Читать книгу Nieodgadniona - Remigiusz Mróz - Страница 6

ROZDZIAŁ 1
4

Оглавление

Nie miałam większych nadziei, że sprawdzanie lokalnych mediów podsunie mi jakikolwiek trop w sprawie Wojtka. Mimo to przeglądałam dobrze znane mi strony, dzięki którym swojego czasu dowiadywałam się wszystkiego, czego mogłam, na temat Opola.

Lokalna Wyborcza. Opole24.pl. Nowa Trybuna Opolska. Magazyn Opolski. Wszystko to znałam aż za dobrze i wiedziałam, gdzie szukać najświeższych doniesień. I to właśnie w jednym z tych serwisów znalazłam informację, która sprawiła, że zupełnie zamarłam.

Szok był krótkotrwały. Zaraz potem wybiegłam z sypialni i zobaczyłam stojącego przed progiem Wernera. Po tym, jak podałam mu komórkę i poprosiłam o pomoc, widziałam już, że mi jej udzieli.

– Możesz mnie tam zabrać? – zapytałam trzęsącym się głosem.

Od razu skinął głową, a potem chwycił za kurtkę.

Chwilę później jechaliśmy już starą felicią w kierunku Witosa, a ja nerwowo sprawdzałam kolejne portale i odświeżałam Opole24, licząc na to, że pojawią się nowe wieści.

– Jest coś? – spytał Wern.

– Nie.

Wciąż tylko tyle, że odnaleziono chłopca o nieustalonej tożsamości, z którym nie ma żadnego kontaktu. Nie było przy nim żadnych dokumentów, telefonu ani jakichkolwiek innych przedmiotów.

Dziennikarze podawali, że trafił na OIOM w szpitalu przy Witosa. Miał obrażenia głowy, ale niezagrażające życiu. Znajdował się jednak w stanie śpiączki, o czym boleśnie przekonywały nie tylko treść artykułu, ale także zdjęcie pod nim.

Ktoś najwyraźniej uznał, że identyfikacja dziecka jest w tej chwili najważniejsza. Zamieszczono fotografię leżącego na szpitalnym łóżku Wojtka, z otwartymi oczami i ustami. Miał na twarzy grymas, który sprawił, że pękło mi serce. Wydawało mi się, że wyrażał dotkliwy ból połączony z głębokim niedowierzaniem.

Nie mogłam na niego patrzeć, a jednak robiłam to bez przerwy. Miałam wrażenie, że widzę nie swojego syna, ale inne, obce dziecko, które od lat żyje tylko dzięki podłączeniu do specjalistycznej aparatury. Świadome wszystkiego, co dzieje się wokół, ale niepotrafiące samodzielnie funkcjonować.

Zamknęłam oczy i oparłam głowę o szybę samochodu. To nie mogło dziać się naprawdę.

– Kas?

Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że Damian coś do mnie mówił. Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. Na moment oderwał wzrok od drogi i zobaczyłam w jego oczach realną troskę.

– Mówiłeś coś?

– Pytałem tylko, czy podano, gdzie go znaleźli.

Jeszcze raz sprawdziłam komórkę.

– Nie – odpowiedziałam. – Nie ma nic na ten temat. Tylko informacja o urazie głowy.

Niewiedza sprawiała, że wyobrażałam sobie już najgorsze scenariusze.

– Boże… – jęknęłam, a potem przesunęłam ręką po włosach. – Jak mogło do tego dojść? Kto mógł coś takiego zrobić?

– Wszystkiego się dowiemy.

W jego głosie nie brakowało pewności, co dodało mi nieco otuchy.

– Jak? – spytałam.

– Pójdę do szpitala i powiem, że rozpoznałem dziecko.

– Ty?

Znów przelotnie na mnie popatrzył.

– A kto inny? – spytał. – Chyba nie zamierzasz sama tam wchodzić?

– Oczywiście, że zamierzam. To mój syn, Wern. W tej chwili nic innego się nie liczy.

– A powinno.

Słyszałam jego słowa, ale ich sens docierał do mnie tylko połowicznie. Wciąż nie potrafiłam zebrać myśli i czułam się, jakbym ocknęła się po wyjątkowo długim napadzie szału Roberta.

