyjmijcie ode mnie te przeprosiny, które wam się słusznie należą! Nie ukrywam, że gdyby nie nasza żałosna sytuacja, nigdy nie wydobyłbym z siebie tych słów.
Milczał chwilę.
– Pan de Morges ma jednakowoż rację. Skoro wspólny nam przypadł los, powinniśmy zapomnieć o urazach.
Jan uśmiechnął się szeroko.
– Zatem zgoda? Zgoda!
– Jednak... – Konrad von Wallheim chciał jeszcze wyrazić swoje wątpliwości, ale Jan podszedł do niego, objął serdecznie i podniósł w górę.
– Niech będzie zgoda!
W niedźwiedzim uścisku nieszczęsnemu Austriakowi oczy wyszły na wierzch.
– Ach, więc to wy jesteście ten sławny Jan de Morges – wydyszał, kiedy francuski rycerz wypuścił go z objęć – który swego czasu wyzwał na ubitą ziemię Renalda z Sydonu?
– Zgadza się. Lecz do walki nie doszło, jako że Konrad z Montferratu zabronił Renaldowi stanąć do pojedynku i wysłał go zaraz w posły do Bejrutu, jakby było tam w ogóle po co jeździć.
– Nie chciał się pozbawić wiernego sługi – mruknął Vincent. – Niewielu ma takich, którym może zaufać.
– Ty to wiesz najlepiej, żyjąc tyle lat w Ziemi Świętej. – Jan uśmiechnął się krzywo. – Moi panowie – zwrócił się do nowych towarzyszy – przedstawiam wam Vincenta de Rionne’a, który zna ten kraj i panujące w nim stosunki na wylot.
– Miejscowy? – spytał Kurt. – Nie mam zaufania do tych, którzy się tu urodzili. Zbyt stali się podobni Grekom, a nawet Żydom czy muzułmanom. Nie na darmo przylgnęło do nich określenie Źrebaki. Jak z młodym wierzchowcem, nigdy nie wiadomo, co uczynią i w którą zwrócą się stronę.
Vincent zmrużył oczy niczym kot patrzący na mysz, kiedy nie chce, by zdradził go błysk światła odbity w źrenicach.
– A kimże ty jesteś, panie von Landberg, żeby oceniać tych, co żyjąc w tej ziemi, dbają o nią, pilnują, by nie dostała się na powrót w ręce pogan? Ja nie urodziłem się w Palestynie, nie jestem zatem, jak to nazywasz, pulanem, Źrebakiem, jednakże lata pobytu tutaj nauczyły mnie szacunku nawet dla tych, którymi tak wszyscy pogardzacie: dla Żydów i Greków. Wiem też, że wielu spośród muzułmanów jest bardziej godnych szacunku niźli nasze wysoko urodzone rycerstwo!
– Spokój, panowie, spokój! – zawołał de Morges. – Ty, panie von Landberg, jak widzę, bardzo podobny jesteś do Piotra Telforda w wydawaniu pochopnych osądów. Bacz, byś nie trafił na kogoś bardziej popędliwego niż mój przyjaciel de Rionne, który z reguły najpierw rozmawia, a potem dopiero dobywa miecza!
Gdyby teraz zostawić nas samych z tym Niemcem, przemknęło przez myśl Vincentowi, skoczylibyśmy sobie bez wahania do gardeł, nie bacząc na nic... Z niechęcią obserwował, jak Kurt von Landberg zmierza ku niemu z wyciągniętą prawicą. Nie uchylił się jednak od podania dłoni. Słusznie powiedział Jan, że gdy ich położenie jest tak żałosne, nie pora unosić się ambicją.
– Tak – sapnął z zadowoleniem de Morges. – Teraz czekajmy już tylko, co przyniesie przyszłość! Trzeba w nią patrzeć z nadzieją.