Читать книгу Dług honorowy - Robert Karolevitz - Страница 14
Rozdział I
Za Kościuszkę i Pułaskiego: spłata długu wdzięczności
ОглавлениеCzternastego lutego 1919 roku o siódmej rano, w miejscowości Bereza Kartuska, mniej więcej 225 kilometrów na południe od Wilna, pięciu polskich oficerów i pięćdziesięciu siedmiu żołnierzy wdało się w potyczkę z niewielkim oddziałem bolszewików okupujących ten odległy litewski posterunek. W wyniku zajścia wzięto do niewoli osiemdziesięciu żołnierzy Armii Czerwonej. Z historycznego punktu widzenia znacznie większe konsekwencje miał jednak fakt, że tak właśnie rozpoczęła się wojna polsko-bolszewicka – bez oficjalnego wypowiedzenia, bez opracowanej strategii po którejkolwiek ze stron konfliktu.
Następne pokolenia badaczy historii Europy będą się starały rozwikłać splot różnych czynników, sposobów myślenia, tradycyjnych animozji i gwałtownie toczących się wydarzeń, który doprowadził do wybuchu kolejnego konfliktu zbrojnego w całkowicie nielogicznym momencie (jeśli w ogóle można mówić o logicznym momencie wybuchu wojny). Żaden z przeciwników nie był przygotowany na dalsze krwawe ofiary, jeszcze większe uszczuplenie zasobów czy nakładanie nowych ciężarów na fizycznie i emocjonalnie wyczerpanych obywateli. Wojna jednak wybuchła, a z jej skomplikowanych przyczyn raczej nie zdawali sobie sprawy szeregowi uczestnicy konfliktu, którzy walczyli albo dlatego, że musieli, albo dlatego, że naprawdę wierzyli w swe naczelne idee: z jednej strony – rozprzestrzenienie ideologii bolszewickiej na całą Europę, z drugiej – zachowanie i rozszerzenie granic odrodzonej Polski.
Mówiąc pokrótce, rzeczywistość polityczno-wojskowa rysowała się następująco:
Obszary graniczne między Polską a Rosją – od Łotwy i Litwy na północy przez Białoruś i Ukrainę ku południowi – miały istotne znaczenie dla obu stron. Polscy przywódcy uważali, że kresy należy tak czy inaczej zachować, by stanowiły barierę przed odwiecznym wrogiem na wschodzie – bądź jako niezależne organizmy państwowe, służące jednak interesom bezpieczeństwa narodowego Polski, bądź jako tereny znajdujące się pod bezpośrednim wpływem czy nadzorem Warszawy. Z kolei bolszewicy uważali ten obszar za prowadzący na zachód most lądowy, po którym rewolucja komunistyczna wyruszy w drogę kończącą się dopiero na Atlantyku.
Pod koniec 1918 roku północny sektor Oberkommando-Ostfront, czyli wschodnią linię obrony kapitulujących już państw centralnych, wciąż zajmowała zdyscyplinowana armia niemiecka. Alianci pozwolili jej tam pozostać, by pełniła funkcję stabilizacyjną na granicy polsko-rosyjskiej, dopóki machina pokoju nie zacznie właściwie funkcjonować. Oczywiście w grę wchodziły także inne czynniki, jednak – mówiąc w sposób uproszczony – gdy z początkiem grudnia 1918 roku armia niemiecka pod dowództwem generała Maxa Hoffmanna rozpoczęła ewakuację z Ober-Ost, powstała próżnia, w którą zostały wciągnięte siły i polskie, i sowieckie. Konflikt wojskowy był nieunikniony (niezależnie od tego, czy – jak wciąż rozważają historycy – którakolwiek ze stron życzyła go sobie akurat wtedy), a odosobniona utarczka pod Berezą Kartuską okazała się błahym początkiem niezmiernie istotnej, choć na ogół niezrozumianej wojny.
W tym samym czasie, gdy w północnym sektorze doszło do złowróżbnego bezpośredniego starcia między Polską a bolszewikami, nie mniej ważne wydarzenia rozgrywały się na południe od Bagien Prypeci. W Galicji (niegdyś zwanej Małopolską) ukraińscy nacjonaliści sięgnęli na zachodzie po Lwów, znaczący ośrodek kultury polskiej o wielowiekowej tradycji, siedzibę jednego z najstarszych uniwersytetów w Europie Wschodniej. Ukraina, tak samo jak Polska, zachłystywała się nagłą niepodległością i dosłownie stanowiła kocioł militarnego i politycznego chaosu, gotujący się wewnątrz i kipiący po brzegach. Zamęt ten doprowadził między innymi do próby włączenia Galicji Wschodniej w granice nowego państwa. W nocy trzydziestego pierwszego października 1918 roku ukraińscy spiskowcy, wspomagani przez austriackie oddziały złożone głównie z ich rodaków, zajęli wszystkie budynki rządowe i miejsca strategiczne w całym Lwowie.
