Читать книгу Łzy Nemezis - Rafał Dębski - Страница 6
Rozdział II
ОглавлениеTłum wylewał się z kościoła wprost na rozgrzany porannym upałem plac. Vincent zmrużył oczy i skrzywił się, kiedy przyjazny chłód i mrok świątyni znienacka zastąpił rażący blask oraz gorący powiew. O wiele bardziej od tutejszych ranków cenił sobie wieczorną bryzę, kiedy wyraźnie dawała o sobie znać bliskość morza.
– De Rionne, gdzie się wybierasz? – Poczuł dłoń na ramieniu. Obejrzał się. Za nim stał uśmiechnięty od ucha do ucha Jan de Morges. – Zapomniałeś? Mieliśmy dzisiaj nawiedzić pewną tawernę. Tam rozkaz królewski zakazujący gry w kości o wyższe stawki jest, jak by to delikatnie ująć... niezbyt ściśle przestrzegany.
– Zakazy waszych monarchów obowiązują tylko was, zapomniałeś? Ja nie jestem krzyżowcem, nie przypłynąłem z Filipem czy Ryszardem. Podlegam jedynie władzy króla Jerozolimy. Mogę sobie grać w kości, z kim chcę, gdzie chcę i za ile chcę.
De Morges machnął ręką.
– Króla Jerozolimy? A gdzie masz takiego? Korona leży teraz w skarbcu. Możeś i nie przybył z nami, ale edykt władcy obowiązuje wszystkich, nawet tych, którzy nie czują się jego poddanymi.
– Nie będę się z tobą kłócił, Janie – uśmiechnął się lekko Vincent. – A do tej twojej spelunki zajrzę bardzo chętnie.
– I słusznie uczynisz, bo spotkamy tam jeszcze kogoś.
– Kogo? Jak cię znam, chodzi bez wątpienia o kobietę? A jakiejże to wysokiej proweniencji niewiasta mogłaby zawitać w tak paskudne miejsce?
– Nie, de Rionne! Nie chodzi o kobietę! W każdym razie niezupełnie. Pamiętasz zapewne Judytę z Monaghan?
Vincent spojrzał na Jana spod zmarszczonych brwi.
– Nie kpij, pewnie, że pamiętam. Ale Judyta odpłynęła dwa miesiące po królu Filipie, bodaj w październiku.
– Nie inaczej, drogi przyjacielu. I nie mów „bodaj w październiku”. Już ty wiesz najlepiej, kiedy to było, dokładnie co do dnia i godziny, bo potem chodziłeś jak struty jeszcze przez... Nie, źle mówię! Ty nadal chodzisz jak struty. A ja, widzisz, nie dalej jak pozawczoraj miałem okazję poznać sławnego krewniaka pięknej Judyty, pana Piotra z Telford. Niedawno przybył z Jafy i, powiadam ci, już pokazał, że potrafi tęgo pić i tęgo grać! A i pięść ma niczego sobie.
– O, to zapewne wielce interesujący kompan.
– Żebyś wiedział, de Rionne, żebyś wiedział. W dodatku sam Ryszard bardzo go sobie ceni. A to już coś znaczy.
Vincent skrzywił się.
– On czyni fawory również Lusignanowi, a to z kolei nie najlepiej świadczy o jego właściwej ocenie ludzi.
– Daj spokój. Lusignan zwyczajnie jest Ryszardowi potrzebny jak nie przymierzając miastu grabarz w czasie ciężkiego oblężenia. Zaś Telford nie tak bardzo, wcale właściwie, a jednak król okazuje mu duże względy. To prosty rycerz, takiemu łaskę pańską niełatwo uzyskać.
– Prosty rycerz! – parsknął Vincent. – Telfordowie prostym rycerstwem! On w samej tylko Bretanii ma więcej ziemi niż my obaj razem wzięci.
– Ma jej sporo, to fakt, a w szczególności więcej od ciebie. Bo dopóki Filip nie zdejmie z twego rodu ortylów, tyle jej posiadasz, co pod stopami lub w mogile. Ale zgadza się, Piotr ma pewien majątek. Decyduj się, chcesz czy nie chcesz poznać kuzyna pani z Monaghan?
– Chcę. Prowadź.
– Jasne, że chcesz. Toż mało brakowało, a zostalibyście stryjecznymi szwagrami!
Vincent pokręcił głową.
