Читать книгу Shantaram - Roberts Gregory David - Страница 11
II
9
ОглавлениеUciekłem z więzienia w biały dzień, o pierwszej po południu, przez mur od frontu, między dwoma wieżyczkami strażniczymi. Plan był misterny i drobiazgowo zrealizowany, co do joty, ale tak naprawdę powiódł się dzięki bezczelności i desperacji. Przyjęliśmy podstawowe założenie – plan musi się udać. Gdyby się nie udał, strażnicy z oddziału penitencjarnego przypuszczalnie skopaliby nas na śmierć.
Było nas dwóch. Mój przyjaciel był dzikim dwudziestopięciolatkiem o wielkim sercu i odsiadywał dożywocie za morderstwo. Usiłowaliśmy namówić innych, żeby także z nami uciekli. Prosiliśmy ośmiu, najtwardszych jakich znaliśmy, z wyrokami co najmniej dziesięciu lat za przestępstwa kryminalne. Każdy znalazł jakiś powód, żeby nam odmówić. Nie mam do nich pretensji. Mój przyjaciel i ja byliśmy debiutantami, dotąd nienotowanymi. Mieliśmy długie wyroki, ale żadnej reputacji wśród przestępców. A zaplanowana przez nas ucieczka należała do tych, które w razie powodzenia ludzie nazywają bohaterstwem, a w razie niepowodzenia – głupotą. Toteż byliśmy sami.
Sprzyjał nam fakt, że w budynku wewnętrznej ochrony, dwupiętrowym biurze i bloku przesłuchań w pobliżu głównej bramy w murze od frontu rozpoczęto dużą przebudowę. Pracowaliśmy w ogrodzie. Strażnicy którzy pilnowali nas na zmianę, codziennie nas widywali. Gdy w dniu ucieczki szliśmy do pracy, przyglądali się nam przez chwilę, jak zwykle, a potem odwrócili wzrok. Budynek ochrony był pusty. Robotnicy poszli na obiad. Na tych parę długich sekund małego zaćmienia, powstałego ze znudzenia strażników i ich przyzwyczajenia do nas, staliśmy się niewidzialni i przystąpiliśmy do gry.
Przecięliśmy ogrodzenie ze stalowej siatki, otaczającej teren przebudowy, wyważyliśmy drzwi do opuszczonego budynku i ruszyliśmy na górę. Wnętrza opróżniono na czas remontu. Spod zdartego tynku wyłaniał się szkielet belek wsporników i nośnych. Drewniane, obnażone stopnie schodów były białe od kurzu i zasypane kawałkami cegieł i tynku. W suficie na najwyższym piętrze znajdowała się klapa. Stanąłem na ramionach przyjaciela, podważyłem ją i wpełzłem do środka. Miałem ze sobą przedłużacz, który omotywał moje ciało pod kombinezonem. Odwinąłem go i wyciągnąłem, przywiązałem jeden koniec do belki sufitowej, drugi podałem przyjacielowi. Wspiął się po nim w wolną przestrzeń pod dachem.
Dach ciągnął się zygzakowatymi uskokami. Gramoliliśmy się ku temu ciasnemu miejscu, w którym dach stykał się z frontowym murem więzienia. Postanowiłem wyjść przez jedną z rynien, licząc, że daszki po obu stronach osłonią ją przed wzrokiem strażników z wieżyczek. Pod dachem panowały ciemności, ale w tym wąskim narożniku przy murze panowała czerń głębsza niż na pałce strażnika.
Mając zapalniczkę za latarkę, przebijaliśmy się przez podwójną warstwę drewna dzielącą nas od blaszanego dachu. Naszymi jedynymi narzędziami były: długi śrubokręt, dłuto i dwie pary nożyc do blachy. Po kwadransie dziabania, darcia i szarpania drewna odsłoniliśmy fragment mniej więcej wielkości ludzkiego oka. Wodząc przed nim zapalniczką, widzieliśmy lśnienie metalowego dachu. Jednak drewno było zbyt twarde i grube. Z tymi narzędziami przebijanie dziury, przez którą mógłby się wydostać mężczyzna, zajęłoby nam parę godzin.