– Ktokolwiek uprowadził Wojtka, będzie tam na ciebie czekał – dodał Werner. – Może właśnie o to im chodzi.

– Nie interesuje mnie to.

Światło przed nami zmieniło się na czerwone, a Damian zatrzymał się na skrzyżowaniu Ozimskiej z Plebiscytową. Doskonale znałam topografię miasta i wiedziałam, że od szpitala dzieli nas jeszcze nie więcej niż pięć minut.

– Jeśli z jakiegoś powodu polują na ciebie ludzie Roberta, będą tam czekać – odezwał się Wern. – Zgarną cię, jak tylko wysiądziesz z auta.

– To nie ma znaczenia.

Damian obrócił się do mnie.

– Słyszysz w ogóle, co mówisz?

– Nie rozumiesz, Wern.

Słowa właściwie same opuszczały moje usta. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy mają jakikolwiek sens. Liczyło się tylko to, by jak najszybciej znaleźć się na Witosa i spróbować dostać się do Wojtka.

– Rozumiem, że nie myślisz teraz logicznie.

Spojrzałam na niego z wyrzutem, jakby nie stwierdzał oczywistego faktu, tylko mnie obrażał.

– Gdybyś to robiła, wiedziałabyś, że to nic innego jak pułapka.

– Mój syn jest w śpiączce – odparłam stanowczo. – Nie mogę tak po prostu…

– Pozwól mi to załatwić – uciął, a potem wbił jedynkę i ruszył przed siebie. – Ciebie będą wypatrywać, mnie nie. Dowiem się wszystkiego, a potem razem zastanowimy się nad tym, co dalej robić.

Tylko chwilę zajęło mi przyznanie przed sobą, że to jedyne rozsądne rozwiązanie. Damian nie musiał długo mnie przekonywać – mimo że w pierwszym momencie byłam zdezorientowana, wszystkie moje przejścia nauczyły mnie, jak ostatecznie zachować zimną krew w kryzysowej sytuacji.

Zatrzymał się na niewielkim parkingu przy blokach nieopodal szpitala, twierdząc, że tak będzie bezpieczniej. Wysiadł z auta, podszedł do niego od strony pasażera i poczekał, aż odkręcę korbką szybę.

– Kluczyki są w stacyjce – powiedział, a potem odwrócił się i nie dając mi szansy na odpowiedź, ruszył w kierunku szpitala.

Nie musiał mówić więcej, żebym wiedziała, co starał się mi przekazać. I miał rację. Gdyby nie wrócił za jakiś czas, powinnam odjechać. Wycofać się, przegrupować siły i zastanowić się, jak wyciągnąć Wojtka ze szpitala.

Ale nawet gdyby mi się udało, co miałabym zrobić potem? Boże, mój syn naprawdę był w śpiączce. To nie był żaden wybieg ze strony porywaczy, żadna sprawna manipulacja.

Zimne poranne powietrze wpadało przez uchyloną szybę do samochodu, ale nie pomagało mi w zebraniu myśli. Wypatrywałam Wernera, nerwowo wiercąc się na fotelu i odnosząc wrażenie, że minęło już dobre pół godziny, od kiedy wszedł do szpitala.

W rzeczywistości upłynęło jedynie kilka minut. Tyle jednak wystarczyło, bym znów zaczęła odchodzić od zmysłów.

Kiedy w końcu go wypatrzyłam, natychmiast spojrzałam na zegarek. Nie było go dwadzieścia minut. Co to mogło znaczyć? Czy wystarczyło mu czasu, żeby dowiedzieć się, co spotkało Wojtka i w jakim jest stanie? A może odprawiono Damiana z kwitkiem?

Miałam ochotę wyjść z auta i wybiec mu na spotkanie, kiedy przecinał długi przyszpitalny parking. Szedł stanowczo zbyt wolnym krokiem, jakby starał się odwlec moment rozmowy ze mną.

Skarciłam się w duchu za pesymizm. Był teraz ostatnim, czego potrzebowałam, a Wern z pewnością po prostu zachowywał się tak, by nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania.