O świcie następnego dnia widok niebiesko-żółtej flagi ukraińskiej powiewającej nad ratuszem z początku oszołomił złożoną głównie z Polaków ludność miasta, po czym sprowokował wybuch zaciekłego gniewu. Zwieńczeniem tej historii okazała się chwila szczególnej chwały w dziejach Polski. We Lwowie, który pod austriackim zaborem nosił nazwę Lemberg, właściwie nie było Polaków zdolnych do służby wojskowej. Zadanie odbicia miasta z rąk Ukraińców wzięli na siebie bez wahania młodzi chłopcy, starzy mężczyźni, kalecy weterani i odważne kobiety w każdym wieku, mimo że dysponowali podobno jedynie sześćdziesięcioma czterema karabinami.
Polska tradycja chlubi się bohaterstwem obywateli Lwowa – oddanych patriotów, którzy żarliwie się modlili, zaciekle walczyli i odważnie ginęli w walce toczącej się dom po domu, ulica po ulicy. Miasto ostatecznie odzyskano, ale do starć między Polakami i Ukraińcami dochodziło w różnych miejscach w Galicji Wschodniej, na Podolu i Wołyniu do końca 1918 i jeszcze w następnym roku. Był to ten rodzaj granicznych konfliktów, który Winston Churchill, zwracając się do Davida Lloyda George’a w wieczór podpisania zawieszenia broni, lekceważąco skomentował: „Skończyła się wojna olbrzymów; zaczęły się kłótnie pigmejów”.
Wraz z końcem działań zbrojnych I wojny światowej zwycięskie mocarstwa natychmiast podjęły gigantyczne zadanie usunięcia szkód powstałych na skutek nieludzkiego traktowania człowieka przez człowieka. Jedną z głównych organizacji zajmujących się niesieniem pomocy był kierowany przez Herberta Hoovera Amerykański Urząd Pomocy, który szybko rozciągnął swe działania na Polskę i inne ciężko doświadczone tereny Europy Środkowej. Z Warszawy do Galicji wysłano młodego amerykańskiego oficera Sił Powietrznych, kapitana Meriana Coldwella Coopera, by spróbował dostarczyć do walczącego Lwowa rozpaczliwie potrzebną żywność. Cooper tak później opisał okoliczności swego zadania:
Natychmiast wsiadłem do pociągu do Przemyśla. Zgromadziłem ładunek mąki i innych produktów żywnościowych […] I linia kolejowa, i droga były odcięte przez Ukraińców. Ruszyłem jednak naprzód i walczyłem wspólnie z batalionem Polaków z Poznania. Po paru dniach ciężkich walk udało nam się otworzyć połączenie kolejowe i drogowe, przewiozłem więc mąkę i żywność […] Stwierdziłem, że Lwów rzeczywiście głodował, ale nie złamało to ducha polskich mieszkańców.
Aby wszystkie te wydarzenia ujrzeć we właściwej perspektywie historycznej, musimy pamiętać, że konflikt polsko-ukraiński początkowo nie był bezpośrednio związany z walką Polski przeciw bolszewikom. Później jednak Ukraina miała stać się znaczącym uczestnikiem wojny, której pierwsze starcia rozgrywały się na północy w tym samym czasie, gdy kapitan Cooper zaopatrywał nieugiętych lwowian w żywność, ubrania i środki medyczne. Wypełniając swoją misję, widział, jak Polacy walczą z uzurpatorami każdą bronią, jaka im wpadła w ręce, wysłuchiwał także opowieści o bezprzykładnej odwadze kobiet i dziewcząt, o sławnej Legii Akademickiej, o inwalidach i starcach, którzy dzielnie przeciwstawili się Ukraińcom. Nieugięta wytrwałość tych źle wyposażonych, niedożywionych i luźno zorganizowanych patriotów wywarła ogromne wrażenie na amerykańskim kapitanie, który poczuł, że musi zrobić dla sprawy polskiej coś więcej.