Nie mieliśmy paru godzin. Mieliśmy około trzydziestu minut, może trochę mniej, do kolejnego rutynowego patrolu strażników. W tym czasie musieliśmy się przebić przez drewno, wyciąć otwór w blasze, wyjść na dach i ześlizgnąć się po naszym przedłużaczu za mur. Czas nas gonił. Byliśmy uwięzieni pod dachem w budynku ochrony. Strażnicy w każdej chwili mogli zauważyć przeciętą siatkę, wyważone drzwi, znaleźć rozbitą klapę. W każdej chwili mogli dotrzeć do tej czarnej, parnej jaskini i nas znaleźć.
– Musimy wracać – szepnął mój przyjaciel. – Nigdy się nie przebijemy przez to drewno. Musimy wracać i udawać, że nic nie zaszło.
– Nie możemy – odpowiedziałem krótko, choć te same słowa krzyczały i w mojej głowie. – Znajdą ślady włamania, przeciętą siatkę, i domyślą się, że to my. Tylko my mamy dostęp do tego terenu. Jeśli wrócimy, przez rok nie wyjdziemy z dziury.
Dziura to w więziennym slangu blok karny. W tamtych latach, w tamtym więzieniu, ów blok należał do najbardziej nieludzkich w kraju. Bito na oślep i brutalnie. Nieudana ucieczka przez dach budynku ochrony – ich budynku, kwatery głównej strażników z bloku karnego – gwarantowała nam, że bicie będzie mniej przypadkowe i bardziej brutalne.
– To co robimy, do kurwy nędzy? – spytał mój przyjaciel, krzycząc całym ciałem, ale w milczeniu. Pot lał się mu strugami po twarzy, a ręce miał ze strachu tak mokre, że nie mógł utrzymać zapalniczki.
– Mamy dwie możliwości – oznajmiłem.
– Jakie?
– Po pierwsze możemy zejść po drabinie, po tej przykutej łańcuchem do ściany na dole. Możemy zejść, oderwać drabinę od ściany, przywiązać do niej przedłużacz, wejść po niej i spuścić ją na przedłużaczu na drugą stronę. I zejść na ulicę.
– I to wszystko?
– To pierwszy plan.
– Ale… oni nas zobaczą – zaprotestował mój przyjaciel.
– Aha.
– I zaczną do nas strzelać.
– Aha.
– Zastrzelą nas.
– Już to powiedziałeś.
– Pieprzyć to – syknął. – To trzeba powtórzyć parę razy. To cholernie istotny element planu, nie sądzisz?
– Sądzę, że może jednemu z nas uda się uciec, a drugiego zastrzelą. Pięćdziesiąt procent szans.
Przez chwilę rozważaliśmy to w milczeniu.
– Durny plan. – Mój przyjaciel wzruszył ramionami.
– Aha.
– A drugi?
– Zauważyłeś, że minęliśmy na parterze piłę?
– Aha…
– Jeśli ją tu przyniesiemy, przepiłujemy drewno. Potem nożycami przetniemy blachę. A potem wracamy do pierwotnego planu.
– Ale oni to usłyszą! – wysyczał wściekle. – Ja słyszę, jak ględzą przez telefon, tak są blisko. Jeśli to tu przywleczemy i odpalimy, to będzie tak, jakbyśmy tu warczeli helikopterem.
– Wiem. Ale według mnie pomyślą, że to robotnicy wrócili do roboty.
– Ale nie wrócili.
– Nie, ale zaraz się zmieni warta. Przyjdą nowi strażnicy. To duże ryzyko, ale myślę, że po prostu usłyszą hałas jak zwykle i pomyślą, że to robotnicy. Od tygodni słyszą wiertarki, młoty i piły. I w życiu nie przyjdzie im do głowy, że to my. Nigdy by nie wpadli na to, że jakiś więzień tak ześwirował, by włączyć piłę mechaniczną pod samą bramą od frontu. To chyba najlepsze, co można zrobić.
– Kurczę, strasznie mi przykro, że tylko rzucam kłody pod nogi, ale w tym budynku nie ma prądu. Wyłączyli na czas remontu. Jedyne źródło zasilania jest na dworze. Przedłużacz sięgnie, ale trzeba wyjść na zewnątrz!
– Wiem, wiem. Jeden z nas będzie musiał zejść, wykraść się przez te wyważone drzwi i podłączyć przedłużacz. To jedyne wyjście.
– To kto zejdzie?
– Ja – powiedziałem, siląc się na pewny siebie ton, ale niektórych kłamstw ciało po prostu nie kupuje i słowa zabrzmiały piskliwie.