– Powiadam ci, de Morges, kiedyś się doigrasz. Przyjdzie dzień, w którym ktoś uzna, że powiedziałeś o jedno słowo za dużo!
Jan roześmiał się beztrosko, klepnął towarzysza po ramieniu.
– Na mnie ciężko się gniewać, wiesz przecież.
– Ja tak, ale możesz trafić na kogoś, kto nie będzie posiadał podobnej wiedzy, a wtedy czeka cię pojedynek.
Jan przyjrzał się uważnie swojej prawicy.
– No cóż, jeśli będzie miał pięść bardziej mocarną niż moja, może być różnie... Jednakże nie myślę przejmować się podobnymi sprawami w tak piękny dzień. Chodźmy.
W tej samej chwili rozległ się tętent kopyt i rozpaczliwy krzyk kobiety. Pobiegli w tamtym kierunku. Przez szeroką aleję galopował szpaler jeźdźców. Pośrodku, między rzędami pędzących koni, stało struchlałe z przerażenia dziecko. Niewieści krzyk narastał. Chłopczyk, może pięcioletni, skulił się i mocno zacisnął powieki. Jeźdźcy przelecieli błyskawicznie, a matka natychmiast przypadła do synka.
– Nic ci nie jest? Skarbie, nic ci nie jest?
De Morges splunął.
– Masz tego, który pragnie zostać nowym królem Jerozolimy. Widziałeś? Jeszcze go nie pomazano, a już stał się bardziej wyniosły niż władca całej Francji! Dla Konrada z Montferratu wszyscyśmy jeno pył i mierzwa. Gdybyś ty tam stał, stratowaliby cię bez wahania. Dzieciak uratował się tylko dlatego, że mały i zmieścił się między końmi. Od markiza Montferrat lepszy byłby już chyba Gwidon, choć powiadają o nim, że nieudacznik i trzyma się niewieściej zapaski! Ba, wolałbym Onufrego z Toronu, chociaż swego czasu nie podjął rękawicy, gdy go wyzwał pan z Senlis. Lepszy już chyba tchórz niźli taki podlec.
Spojrzał tam, gdzie jeszcze unosił się kurz wzniecony kopytami.
– Powiadam ci, Vincencie, że jeżeli ktoś wreszcie nie zabije Konrada, będzie to zakrawało na cud. Jest zbyt dumny i gwałtowny, żeby umrzeć we własnym łożu. Jeszcze dopóki przebywa tutaj król angielski, dopóty Montferrat na wiele się nie waży, lecz gdy tamtego braknie, zalezie wszystkim za skórę...
– A odkąd to darzysz taką estymą króla Ryszarda, Janie?
– Ja go nie darzę żadnym szczególnym uczuciem. Ale mam dla Anglika szacunek. Więcej jest wart niż stu tutejszych władyków. Gdyby jeszcze nie był tak szalony... Chociaż gdyby nie był szalony, nie wstąpiłby na tron tylko po to, by zaraz go porzucić i wdać się w awanturę z krucjatą. Ale, ale – ożywił się nagle, przypominając sobie, w jakim celu odszukał przyjaciela – chodźmy już, bo nam całe wino wypiją i wszystkie pieniądze przegrają!
W tawernie panował przyjemny chłód. Gości o tej porze było jeszcze niewielu, więc gospodarz krzątał się niespiesznie, gawędząc ze stałymi bywalcami. Poza tym panowała cisza, tym więc wyraźniej brzmiał grzechot kości w skórzanym kubku.
– Telford! – zawołał od drzwi de Morges. – Słońce jeszcze nie wzbiło się na szczyt nieboskłonu, a ty już grasz! W kościele chociaż poświeciłeś swoją osobą?
Z ławy pod ścianą wstał czarnowłosy, wysoko podgolony mężczyzna.
– Wszak przechodziłem obok katedry, zmierzając tutaj. To chyba wystarczy. Starczy też, że mój pan, Jego Wysokość Ryszard Plantagenet, odbywa kolejną publiczną pokutę. Dość będzie jego modlitw dla niego samego, dla mnie i jeszcze tuzina takich mizeraków jak ja! Powiedz lepiej, kogo to przyprowadziłeś do naszej jaskini?
Ruszył w kierunku przybyłych.
– Poznaj pana de Rionne’a, prawego rycerza.
