Читать книгу Zbłąkany syn - Rainbow Rowell - Страница 8

4 AGATHA

Оглавление

Nigdy nie oddzwoniłam do Penelope.

Kto w ogóle dzwoni do ludzi? Kto zostawia wiadomości głosowe?

Jest ktoś taki. Penelope Bunce.

Powiedziałam jej, żeby napisała do mnie esemesa jak normalny człowiek. (Wysłałam esemesa, żeby jej to powiedzieć).

Odpowiedziała: Ale ty nie odpisujesz na moje wiadomości!

Tak, ale je czytam, Penny. Kiedy zostawiasz wiadomość głosową, ciarki chodzą mi po plecach.

W takim razie oświeć mnie, co zrobić, żebyś mi odpowiedziała, Agatho.

Na tego esemesa już nie odpisałam.

Nic, co powiem, jej nie zadowoli.

Poza tym zostawiłam ten świat za sobą! Z Penelope włącznie!

Nie można opuścić Świata Magów i pozostawać w kontakcie z Penelope Bunce. Ona jest najmagiczniejszym magiem z nich wszystkich. Żyje i oddycha magią. Nie można nawet zjeść grzanki bez magicznej ingerencji Penelope w stopienie masła.

Kiedyś wyłączyłam telefon, żeby od niej odpocząć, a mimo to zasygnalizował nadejście jej esemesa.

Napisałam: Skończ z magicznymi wiadomościami!

Odpisała: Agatho, przyjeżdżasz do domu na Boże Narodzenie?

Nie odpowiedziałam. I nie pojechałam do domu.

Myślę, że rodzice poczuli ulgę.

Świat Magów pogrążył się w chaosie, gdy Simon zabił Maga. (Albo kiedy zrobiła to Penelope. Albo Baz. Nadal nie wiem, jak to było).

Sama omal wtedy nie zginęłam. I to nie pierwszy raz. Myślę, że moi rodzice czują się częściowo odpowiedzialni (powinni poczuwać się do odpowiedzialności) za to, że zaprosili Simona „Wybrańca” Snowa do naszego życia.

Czy moje życie wyglądałoby inaczej, gdybym nie dorastała z Simonem jak z bratem? Gdybym nie stała się jego dziewczyną na pokaz?

Pewnie i tak skończyłabym w Watford, ucząc się magicznych sztuczek. Ale nie pozostawałabym w strefie zero rok za rokiem.

Kiedy wracasz do domu? – pisze Penelope.

Kusi mnie, żeby odpowiedzieć: Nie wracam. A tak w ogóle, co ci do tego?

Nigdy nie byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Zawsze byłam zbyt wytworna dla Penny – zbyt płytkiej, zbyt lekkomyślnej. Teraz chce mojej obecności w swoim życiu, ponieważ zawsze w nim byłam, a ona trzyma się przeszłości równie rozpaczliwie, jak ja próbuję od niej uciec.

Byłam tam, zanim wszystko się rozpadło.

Ale mój powrót do domu niczego nie naprawi.

– Nie wierzę, że to pijesz – mówi Ginger.

Siadłyśmy, by zjeść lunch, a ja zamówiłam jedyną czarną herbatę w menu.

– Sama w to nie wierzę – mówię. – Earl grey z wanilią i miętą. Mój ojciec byłby zbulwersowany.

– Stymulanty – mówi Ginger i potrząsa głową.

Dodałam do herbaty odtłuszczone mleko. Tutaj pełnotłustego nie podają.

– I jeszcze nabiał – jęczy Ginger.

Ona pije tylko sok z buraka. Sok wygląda jak krew, cuchnie, a czasem, jak teraz, zostawia nad jej górną wargą jasnoczerwony ślad przypominający wąsy.

– Wyglądasz jak wampir – mówię, chociaż w niczym nie przypomina jedynego wampira, jakiego spotkałam. Ginger ma kręcone brązowe włosy i piegowatą brązową skórę. Jej mama jest pół Tajką, pół Brazylijką, a tata pochodzi z Barbadosu. Ginger ma najbardziej błyszczące oczy i najbardziej różowe policzki, jakie w życiu widziałam. Może to efekt soku z buraków.

– Czuję się pobudzona – odpowiada Ginger, rozczapierzając palce.

– Jak pobudzona?