Wypełzłem przez właz. Nogi miałem zesztywniałe ze strachu i napięcia. Zsunąłem się po przedłużaczu i zszedłem schodami na parter, po drodze rozwijając przedłużacz. Wystarczyło go aż do drzwi i jeszcze dużo zostało. Piła leżała tuż przy drzwiach. Zawiązałem przedłużacz na jej rękojeści i biegiem wróciłem na górę. Mój przyjaciel wciągnął piłę przez właz, a potem oddał mi przedłużacz. Znowu zakradłem się do drzwi. Stałem wtulony w ścianę, zdyszany, usiłując znaleźć w sobie odwagę, żeby otworzyć drzwi. W końcu, w rozsadzającym serce przypływie adrenaliny, uchyliłem drzwi i wyszedłem na dwór, by podłączyć przedłużacz do gniazdka.
Uzbrojeni w pistolety strażnicy rozmawiali ze sobą niespełna dwadzieścia metrów od drzwi. Gdyby któryś odwrócił się w moją stronę, byłoby po wszystkim. Zerknąłem na nich i przekonałem się, że spoglądają wszędzie, tylko nie na mnie. Rozmawiali i spacerowali wokół bramy; śmiali się z jakiegoś żartu. Nikt mnie nie dostrzegł. Wróciłem do budynku, pomknąłem po schodach na czworakach jak wilk i wspiąłem się po przedłużaczu na górę.
W ciemnym kącie przy rynnie, w pokrętnym zaułku pod dachem, mój przyjaciel zaświecił zapalniczką. Podłączył już piłę do prądu. Był gotowy do pracy. Przejąłem zapalniczkę, uniosłem nad nim. Bez sekundy wahania dźwignął ciężką piłę i włączył ją. Silnik ryknął jak odrzutowiec na pasie startowym. Mój przyjaciel spojrzał na mnie, a szeroki uśmiech rozchylił jego wargi. Zęby miał zaciśnięte, a w oczach lśniły mu odbite płomyki. Potem wbił piłę w grube drewno. Czterema zgrabnymi, rozdzierająco głośnymi cięciami zrobił idealną dziurę, w której błysnął kwadrat lśniącej blachy.
W zapadłym milczeniu zaczęliśmy czekać; w uszach dzwoniły nam cichnące echa, a serca łomotały, jakby chciały wyskoczyć z piersi. Po chwili usłyszeliśmy dzwonek telefonu – blisko nas, przy głównej bramie – i wydało się nam, że to koniec. Potem ktoś odebrał. Był to jeden ze strażników przy bramie. Roześmiał się i zaczął spokojnie gawędzić. Wszystko w porządku. Byliśmy bezpieczni. Oczywiście usłyszeli piłę, ale – tak jak liczyłem – zlekceważyli ten dźwięk, biorąc go za odgłos pracy robotników.
Podniesiony na duchu przebiłem blachę śrubokrętem. Padł na nas słoneczny blask z nieba po stronie wolności. Poszerzyłem dziurę, a potem nożycami do blachy wyciąłem kwadrat z trzech stron. Odgięliśmy blaszaną klapę na zewnątrz, a ja wyjrzałem. Rzeczywiście, przebiliśmy się na drugą stronę rynny na dachu. Najniższy punkt tego koryta w kształcie litery V był niedostrzegalny dla strażników z wieżyczki. Leżąc w nim, nie widzieliśmy ich, a oni nas.
Zostało nam jeszcze jedno do zrobienia. Przedłużacz nadal tkwił w gniazdku na dworze. Musieliśmy go odzyskać. Był naszą liną. Po nim zamierzaliśmy się zsunąć z muru na ulicę. Jeden z nas musiał zejść po schodach, wyłonić się z budynku na oczach strażników stojących przy pobliskiej bramie, wyciągnąć wtyczkę z kontaktu, a potem znowu wejść na dach. Spojrzałem na mojego przyjaciela, na jego twarz zlaną potem, wyraźnie widocznym w świetle wpadającym przez dziurę, którą wycięliśmy w dachu, i zrozumiałem, że to muszę być ja.
Na dole, przytulony plecami do ściany przy drzwiach, znowu znieruchomiałem i usiłowałem siłą woli wtłoczyć w moje kończyny dość sił, by móc wyjść na dwór. Dyszałem tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie i dostałem mdłości. Moje serce rzucało się o pręty żeber jak uwięziony ptak. Po paru długich chwilach byłem już pewien, że nie mogę. Wszystko, od rozsądnej obawy po przesądny strach, wrzeszczało, żebym tam nie wychodził po raz drugi. I nie mogłem.