Piotr z Telford zatrzymał się. Obrzucił Vincenta uważnym spojrzeniem.
– Tak – powiedział powoli, groźnie marszcząc brwi. – Chętnie poznam człowieka, który złamał serce mojej kuzynce. Poznam i...
Sięgnął do boku. Vincent obserwował spokojnie jego poczynania. Rozluźnił ramiona, nieznacznie cofnął lewą rękę w kierunku sztyletu. Jan de Morges stanął między nimi.
– Dałbyś pokój – rzekł. – Nie przypuszczałem, że zechcesz się o to mścić. To sprawa między panią Judytą Monaghan a nim, czyż nie?
– A kto mówi o zemście? – roześmiał się nagle Piotr. – Odsuwam tylko kord, by broń Boże nie uderzyć pana de Rionne’a, gdy go wezmę w objęcia.
Ominął osłupiałego Jana i ujął za ramiona równie zaskoczonego Vincenta.
– Bracie! – zawołał. – Nigdy bym nie przypuszczał, że to możliwe. Że znalazł się ktoś, kto potrafił aż tak zapaść w duszę mojej zimnej krewniaczce, którą zowią, poza jej plecami, rzecz jasna, Lodową Panią! Zaiste Palestyna jest krainą cudów!
Wziął de Rionne’a pod rękę, poprowadził do stołu.
– Bawmy się, pijmy. Wznieśmy toast za zdrowie pięknej Judyty, zimnej królowej, pani lodu!
– Panie – rzekł Vincent – bardzo cię proszę, nie obrażaj przy mnie imienia tej damy, którą będę czcił i szanował po kres moich dni!
Piotr spojrzał na niego uważnie.
– Nie myśl sobie, że chciałem urazić ją albo ciebie – powiedział. – Być może wypiłem już za dużo wina i język mam zbyt swobodny. Jednakże gdybyś znał Judytę równie długo jak ja, sam wzniósłbyś kielich w tej intencji!
De Morges natychmiast objął obu kompanów.
– Przy stole nie czas na urazy, panowie! A pojedynkować się i tak nie możecie, bo król zabronił.
– Jaki król? – spytał Vincent. – Bo jeżeli...
– Dałbyś już spokój, de Rionne! Napijmy się lepiej i rzućmy kości. To bodaj jedyne miejsce w całym mieście, gdzie możemy to uczynić, nie narażając się na kłopoty ze strony straży biskupiej! Nie zaglądają tu już od pewnego czasu.
Piotr spojrzał pytająco. Jan chrząknął.
– Pewnie chcesz spytać dlaczego? Sprawa jest prosta. Onegdaj wlazł do tej karczmy pewien kapitan z kilkoma ludźmi, z wyraźnym zamiarem aresztowania wszystkich grających. Kiedy przyszła kolej na mnie... jak by to powiedzieć... rzecz jasna, nie pozwoliłem pachołkom na podobne zuchwalstwo. Myślę, że jeszcze długo tutaj nie zawitają.
– Nie pozwoliłeś – roześmiał się Telford. – O ile zdążyłem cię poznać, to oznaczało regularną bitwę!
– Zaraz tam bitwę. Rozdałem kilka kuksańców, by sobie nie myśleli, że ze mnie jakiś nieruchawy biedroń, a oni pokocili się na ziemię, ledwie którego dotknąłem.
Vincent rozejrzał się uważnie.
– Tak, Janie. Słyszałem o tym zajściu. A dookoła można bez wysiłku dostrzec jeszcze ślady twego niewinnego oporu, jak choćby te ławy byle jak pozbijane i połatane świeżym drewnem, albo i drzwi, które noszą wyraźne znaki, iż albo ktoś otwierał je nie w tę stronę, co należy, albo wychodził z tawerny, zapomniawszy w ogóle chwycić za klamkę.
Jan roześmiał się na całe gardło.
– Niektórzy, jak się przestraszą – odparł wesoło – zupełnie tracą głowę!
– Panowie! – rzekł człowiek siedzący przy sąsiednim stole. Miał charakterystyczny, nieco gardłowy akcent. – Nieco ciszej, bardzo proszę. Przeszkadzacie w grze!