W końcu wsiadł do auta i zatrzasnął drzwi.

Jego wyraz twarzy świadczył o tym, że mój sceptycyzm okazał się jednak uzasadniony.

– Co się stało? – zapytałam. – Nie dowiedziałeś się niczego?

Damian z trudem przełknął ślinę.

– Wern?

Rozejrzał się uważnie, jakby spodziewał się, że ktoś na nas dybie.

– Nie ma go – powiedział cicho.

– Co takiego?

– Szukałem go w całym szpitalu. W końcu oddziałowa powiedziała mi, że ktoś się po niego zgłosił kilka godzin temu.

Miałam wrażenie, jakbym znalazła się na szczycie wysokiej góry w środku burzy i potężny grzmot właśnie zatrząsł ziemią pod moimi stopami.

– Ale… – zdołałam tylko wydusić.

– Ten artykuł być może pojawił się teraz, ale najwyraźniej Wojtka przyjęto do szpitala jeszcze wczoraj – zaznaczył. – Pielęgniarka powiedziała tylko tyle, że nie było reakcji źrenic na światło ani żadnego kontaktu. Twój syn był jednak przytomny, a jedyne obrażenia, jakie miał, to rana na głowie.

Zrobiło mi się słabo.

– Jakiś mężczyzna zgłosił się po niego kilka godzin temu – kontynuował Werner. – Miał ze sobą paszport Wojtka, zdjęcie się zgadzało. Nie było powodu, żeby mieć jakiekolwiek podejrzenia.

Chciałam zapytać, jak to możliwe, że administracja szpitala wydała komukolwiek pacjenta w śpiączce, ale nie potrafiłam dobyć głosu.

– To… to niemożliwe…

Powiedziałam to tak cicho, że Damian nie usłyszał.

– Oddziałowa nie była w stanie powiedzieć mi nic więcej – ciągnął. – Wypytywałem ją o mężczyznę, ale dowiedziałem się tylko tyle, że był wysokim brunetem. Nic szczególnego nie zapamiętała.

Uświadomiłam sobie, że trzęsą mi się ręce, a zimne krople potu spływają po karku. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Czułam się znacznie gorzej niż podczas ataków Roberta.

– Jak? – wydusiłam. – Jakim cudem go… wypisali?

Słowa nie chciały się kleić, głos nie chciał przestać drżeć.

– Musiał być w stanie, który na to pozwalał – odparł cicho Damian. – Musiał samodzielnie oddychać i nie potrzebować aparatury. Inaczej na pewno by go nie wypuścili, Kas.

Uczepiłam się tej myśli, powtarzając sobie w duchu, że to w tej chwili najważniejsze. Wojtek żyje, nie jest w stanie krytycznym. Odnajdę go, a potem wszystko będzie dobrze.

– Ten mężczyzna, który go zabrał…

– Nie miał żadnej blizny – dokończył szybko Werner.

Na chwilę zamilkłam.

– O to chciałaś zapytać, prawda? Upewnić się, że to nie Glazur?

– Niezupełnie…

– Do czego między wami doszło?

– To teraz nieistotne, Wern – odparłam i ciężko nabrałam tchu. – I brak blizny o niczym nie świadczy. Glazur przeszedł zabieg krótko po tym, jak zamieszkaliśmy pod Norymbergą. Zależało nam, żeby… nie miał żadnych znaków rozpoznawczych, sam rozumiesz.

Damian zmarszczył czoło i skinął głową.

– Więc to mógł być on? – spytał.

– Oby.

– Oby? – spytał z rezerwą. – Naprawdę chciałabyś, żeby twój syn trafił w ręce tego człowieka?

Powinnam była spodziewać się takiego pytania. Z punktu widzenia Damiana Glazur był właściwie złem wcielonym. Z mojego wręcz przeciwnie – i fakt naszego rozstania nie mógł tego zmienić.

– Rozeszliśmy się na dobrych warunkach – powiedziałam.

– To tak można?

– Nigdy nie doszło do żadnego konfliktu, po prostu…

Zawiesiłam głos z nadzieją, że Damian nie będzie drążył.