Musiałem przeciąć kabel. Nie było innego sposobu. Z bocznej kieszeni kombinezonu wyjąłem dłuto. Było bardzo ostre, nawet po tym drapaniu i żłobieniu drewna, gdy usiłowaliśmy się przebić na dach. Przyłożyłem je do kabla w miejscu, gdzie znikał pod drzwiami. Uniosłem rękę. Przyszło mi do głowy, że jeśli doprowadzę do spięcia, może włączyć się alarm, a wówczas być może do budynku wejdzie strażnik. Trudno. Nie miałem wyboru. Wiedziałem, że nie wyjdę tam drugi raz. Mocno uderzyłem dłonią w dłuto. Przecięło kabel i wryło się głęboko w drewnianą podłogę. Odsunąłem przecięte końce kabla od metalowego ostrza i zamarłem w oczekiwaniu na wycie syreny albo głosy każące się oddalić od bramy. Nie usłyszałem nic. Spokój. Byłem bezpieczny.
Chwyciłem kabel i wbiegłem po schodach. Przy nowym włazie, który wycięliśmy w dachu, przywiązaliśmy kabel do masywnej drewnianej belki nośnej. Następnie mój przyjaciel zaczął się wyczołgiwać. Kiedy połową ciała leżał już na blaszanym dachu, nagle utknął. Przez parę chwil nie mógł wyjść na zewnątrz ani wrócić do środka. Zaczął się dziko rzucać, napierając ze wszystkich sił, ale wszystko na nic. Ugrzązł na dobre.
Pod dachem znowu zrobiło się ciemno, gdy jego ciało odcięło dopływ światła. Zacząłem macać na oślep wokół siebie, w pyle między belkami, i znalazłem zapalniczkę. Zapaliłem ją i natychmiast zrozumiałem, co unieruchomiło mojego przyjaciela. Kapciuch na tytoń – gruby, skórzany kapciuch, uszyty na zajęciach technicznych. Kazałem mu się nie ruszać i dłutem rozdarłem mu kieszeń kombinezonu. Kapciuch upadł mi prosto w ręce, a mój przyjaciel wyczołgał się na dach.
Podążyłem za nim. Wiliśmy się w rynnie jak dżdżownice, zmierzając ku zwieńczonym blankami frontowemu murowi więzienia. Przyklękliśmy, by spojrzeć na drugą stronę. Wtedy, na parę sekund, staliśmy się widoczni, ale strażnicy z wieżyczek nie patrzyli w naszą stronę. Strażnicy nie zwracali uwagi na tę część więzienia, ponieważ nie wierzyli, żeby jakiś wariat mógł się odważyć na ucieczkę w biały dzień przez mury od frontu.
Spojrzeliśmy na ulicę w dole – przed więzieniem stała kolejka pojazdów. To dostawcy czekali na otwarcie głównej bramy. Kolejka poruszała się powoli, ponieważ każdy pojazd dokładnie rewidowano i sprawdzano od spodu lustrami. Razem z przyjacielem przyczailiśmy się w rynnie i zaczęliśmy rozważać możliwości.
– Straszny bajzel tam na dole.
– Schodźmy już teraz – powiedział.
– Musimy zaczekać – sprzeciwiłem się.
– Pieprzyć, rzucaj kabel i schodzimy.
– Nie – szepnąłem. – Za dużo ludzi.
– I co z tego?
– Jeden na pewno zabawi się w bohatera.
– Pieprzyć go. Niech się bawi. Stratujemy go.
– Za dużo ich.
– Pieprzyć wszystkich. Przebijemy się przez nich. Nawet się nie zorientują, co ich uderzyło. Stary, albo my, albo oni.
– Nie – oznajmiłem ostatecznie. – Musimy zaczekać. Przejdziemy, kiedy nikogo nie będzie na dole. Musimy zaczekać.
I czekaliśmy, przez dwudziestominutową wieczność, a ja co chwila podpełzałem, by wyjrzeć na zewnątrz, raz za razem ryzykując, że ktoś mnie spostrzeże. Wreszcie wyjrzałem na ulicę i okazało się, że jest kompletnie pusta. Dałem przyjacielowi znak. Przelazł przez mur i zniknął mi z oczu. Podpełzłem, żeby spojrzeć, spodziewając się, że zobaczę, jak zjeżdża po kablu, ale on był już na ulicy. Na moich oczach zniknął w wąskim zaułku po drugiej stronie jezdni. A ja nadal tkwiłem za murami, na dachu.