Vincent spojrzał w tamtą stronę. Jeden z graczy zamarł z kubkiem w dłoniach, drugi, zwrócony ku nim, patrzył niechętnie. Na stole połyskiwało kilkadziesiąt sztuk złota, ułożonych starannie w kształt wieży. Widać szło o sporą stawkę. Obok, pod ścianą, siedział młody mężczyzna i zdawał się pogrążony bez reszty w rozmyślaniach. Jan de Morges postąpił krok w kierunku mówiącego.
– Sądząc z barw, Niemcy albo Austriacy?
– I Austriacy – padła odpowiedź – i Niemiec. A co, czyżbyście szukali zwady?
– Niekoniecznie – odparł Jan. – Rzadko się jednak zdarza podczas tej wyprawy, żeby... – policzył szybko – w Ziemi Świętej na sześciu rycerzy zgromadzonych w jednym miejscu trzech pochodziło właśnie z tych krajów...
Odziany w czerń i żółć mężczyzna poderwał się błyskawicznie na równe nogi.
– Ostatnio – wycedził – coraz trudniej w takim towarzystwie także o rodowitego Francuza, nie zauważyłeś? Porzucacie krucjatę równie skwapliwie, jak to uczynił nie tak dawno wasz król i wielu innych dostojników za jego przykładem!
Vincent z zainteresowaniem przysłuchiwał się wymianie zdań. Napięcie rosło, kątem oka zobaczył, jak Piotr z Telford zgina i prostuje palce, przygotowując się do walki. Trzech na trzech, pomyślał. Dzień jeszcze dobrze się nie zaczął, a już szykuje się bijatyka... Jednakże Jan najwyraźniej nie zamierzał wszczynać awantury. Rozmowa z Vincentem i Telfordem wprowadziła go w dobry nastrój.
– Masz poniekąd słuszność, panie – rzekł pojednawczym tonem. – Nie chciałem cię dotknąć, wyraziłem jedynie zdziwienie. Trzeba ci wiedzieć, że bardzo cenię tych, którzy dotrzymują wierności przysięgom złożonym przed wyruszeniem na wyprawę, choć pozostają w osamotnieniu pośród obcych.
Nieco udobruchany Niemiec skinął głową.
– Przyjmuję twoje wyjaśnienia, panie...
– Ja zaś – wpadł mu w słowo Piotr z Telford – wcale sobie nie cenię ani Austriaków, ani Niemców! Ci, co zostali, zapewne zwyczajnie spóźnili się na swoje galery! Inaczej nie byłoby w Palestynie ani jednego!
Powietrze zdawało się gęstnieć z każdym słowem wypowiadanym przez zapalczywego Anglika. Zamyślony młodzieniec zerwał się wraz z towarzyszami, gotów pomścić zniewagę.
– Piotrze – rzekł łagodnie Vincent – to było zgoła niepotrzebne.
– A ja swoje zdanie podtrzymuję! Kto się ze mną nie zgadza, niech zaraz staje do walki!
– Z przyjemnością – warknął drugi z obcych. – Powiedz jeno gdzie i kiedy!
– Tu i zaraz! Panowie, pomóżcie odsunąć ławy!
No to znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, przeleciało przez głowę Vincentowi. Trzeba się będzie bić! Żeby to chociaż miało jakiś sens.
Zaszurgotały sprzęty, szczęknęły wydobywane miecze.
– Angielskie psy, francuskie pomiotła! – rozległ się okrzyk.
– Po kolei, panowie! Pojedynczo! Mamy mało miejsca! – zawołał de Rionne.
Rozsądne wezwanie pozostało bez echa. Rzucili się na siebie, zabrzęczała stal.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i wraz z blaskiem dnia do wnętrza zaczęli się wlewać ludzie w biskupich barwach. Po chwili zrobiło się tak ciasno, że rycerze nie mogli porządnie złożyć się bronią.
– Zaniechajcie walki! – krzyknął od wejścia dowódca straży. – W imieniu biskupa Salisbury, złóżcie miecze i nie stawiajcie oporu! Inaczej zostaniecie surowo ukarani!
– Toż to ten sam kapitan, którym ostatnio otwierałem drzwi! – zawołał Jan de Morges. – Zuch z ciebie, kościelny sługusie. Ależ podejdź tu, serdeńko, dokończę to, co wtedy zacząłem!
– Brać ich! – wrzasnął wyzwany w odpowiedzi.
W jego stronę poleciało ciężkie przekleństwo i nie mniej ciężki zydel. W półmroku tawerny zakłębiło się od splecionych ciał.