– Co? – dopytał jednak.

– Najwyraźniej nie potrafię być z kimkolwiek – odparłam i od razu pożałowałam, że się odkrywam. Szczególnie w takim momencie, kiedy i tak czułam się bezbronna. – Zresztą to w tej chwili naprawdę nieważne.

Przez chwilę oboje zastanawialiśmy się, co powinniśmy zrobić. Gdzie szukać mojego syna? Jak ustalić, kto go porwał? I czy to ta sama osoba zabrała go ze szpitala? Nie, ta ostatnia możliwość wydawała się bez sensu.

Ostatecznie zgodnie uznaliśmy, że w szpitalu do niczego nie dojdziemy. Może gdybym sama poszła do dyżurki, ktoś z personelu byłby gotów ze mną porozmawiać. To jednak nie wchodziło w grę.

Na ulicy mogłam mieć nadzieję, że nie ściągnę niczyjej uwagi i nie zostanę rozpoznana. W szpitalu z pewnością byłoby inaczej – matka szukająca zaginionego dziecka nie uszłaby niczyjej uwagi.

Wróciliśmy na Daszyńskiego, a Wern zaparkował auto na jedynym wolnym miejscu na podwórku. Pogrążeni w ciężkim milczeniu weszliśmy po schodach na samą górę, a potem tuż przed drzwiami loftu zamarliśmy.

– Co to jest? – zapytałam, wbijając wzrok w kartkę zatkniętą w szczelinie futryny.

Damian sięgnął po nią ostrożnie i rozłożył.

– Wiadomość dla ciebie.

– Dla mnie?

Podał mi ją, zanim zdążyłam zadać kolejne głupie pytanie. Przeczytałam wszystko, co się na niej znajdowało, niemal od razu. Były to dwa krótkie, napisane odręcznie zdania.

„Syn będzie na ciebie czekał na placu Wolności w południe. Przyjdź sama”.

– Poznajesz styl pisma? – zapytał Wern, zanim w ogóle przetrawiłam tę wiadomość. – To Glazur?

– Nie wiem. Nigdy nie przyglądałam się, jak pisze…

– To musi być on – rzucił bez wahania Damian, otwierając drzwi.

Wszedł ostrożnie do środka i rozejrzał się, jakby się spodziewał, że kartka z wiadomością to niejedyna rzecz, jaką nam zostawiono.

– Nie mamy pewności – powiedziałam. – Równie dobrze mogli to być porywacze.

– I ot tak zaproponowaliby, że zwrócą ci dziecko?

– Nie, oczywiście, że nie. Urządzili na mnie zasadzkę.

– Mało zawoalowaną.

Nie chciałam tego rozważać. Nie liczyło się dla mnie nic poza tym, że niebawem zobaczę syna.

– To jakaś bzdura – zauważył Werner. – Po co mieliby tak postępować? Co mieliby osiągnąć? Gdyby chcieli cię dopaść, równie dobrze mogliby to zrobić w tej wiosce pod Norymbergą.

Miał stuprocentową rację. Coś tu było nie w porządku, ale nie rozumiałam co.

– Może – przyznałam. – Ale jakie to ma znaczenie?

– Powiedziałbym, że dosyć duże.

– Nie dla mnie. I nie teraz.

Oparł się plecami o ścianę w przedpokoju i popatrzył na mnie spode łba. Starał się ocenić, czy wciąż jestem tą samą opanowaną i kalkulującą na chłodno osobą, którą znał.

– Nie powinnaś tam iść – rzucił.

– Wielu rzeczy nie powinnam robić.

Nie byłam pewna, ile wyczyta między wierszami, ale przypuszczałam, że całkiem sporo. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a ja po raz kolejny poczułam, jak mi go brakowało.

Było to niedorzeczne. Nie zdążyliśmy nawet dobrze się poznać. Wiedziałam wprawdzie, jakie filmy i seriale lubi, jakiej muzyki słucha, w jakich lokalach lubi jeść i co poprawia mu humor, ale on tak naprawdę nie wiedział o mnie nic. Znał jedynie wydmuszkę, którą dla niego stworzyłam. I która nie miała nic wspólnego z rzeczywistością.