Przelazłem przez metalowy występ i chwyciłem kabel. Z nogami opartymi o mur i przedłużaczem w obu dłoniach, odwrócony plecami do ulicy, spojrzałem na wieżyczkę strażniczą z lewej strony. Strażnik rozmawiał przez telefon, gestykulując wolną ręką. Przez ramię miał przerzucony automat. Spojrzałem na drugą wieżyczkę. Tamten strażnik, także uzbrojony w automat, wołał do innego strażnika przy bramie, uśmiechnięty i spokojny. Byłem niewidzialny. Stałem na frontowym murze najlepiej strzeżonego więzienia o zaostrzonym rygorze w stanie i byłem niewidzialny.
Odepchnąłem się nogami i zacząłem się zsuwać, ale dłonie mi się pośliznęły – strach, pot – i kabel mi się wymknął. Spadałem. Ten mur był bardzo wysoki. Wiedziałem, że upadek będzie śmiertelny. W konwulsyjnym przerażeniu i desperacji wyciągnąłem ręce w stronę kabla i złapałem go. Ręce posłużyły mi za hamulce – spowolniły upadek. Czułem, jak z dłoni i palców zdzieram skórę. Czułem palenie i ból. I już wolniej, choć tak gwałtownie, że zabolało, grzmotnąłem o ziemię, wstałem i pokuśtykałem przez ulicę. Byłem wolny.
Obejrzałem się raz. Kabel nadal dyndał na murze. Strażnicy w wieżyczkach wciąż gadali. Samochód przejechał przez ulicę, kierowca wystukiwał na kierownicy rytm piosenki. Odwróciłem się. Ruszyłem zaułkiem ku życiu zwierzyny łownej, które kosztowało mnie wszystko, co kochałem.
Podczas napadów z bronią w ręku wzbudzałem w ludziach strach. Od tego czasu – od czasu tych przestępstw – przez cały czas pobytu w więzieniu i życia uciekiniera, los budził strach we mnie. Noce były nim przesycone, czasami czułem się tak, jakby strach ścinał mi krew w żyłach i dławił oddech. Ten strach, który wzbudziłem w innych, spotężniał dziesięciokrotnie, pięćdziesięciokrotnie, tysiąckrotnie, wypełnił przerażeniem każdą najbardziej samotną godzinę wszystkich nocy.
Za dnia – podczas tych pierwszych miesięcy w Bombaju – kiedy cały świat pracował i trudził się wokół mnie, przedzierałem się przez gąszcz obowiązków, potrzeb i małych przyjemności. Ale w nocy, kiedy śpiące slumsy zaczynały śnić, po mojej skórze zaczynał pełzać strach. Moje serce wycofywało się do czarnej jaskini wspomnień. I kiedy miasto spało, ja na ogół spacerowałem. Chodziłem i pilnowałem się, żeby nie spoglądać przez ramię na wieżyczki strażnicze i dyndający kabel na wysokim nieistniejącym murze.
Przynajmniej w nocy było cicho. W tamtych czasach codziennie o północy zaczynała się godzina policyjna. Na pół godziny przed dwunastą policyjne jeepy zbierały się na głównych ulicach centrum i policja wymuszała zamykanie restauracji, barów, sklepów i nawet małych ulicznych straganików z papierosami i paanem. Z chodników spędzano żebraków, narkomanów i dziwki, które jeszcze nie wróciły do domu. Na wystawy sklepowe spuszczano metalowe żaluzje. Stoły rynków i bazarów nakrywano białymi perkalowymi płachtami. Nadchodziły cisza i pustka. Po wirze i tłumie, w ścisku i bieganinie towarzyszących bombajskim dniom, ta pustynna cisza była niewyobrażalna. Ale zapadała co noc: bezgłośna, piękna i straszna. Bombaj zmieniał się w nawiedzony dom.
Przez dwie, trzy godziny po północy, podczas tak zwanego obchodu, oddziały policjantów w cywilu patrolowały puste ulice, szukając przestępców, narkomanów, podejrzanych i bezdomnych, bezrobotnych mężczyzn. Oczywiście ponad połowa mieszkańców miasta nie miała domu, a wielu mieszkało, jadło i spało na ulicy. Ludzie spali, wyciągnięci na ścieżkach, z cienkimi kocami i bawełnianymi płachtami do ochrony przed nocną wilgocią. Samotni, rodziny i całe społeczności, które uciekły przed powodzią, suszą albo głodem, spali na kamiennych ścieżkach i w bramach, tuląc się do siebie w wymuszonej bliskości.