W czasach kolonialnych szkocko-angielscy przodkowie Meriana Coopera osiedlili się na brzegach rzeki St. Marys, wzdłuż której poprowadzono później granicę między stanami Georgia i Floryda. Sam kapitan urodził się w Jacksonville w stanie Floryda dwudziestego czwartego października 1894 roku. W dzieciństwie często słuchał opowieści o prapradziadku, pułkowniku Johnie Cooperze, który podczas wojny o niepodległość w 1779 roku towarzyszył śmiertelnie rannemu Kazimierzowi Pułaskiemu w drodze z pola bitwy pod Savannah w Georgii na statek. Pułaski, tak samo jak Tadeusz Kościuszko, zgłosił się jako ochotnik do walki o amerykańską sprawę przeciw Brytyjczykom, a podczas służby w południowych koloniach zaprzyjaźnił się z Johnem Cooperem, komendantem kawalerii, którego szkolił w sztuce szermierki. Niewykluczone, że pułkownik Cooper znał także Kościuszkę, ponieważ i on brał udział w walkach na Południu w ostatnich miesiącach wojny.
Nic dziwnego, że inspirowanego rodzinną tradycją dwudziestopięcioletniego kapitana nie satysfakcjonowała rola dostawcy żywności i leków. Przeżycia we Lwowie przekonały go, że Polska rozpaczliwie potrzebuje również wsparcia wojskowego. Co więcej, zrodziła się w nim awersja do marksistowskiego komunizmu, która zresztą miała go cechować przez resztę życia. Gdy zaopatrzenie zaczęło docierać do Lwiego Grodu na tyle regularnie, że kryzys można było uznać za zażegnany, kapitan Cooper powrócił do Warszawy, zdecydowany szukać możliwości większego zaangażowania się w walkę. Dziewiętnastego maja 1919 roku przesłał drogą służbową list do generała dowodzącego Amerykańskim Korpusem Ekspedycyjnym (American Expeditionary Force – AEF) w Europie, rezydującego w Chaumont we Francji. Fragment listu brzmiał:
Proszę o przydzielenie mnie do służby albo w Siłach Powietrznych, albo w piechocie w Archangielsku, gdzie nasze oddziały walczą z wrogiem […] Amerykański Urząd Zaopatrzenia zgadza się zwolnić mnie ze skutkiem natychmiastowym, jeśli otrzymam przydział do takiej służby […] Jeśli [jest to] niemożliwe, bym stacjonował z naszym oddziałami, proszę o przydział do którejkolwiek jednostki sił sprzymierzonych w Archangielsku lub do wojska rosyjskiego bądź polskiego walczącego przeciwko bolszewikom.
List, zaopatrzony także w podpis Williama R. Grove’a, szefa misji Urzędu Zaopatrzenia w Polsce, przekazano do biur Herberta Hoovera w Paryżu. Coopera pochwalono za „rozwiązanie bardzo trudnej sytuacji w mieście Lem-berg podczas oblężenia” i wyrażono zgodę na przeniesienie, warunkując to zezwoleniem władz wojskowych. Tymczasem Cooper najwyraźniej chciał działać szybciej, znalazł więc inną drogę, którą opisał następująco:
Skłoniłem generała [Tadeusza] Rozwadowskiego, by zaprowadził mnie do naczelnika Piłsudskiego. Zaproponowałem mu, że natychmiast złożę dymisję z Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych i wstąpię do polskich wojsk lotniczych. Naczelnik jednej rzeczy nie zrozumiał. Myślał, że chcę dla pieniędzy zostać najemnikiem. Skoczyłem na równe nogi i powiedziałem, że nie przyjmę żadnego awansu, o ile nie zapracuję na niego w bitwie, i że nigdy nie przyjmę ani centa więcej uposażenia ponad to, jakie otrzymują polscy oficerowie. Palące, przenikliwe spojrzenie Naczelnika spoczęło na mnie przez moment, po czym wstał i uścisnął mi dłoń.
Zachęcony przychylnym stosunkiem Piłsudskiego, kapitan Cooper udał się do Paryża, by załatwić demobilizację z Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. W tym czasie – w początkach lata 1919 roku – nie miał jasno określonego planu działania, jednego wszak był absolutnie pewny: że z całych sił pragnie zwalczać bolszewizm na polu bitwy.