Skąd mój pociąg do niego? Nie był fizyczny, a przynajmniej nie tylko. Było w nim coś znacznie głębszego. Może stąd, że był jedyną osobą, która tak naprawdę wiedziała, jaki horror przeżywałam w domu. Jedyną, która w krytycznym momencie przyszła mi na ratunek, ryzykując własne życie.

Nie powinnam jednak zapominać, że próbował pomóc nie mnie, ale osobie, którą w jego oczach byłam.

– Ale akurat tej szczególnie – odezwał się.

– Co?

Wpadłam tak głęboko w wir myśli, że nie wiedziałam, na czym skończyliśmy.

– Mówię, że akurat tego szczególnie nie powinnaś robić – wyjaśnił. – Jeśli tam pójdziesz, zapewniam cię, że już nie wrócisz.

– Więc co proponujesz?

Widziałam, że nie ma dla mnie gotowej odpowiedzi.

– I dlaczego cię to w ogóle obchodzi? – dodałam. – Jeśli porywacze chcą mnie dopaść, powinieneś raczej działać z nimi niż przeciwko nim.

Uniósł brwi.

– Zarzucasz mi coś?

– Nie, nie o to chodzi… Po prostu…

Po prostu miałam wrażenie, że wszystko i wszyscy są przeciwko mnie. Nie od dzisiaj. I nie od wczoraj. Zachowałam jednak tę myśl dla siebie.

– Muszę to zrobić, Wern – odezwałam się. – Nie mogę teraz ryzykować.

W końcu to zrozumiał. A może po prostu uszanował moją decyzję i odpuścił, uznając, że ostatecznie podjęcie jej należy tylko do mnie.

Tuż przed południem wyszliśmy z mieszkania razem, ale rozdzieliliśmy się tuż przed placem Wolności. Wern został przy lokalu serwującym sushi, ja poszłam dalej w kierunku miejsca, gdzie miał czekać na mnie Wojtek.

Dostrzegłam go już z daleka. Siedział razem z jakimś mężczyzną na jednej z ławek nieopodal fontanny. Byli odwróceni tyłem, nie widziałam ich twarzy. Nieznajomy obejmował mojego syna, a głowa Wojtka spoczywała spokojnie na jego ramieniu.

Dopiero gdy podeszłam bliżej, uświadomiłam sobie, że spokój jest pozorny.

Mój syn miał na twarzy upiorny grymas, który widziałam na zdjęciu w internecie. Wpatrywał się pustym wzrokiem w niebo, a ciało miał zwiotczałe jak szmaciana lalka. Przyspieszyłam kroku, czując, że serce podchodzi mi do gardła.

Kiedy znalazłam się o kilka kroków od nich, rozpoznałam Glazura.

A więc to jednak on znalazł Wojtka i wyciągnął go ze szpitala. Z pewnością trafił na trop w taki sam sposób jak ja. Oczywiście. Przecież to on swego czasu zamontował w jego komórce tracker GPS, dzięki któremu mogłam go śledzić. Powinnam pomyśleć o tym od razu.

Odetchnęłam z ulgą, bo do czegokolwiek by między nami doszło, nic nie mogło sprawić, by Glazur chciał skrzywdzić mojego syna. Zjawił się tutaj, żeby mi pomóc. Nie mógł się skontaktować, bo pozbyłam się komórki, ale musiał założyć, że zwrócę się o pomoc do jedynej osoby, która mogłaby mi jej udzielić w Opolu. Stąd wiadomość w drzwiach Wernera.

Przyspieszyłam jeszcze bardziej, nie myśląc teraz o niczym poza tym, że odzyskałam syna.

Zatrzymałam się jak rażona piorunem raptem o krok od nich, kiedy rozległ się głośny, zdecydowany okrzyk.

– Stój, policja!

Jak na zawołanie z okolicznych ławek poderwało się kilka osób. Wszystkie natychmiast sięgnęły po broń i wymierzyły prosto we mnie.

Nieodgadniona

Подняться наверх