– W osiemdziesięciu procentach. Co najmniej. A ty?

– Utrzymuję się na poziomie piętnastu procent – odpowiadam. Kelnerka stawia na stoliku miseczkę z quinoą dla Ginger, a dla mnie talerzyk z tostem z awokado.

– Agatho, zawsze mówisz: piętnaście procent. Wdrażamy ten program od trzech miesięcy. Do tej pory powinnaś mieć przynajmniej szesnaście procent pobudzenia.

Nie czuję różnicy.

– Może niektórzy rodzą się bierni.

Ginger cmoka z niezadowoleniem.

– Nie mów tak! Nigdy nie zaprzyjaźniłabym się z kimś biernym.

Uśmiecham się do niej. Prawdę powiedziawszy, w chwili spotkania obie czułyśmy się raczej bierne. Myślę, że dlatego się zaprzyjaźniłyśmy. Poruszałyśmy się po tej samej scenie, dryfowałyśmy na jej obrzeżach. Na przyjęciach lądowałam z nią w kuchni, a na pokazach fajerwerków na plaży siadałam tam, gdzie było ciemno.

San Diego było dla mnie lepsze niż Szkoła Czarodziejów w Watford. Nie tęsknię za różdżką. Nie tęsknię za wojną. Nie tęsknię za codziennym udawaniem, że zależy mi na byciu dobrym magiem.

Jednak nigdy nie będę stąd.

Nie jestem jak moi koledzy i koleżanki ze studiów. Albo moi sąsiedzi. Albo ludzie, których spotykam na przyjęciach. Zawsze miałam Normalnych przyjaciół, ale nigdy nie przywiązywałam wagi do szczegółów, decydujących o normalności ludzi.

Dopiero po przyjeździe tutaj uświadomiłam sobie, że nie umiem wiązać butów. Nigdy się tego nie uczyłam! Używałam zaklęcia robiącego to za mnie. Czego teraz nie mogę robić, ponieważ różdżkę zostawiłam w domu.

Nie przeszkadza mi to – po prostu raz zawiązanych sznurowadeł nie rozwiązuję albo noszę sandały – ale jest mnóstwo takich rzeczy. Muszę uważać na to, co mówię głośno. Do nieznajomych. Do przyjaciół. Bardzo łatwo chlapnąć coś dziwacznego albo głupawego. (Na szczęście uchodzi mi to na sucho jako rodowitej Brytyjce).

Ginger nie przejmuje się, kiedy dziwnie gadam. Może dlatego, że ona sama ciągle mówi coś dziwnego. Fascynuje się neurologicznym sprzężeniem zwrotnym, stawianiem baniek, emocjonalną akupresurą. Wierzy i praktykuje zdecydowanie ponad kalifornijską miarę.

– Nie bardzo tu pasuję – powiedziała mi pewnego wieczoru. Siedziałyśmy na piasku z palcami stóp otulonymi morską pianą. Znowu na obrzeżach przyjęcia. Ginger miała na sobie brzoskwiniowy bezrękawnik. Trzymała w ręce czerwony plastikowy kubek. – Ale nigdzie indziej nie będę lepiej pasować.

Zupełnie jakby przejrzała mnie na wylot i wyraziła to w moim imieniu. Mogłam ją pocałować. (Czasem nadal żałuję, że tego chciałam). (Poznałabym odpowiedź na pytanie o siebie. Wtedy mogłabym powiedzieć: O, właśnie taka jestem. Dlatego byłam taka zdezorientowana).

– Ja też – powiedziałam.

Następnym razem Ginger i ja opuściłyśmy imprezę i poszłyśmy na tacos.

A jeszcze później darowałyśmy sobie imprezę w ogóle i od razu poszłyśmy na tacos.

Nadal czułyśmy się dziwne i zagubione, ale razem było nam raźniej.

Dobrze zagubić się z przyjaciółką.

Telefon Ginger daje sygnał, co mi przypomina, że ona nie jest już zagubiona.

Odczytuje esemesa i uśmiecha się szeroko. To oznacza wiadomość od Josha. Zaczyna mu odpisywać. Ja jem grzankę z awokado.

Mój telefon wibruje. Wyjmuję go z torby, spoglądam na wyświetlacz i jęczę. Penny w końcu znalazła sposób, by zmusić mnie do odpowiedzi.