Kiedy pociąg z Warszawy jechał na zachód przez Niemcy ku francuskiej stolicy, kapitan Cooper miał dużo czasu na rozmyślania. Przeżył już jedną wojnę. Dwudziestego szóstego września 1918 roku zestrzelono go za linią wroga; na twarzy i dłoniach wciąż nosił blizny po oparzeniach, jakich doznał podczas przymusowego lądowania płonącym samolotem. Dowództwo Amerykańskiego Korpusu Ekspedycyjnego w Europie wystawiło mu już nawet akt zgonu, ale Cooper żył i pomógł swemu rannemu obserwatorowi, porucznikowi Edmundowi C. Leonardowi, wydostać się z płonącego De Havillanda 4. Obaj trafili do niewoli, a kilka ostatnich tygodni wojny Cooper spędził w niemieckim szpitalu więziennym w okolicach Wrocławia.
Za ten bohaterski, choć tak fatalnie zakończony lot kapitan Cooper został rekomendowany do odznaczenia Distinguished Service Cross, jednak po zawieszeniu broni, gdy dochodził do siebie w szpitalu Czerwonego Krzyża w Neu-illy we Francji, napisał list do szefa Wydziału Odznaczeń AEF w Europie:
Z całym szacunkiem proszę, by odrzucić rekomendację przedstawiającą mnie do odznaczenia Distinguished Service Cross […] Usłyszawszy o tej rekomendacji, początkowo bardzo się ucieszyłem, ponieważ cenię sobie taki zaszczyt, jednak po długim namyśle i rozważaniach doszedłem do wniosku, że niesprawiedliwe i nieszlachetne z mojej strony byłoby przyjęcie jakiegokolwiek wyróżnienia, jakiego nie otrzymało równocześnie sześciu innych oficerów, którzy podczas tego samego lotu spadli w płomieniach i zginęli. Nie wykazałem się bynajmniej większą odwagą niż moi zmarli i żyjący koledzy […] Pragnąłbym, by w żadnej mierze nie wpłynęło to na rekomendację dla mego obserwatora, por. Edmunda Leonarda, którego zasługi znacznie przewyższają moje.
Takie działanie było typowe dla młodego, impulsywnego oficera Sił Powietrznych, który w 1915 – ostatnim roku nauki – zrezygnował ze studiów w Akademii Marynarki Stanów Zjednoczonych. Na jego decyzję wpłynęło nie tylko głoszone wówczas uznanie dla znaczenia lotnictwa – a pogląd ten był niepopularny wśród starszych wiekiem oficerów marynarki – ale także, jak sam był gotów przyznać, marne stopnie z nawigacji i długa lista wykroczeń przeciw dyscyplinie. (W późniejszych latach całkiem prosto opisywał odejście z Annapolis: „Moja rezygnacja nie wynikała z żadnego niehonorowego czynu. Byłem niesforny, kochałem podniecenie, ryzykowałem i zbyt wiele razy zostałem przyłapany”). Jednym z przezwisk, jakie nosił w Akademii Marynarki, było „Aligator Joe”, a jego koledzy w 1915 roku tak o nim mówili:
Ma serce równie wielkie jak zdolności i […] gdziekolwiek by się znalazł, przyniesie „suwerennemu stanowi Florydy” zaszczyt i chwałę. Cooper, lubimy cię, bo masz świeże pomysły, praktyczne doświadczenia i niezwykłą osobowość.
Po zakończeniu krótkiej kariery w marynarce Cooper zaciągnął się do drugiego pułku piechoty Gwardii Narodowej Georgii i służył na granicy z Meksykiem podczas kampanii przeciw Pancho Villi. Później dwukrotnie odrzucił nominację oficerską, wolał bowiem przejść szkolenie lotnicze na starszego szeregowego. Dwudziestego szóstego września 1917 roku – dokładnie na rok przed pechowym lotem nad Niemcami – otrzymał odznakę pilota jako lotnik wojskowy rezerwy w Mineola Field na Long Island w stanie Nowy Jork.
Archiwum Corsiego
Kapitan Merian C. Coo-per – porywczy, pełen wyobraźni idealista – wystąpił z pomysłem utworzenia oddziału ochotników wspomagających Polskę w wojnie z bolszewikami. Był dość odporny, by przeżyć i niemieckie, i rosyjskie więzienie. Służył w wojsku także podczas II wojny światowej, dochodząc do stopnia generała brygady.
Nie było więc nic dziwnego w tym, że kapitan Cooper – „człowiek o zdecydowanych przekonaniach” – oddał się sprawie kolejnej wojny, którą, jak się wydawało, nie był bezpośrednio zainteresowany ani z powodów narodowych, ani osobistych. Gdy jego pociąg wjeżdżał na dworzec w Paryżu, kapitan nie mógł przewidzieć brzemiennych w skutki wydarzeń kilku następnych tygodni.