Formalnie rzecz biorąc, spanie na bombajskich ulicach było wbrew prawu. Policjanci wymagali szanowania tego przepisu, ale podchodzili do tego tak, jak do zakazu uprawiania prostytucji na ulicy Dziesięciu Tysięcy Dziwek. Trzeba było pozwolić na niejakie wyjątki i prawdę mówiąc, lista tych, których nie można było aresztować za bezdomność, była dość długa. Na przykład zakaz nie dotyczył sadhu i innych świątobliwych osób. Ludzie starsi, kalecy, chorzy albo ranni nie znajdowali większego współczucia i czasami musieli się przenosić na inną ulicę, ale nie trafiali do aresztu. Szaleńcy, ekscentrycy i wędrowni artyści – muzycy, akrobaci, żonglerzy, aktorzy i zaklinacze węży – czasami obrywali, ale zawsze wychodzili bezpiecznie z obchodu. Rodziny, zwłaszcza te z małymi dziećmi, na ogół otrzymywały najwyżej surowe ostrzeżenie, by nie pozostawać w danej okolicy więcej niż parę nocy. Oszczędzano każdego mężczyznę, który pokazywał wizytówkę lub adres swojego pracodawcy, tym samym dowodząc, że ma pracę, choćby najpodlejszą. Samotni mężczyźni – czyści, ułożeni i potrafiący popisać się pewnym wykształceniem – na ogół potrafili się wybronić od aresztowania, nawet jeśli nie byli nigdzie zatrudnieni. I oczywiście każdy, kto zapłacił bakszysz, był bezpieczny jak u Pana Boga za piecem.
To oznaczało, że podczas tych północnych obchodów grupę najwyższego ryzyka stanowili nędzarze, bezdomni, bezrobotni, niewykształceni, samotni młodzi mężczyźni. Co nocy do aresztu przywożono z całego miasta dziesiątki młodzieńców bez pieniędzy na wykupienie się z policyjnej sieci i bez wykształcenia. Niektórych aresztowano, bo pasowali do opisów poszukiwanych przestępców. Inni mieli przy sobie narkotyki lub kradzione przedmioty. Jeszcze inni byli dobrze znani policji i do aresztu trafiali rutynowo, na wszelki wypadek. Ale wielu zgarniano po prostu za to, że byli brudni, biedni i nie protestowali.
Miasto nie miało środków na zakup tysięcy metalowych kajdanek, a nawet gdyby te pieniądze się znalazły, policjantom pewnie nie chciałoby się dźwigać żelastwa. Dlatego chodzili ze zwojami szorstkiego sznura z konopi i kokosowych włókien i przywiązywali nim za prawą rękę jednego aresztanta do drugiego. Cienka linka wystarczała w zupełności, bo nocni aresztanci byli przeważnie zbyt słabi, niedożywieni i przygnębieni, by uciekać. Poddawali się pokornie i w milczeniu. Kiedy zebrało się ich od tuzina do dwudziestu, oddział policji prowadził ich do celi.
Ze swej strony policjanci zachowywali się bardziej fair, niż się spodziewałem, i byli niezaprzeczalnie odważni. Jako jedyną broń mieli cienkie bambusowe trzcinki, znane jako lathi. Nie dano im żadnych pałek, gazu ani broni. Ani krótkofalówek, więc w razie kłopotów nie mogli wezwać posiłków. Nie mieli zapasowych pojazdów na patrole, przez co oddziały przechodziły wiele kilometrów piechotą. I choć lathi często szły w ruch, rzadko dochodziło do okrutnego czy choćby poważnego bicia – o wiele rzadziej niż w nowoczesnych zachodnich miastach, w których dorastałem.
Mimo to dla tych młodych, bezdomnych mężczyzn obchód oznaczał liczne dni, tygodnie czy nawet miesiące w więzieniu równie podłym jak każde w Azji, a pochody powiązanych aresztantów, człapiących po północy przez miasto, były bardziej melancholijne i zrozpaczone niż większość konduktów pogrzebowych.
Na nocne wędrówki po mieście po zakończeniu obchodu zawsze wyruszałem sam. Moi bogaci przyjaciele bali się biednych. Moi biedni przyjaciele bali się policjantów. Cudzoziemcy na ogół bali się wszystkich i siedzieli w hotelach. Ulice były tylko moje, kiedy je przemierzałem.