Agatho! Przyjeżdżamy do ciebie! Na wakacje!

Co?! – odpisuję. – Kiedy? – A potem dodaję to, od czego powinnam zacząć: – NIE!

Za 2 tygodnie! – odpowiada Penny. – TAK!

Penelope, nie. Nie będzie mnie w domu. – To prawda. Jedziemy z Ginger na Burning

Lad Festival.

Kłamiesz – pisze Penny.

– Ahhh – mówi Ginger, co przechodzi w: – Ahhh-gatho!

Odrywam wzrok od telefonu. Ginger potrząsa swoim, jakby trzymała w ręce szczęśliwy los na loterię.

– Co?

– Josh załatwił nam odosobnienie z NowNext!

– Ginger, nieee…

– Powiedział, że pokryje koszty pokoju i całej reszty.

Josh ma trzydzieści dwa lata. Wymyślił coś, co pozwala używać telefonu jako termometru. Albo był członkiem zespołu, który to wymyślił. Nieważne. On zawsze coś funduje. Pokój, obiad, koncert. Ginger nie może się do tego przyzwyczaić.

– Ginger, przecież wtedy jedziemy na Burning Lad!

– Pojedziemy w przyszłym roku. Pustynia nie ucieknie. Ciągle tam będzie.

– A Josh nie?

Ginger marszczy czoło.

– Wiesz, że to ekskluzywne wydarzenie.

Mieszam herbatę.

– Niezupełnie…

– Tylko wybrani uczestnicy mogą przywieźć gości. Właściwie tylko jednego gościa. Ubłagałam Josha, żeby ciebie też wprowadził.

– Ginger…

– Agatho… – Ginger milknie, by zagryźć dolną wargę i unieść nos, jakby szykowała się do wygłoszenia jakiejś ważnej deklaracji. – Myślę, że wejdę na wyższy poziom. Na tym spotkaniu. Naprawdę zależy mi, żeby tam być.

Na Crowleya, to oczywiste. Wejść na wyższy poziom. Josh i jego kumple mają obsesję na punkcie „wchodzenia na wyższy poziom” i „maksymalizacji potencjału”. Jeśli zaproponujecie brunch, oni zawołają: „Lepiej zmieńmy świat!”.

„Zdobądźmy ten szczyt! Zdobądźmy VIP-owskie miejsca na koncert U2!”

NowNext to ich klub towarzyski. Coś jak Strażnicy Wagi dla zamożnych. Organizują spotkania i po kolei deklarują, jacy są „zaktywowani”. Byłam na kilku takich spotkaniach z Ginger. Nuda. (Chociaż przekąski pycha). Na końcu każdego spotkania pełnoprawni członkowie idą do innego pokoju, gdzie ściskają sobie dłonie albo licho wie co.

Ginger ciągle nie dowierza, że tak jej się poszczęściło z Joshem. Odniósł sukces, jest ambitny, pasuje do niej.

(„Mój ostatni chłopak był baristą, Agatho!” „Też jesteś baristką, Ginger. Tak się poznaliście”).

Ginger nie wie, co Josh w niej widzi. Obawiam się, że w niej nic nie widzi. Że widzi tylko to, co widać. Że Ginger jest młoda. I piękna. Że wygląda dobrze u jego boku.

Ale co ja tam wiem? Może akurat pasują do siebie. Chyba lubią rozmawiać o fitoskładnikach. I takich rzeczach jak opukiwanie meridianów. Poza tym Ginger wygląda w tych dniach na zaktywowaną w osiemdziesięciu procentach.

Nie sądzę, żebym ja kiedykolwiek weszła na wyższy poziom.

Ale jeśli Ginger tego chce, to mogę z nią iść. Jest najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam. I będzie moją przyjaciółką, nawet jeśli mój poziom aktywacji wyniesie tylko piętnaście procent (i mniej niż piętnaście procent magii). Wzdycham.

– Dobrze. Pójdę.

Ginger piszczy z radości.

– Super! Będzie świetnie!

Moja komórka znowu wibruje. Spoglądam na wyświetlacz. Namolna Penelope.

Zadzwonię do ciebie. Omówimy szczegóły.

Nie odpowiadam. Wsuwam telefon do torby.

Zbłąkany syn

Подняться наверх