* * *
Niespodziewane, lecz bardzo pożądane spotkanie kapitana Coopera i majora Cedrica E. Fauntleroya w małej kafejce niedaleko Place d’Alma w Paryżu miało dalekosiężne skutki nie tylko dla każdego z nich, ale i dla nowej Rzeczpospolitej Polskiej, która w lipcu 1919 roku toczyła nieregularne walki z bolszewicką Rosją od granicy z Rumunią na południu aż po Białoruś na północy. Jednak po zajęciu Wilna przez Polaków, pod koniec kwietnia, nastąpiła przerwa w bezpośrednich działaniach wojennych. Jej powody były zrozumiałe. Sowieci musieli uporać się z licznymi wewnętrznymi trudnościami, nie wspominając już o zagrożeniu w postaci Białej Armii Antona Denikina, idącej na Moskwę od południa. Z kolei polscy dowódcy starali się stworzyć skuteczne siły militarne z mieszaniny oddziałów i jednostek, powracających do domu z różnych frontów I wojny światowej, we wszystkich wyobrażalnych mundurach i z najrozmaitszym ekwipunkiem.
Dwaj oficerowie amerykańskich Sił Powietrznych, którzy odnawiali znajomość w miłej scenerii paryskiej chodnikowej kawiarenki, poznali się w pierwszym lotniczym centrum szkoleniowym AEF w Issoudon we Francji, potem jednak rozkazy skierowały ich do różnych jednostek: Fauntleroya do sławnej 94 Eskadry „Hat in the Ring”, Coopera zaś do 20 Eskadry Pierwszej Grupy Bombardowania Dziennego. Major słyszał, że Cooper rozbił się w Niemczech, nie dotarła natomiast do niego informacja, że dostał się on do niewoli i że ostatecznie odzyskał wolność, toteż na moment zaskoczył go widok całego i zdrowego kolegi. Po tej dramatycznej chwili piloci opowiedzieli sobie o swoich przygodach, przy czym wypłynął temat wojny Polski z bolszewikami, który, jak się okazało, obu ich interesował.
Fauntleroy – którego wojenne doświadczenia koncentrowały się głównie wokół dostaw, montażu i oblatywania samolotów dla służb powietrznych AEF – oznajmił, że podpisał kontrakt, zgodnie z którym ma jechać do Warszawy jako doradca techniczny. Z kolei Cooper przedstawił mu wciąż jeszcze dość niesprecyzowany plan zorganizowania oddziału ochotników, który miałby walczyć po stronie polskiej. Major przyznał, że pomysł jest intrygujący, i obaj natychmiast zaczęli się zastanawiać, jak go urzeczywistnić. Im dokładniej to rozważali, tym bardziej projekt ich kusił. I tak z ożywionej rozmowy w to słoneczne, letnie popołudnie w Paryżu wyłoniły się fundamenty Eskadry Kościuszkowskiej – grupy amerykańskich pilotów, którzy spłacą Polsce dług z czasów wojny o niepodległość. Następnym krokiem miało oczywiście być znalezienie podobnie myślących ludzi.
* * *
Generał Tadeusz Rozwadowski, którego Cooper poznał we Lwowie, był wówczas szefem Polskiej Misji Wojskowej w stolicy Francji. Entuzjastycznie odniósł się on do planu utworzenia amerykańskiej ochotniczej jednostki lotniczej i udostępnił swoje biuro dla potrzeb kampanii rekrutacyjnej. Ponadto podpisał list nadający tym staraniom oficjalny status:
Major C.E. Fauntleroy i kapitan M.C. Cooper zostają niniejszym przyjęci jako piloci do polskiej służby lotniczej w stopniu odpowiednio majora i kapitana i otrzymują pełnomocnictwa do zatrudnienia, poza sobą, jeszcze siedmiu pilotów, jednego w stopniu kapitana i sześciu w randze porucznika, oraz dwóch obserwatorów, jednego w stopniu kapitana i jednego w stopniu porucznika. Oficerowie ci zgodzą się służyć w polskiej armii pod dowództwem odpowiednich polskich władz wojskowych na dokładnie takich samych warunkach jak oficerowie polscy w tym samym stopniu przez okres uzgodniony w momencie zaciągu, nie dłuższy jednak niż jeden rok. Polskie władze wojskowe zgadzają się przetransportować tych oficerów z Paryża do Warszawy. Niniejszy dokument w żaden sposób nie wpływa na kontrakt majora Fauntleroya z misją [generała] Romera.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.