Podczas jednej z takich wędrówek, mniej więcej trzy miesiące po pożarze, znalazłem się na falochronie na Marina Drive. Szeroka ścieżka przy falochronie była pusta i czysta. Sześciopasmówka oddzielała ją od sięgającego horyzontu półksiężyca bogactwa: pięknych domów, kosztownych apartamentów, siedzib konsulatów, pierwszorzędnych restauracji i hoteli z widokiem na czarne, wzburzone morze.
Na ulicy było tej nocy niewiele samochodów, przejeżdżał jeden co piętnaście czy dwadzieścia minut. Sunęły powoli. W pokojach po drugiej stronie ulicy za moimi plecami paliło się niewiele świateł. Powiewy chłodnego wiatru niosły ze sobą czysty zapach soli. Było cicho. Morze hałasowało bardziej niż miasto.
Niektórych moich przyjaciół ze slumsów niepokoiły te moje nocne przechadzki. Nie spaceruj nocą, mówili. Noc w Bombaju jest niebezpieczna. Ale ja nie bałem się miasta. Na tych ulicach czułem się jak u siebie. Choć życie miałem dziwne i niespokojne, te ulice gościły miliony takich jak ja… jakbym znalazł się w odpowiednim dla siebie miejscu, jedynym miejscu na ziemi.
A moja praca sprawiała, że to poczucie bycia we właściwym miejscu stawało się jeszcze silniejsze. Bez reszty poświęciłem się odgrywaniu roli doktora ze slumsów. Znalazłem podręczniki diagnostyki medycznej i uczyłem się z nich wieczorami w mojej chacie. Zebrałem maści, leki, bandaże, które kupiłem od miejscowego aptekarza za pieniądze zarobione na czarnorynkowych transakcjach z turystami. I nadal tam mieszkałem, w tej nędzy, choć oszczędziłem sumę wystarczającą, by się wyprowadzić. Zostałem w tej małej ciasnej chatce, choć mogłem mieszkać w wygodnym mieszkaniu. Pozwoliłem, by moje życie porwał wrzący, kipiący strumień tych dwudziestu pięciu tysięcy ludzkich istnień. Przywiązałem się do Prabakera, Johnny’ego Cygaro i Kasima Alego Husajna. I choć starałem się nie myśleć o Karli, moja miłość darła niebo pazurami. Całowałem pustkę. Kiedy byłem sam, wypowiadałem jej imię.
Na falochronie chłodna bryza obmyła mi twarz i pierś jak woda chlustająca z glinianej misy. Nie słyszałem żadnego dźwięku z wyjątkiem mojego oddechu i chlupotu wody na skałach, trzy metry poniżej falochronu. Fale piętrzyły się i pieniły, sięgały ku mnie. Daj spokój. Daj spokój. Daj sobie spokój ze wszystkim. Skocz i umrzyj. To takie proste. Nie był to najgłośniejszy głos w mojej głowie, ale dochodził z najgłębszych głębi – ze wstydu, który zdusił mój szacunek do siebie. Każdy zhańbiony zna ten głos – zawiodłeś wszystkich. Nie zasługujesz na dalsze życie. Świat będzie bez ciebie lepszy… I choć usiłowałem znaleźć dla siebie miejsce, uleczyć się pracą w klinice, ocalić się głupim pomysłem, jakim było zakochanie się w Karli, prawda wyglądała tak, że w moim zhańbieniu pozostałem samotny i zagubiony.
Morze kipiało i wrzało między kamieniami. Jeden skok i będzie po wszystkim. Czułem już ten lot, uderzenie ciała o głazy, zimną, oślizłą śmierć w wodzie. To takie proste.
Ktoś dotknął mojego ramienia. Dotknął lekko i łagodnie, ale na tyle mocno, żeby mnie przytrzymać. Odwróciłem się szybko, zaskoczony. Za moimi plecami stał wysoki, młody mężczyzna. Nadal trzymał rękę na moim barku, jakby mnie przytrzymywał, jakby odczytał moje niedawne myśli.
– Nazywasz się pan Lin, jak sądzę – odezwał się cicho. – Nie wiem, czy mnie pamiętasz, jestem Abdullah. Spotkaliśmy się u Stojących Baba.
– Tak, tak – wyjąkałem. – Pomogłeś nam… mnie. Pamiętam cię dobrze. Odszedłeś… zniknąłeś… zanim zdołałem ci podziękować jak należy.
Uśmiechnął się i cofnął rękę, by przeczesać gęste, czarne włosy.
– Nie ma potrzeby dziękować. Ty byś zrobił to samo dla mnie w swoim kraju, prawda? Chodź, ktoś pragnie się z tobą spotkać.
Wskazał samochód, stojący dziesięć metrów dalej przy krawężniku. Pojazd zbliżył się do mnie, a jego silnik nadal pracował, ale jakoś go nie słyszałem. To był ambassador, indyjska skromna wersja luksusowego samochodu. W środku zauważyłem dwie postaci – kierowcę i pasażera z tyłu.
Abdullah otworzył tylne drzwi, a ja pochyliłem się i zajrzałem. W środku siedział mężczyzna pod siedemdziesiątkę. Światło latarni częściowo oświetlało jego twarz. Była to szczupła, inteligentna twarz o mocnych rysach, długim, cienkim nosie i wysokich kościach policzkowych. Te oczy natychmiast przykuły moją uwagę – lśniły bursztynem, rozbawieniem, współczuciem i czymś jeszcze – być może bezwzględnością lub miłością. Włosy i brodę miał krótko przycięte, szpakowate.
– Pan Lin? – spytał. Głos miał głęboki, dźwięczny i nad wyraz władczy. – Miło mi pana poznać. Tak, bardzo miło. Słyszałem o panu coś dobrego. Dobre wieści zawsze sprawiają taką przyjemność… a jeszcze większą kiedy dotyczą cudzoziemców z naszego Bombaju. Być może pan także o mnie słyszał. Nazywam się Abd al-Kadir Chan.
Oczywiście, że o nim słyszałem. Cały Bombaj o nim słyszał. Jego nazwisko co tydzień pojawiało się w gazetach. Mówiono o nim na bazarach, w nocnych klubach i slumsach. W bogaczach budził podziw i strach. Biedacy szanowali go i uważali za postać mityczną. W całym mieście było głośno o jego dysputach teologicznych i etycznych, prowadzonych na dziedzińcu meczetu Nabila w Dongri; przyciągały licznych uczonych i uczniów najróżniejszych wyznań. Nie mniejszy rozgłos budziła jego przyjaźń z artystami, biznesmenami i politykami. Był także jednym z szefów bombajskiej mafii. Należał do założycieli systemu rad, podzielił Bombaj na części zarządzane przez oddzielne rady mafijnych bossów. Podobno ten system się sprawdził i był popularny, ponieważ zaprowadził porządek i względny spokój w miejskim półświatku po dekadzie krwawych walk o władzę. Miałem przed sobą człowieka potężnego, niebezpiecznego i olśniewającego.
– Tak, sir – odpowiedziałem, wstrząśnięty tym odruchowo użytym słowem „sir”. Nienawidziłem go. Na bloku karnym bito nas, kiedy zwracając się do strażników, zapominaliśmy o słowie „sir”. – Oczywiście, znam pańskie nazwisko. Ludzie nazywają pana Kadirbaj.
Baj dodane na końcu wyrazu oznaczało „starszy brat”. Było to pełne szacunku zdrobnienie. Mój rozmówca uśmiechnął się i powoli skinął głową, kiedy je wypowiadałem: Kadirbaj.
Kierowca przekrzywił lusterko i przyjrzał mi się wzrokiem bez wyrazu. Wokół lusterka zwisały girlandy świeżych kwiatów jaśminu, a po świeżej morskiej bryzie ich woń oszałamiała niemal do nieprzytomności. Pochylając się ku otwartym drzwiom samochodu, nagle stałem się dotkliwie świadomy swojego ciała i tej sytuacji: mojej kornej postawy, zmarszczek na czole, kiedy podniosłem twarz, żeby spojrzeć mu w oczy, krawędzi karoserii dachu pod moimi palcami i naklejki na desce rozdzielczej: DZIĘKI BOGU, ŻE PROWADZĘ TEN SAMOCHÓD. Na ulicy nie było nikogo poza nami. Nie mijały nas żadne samochody. Z wyjątkiem pomruku silnika i stłumionego syku kipiących fal panowała zupełna cisza.
– To pan jest tym doktorem z baraków w Kolabie. Mówiono mi o tym raz, kiedy pan tam zamieszkał. To niezwykłe, cudzoziemiec w barakach. To moje, rozumie pan. Ta ziemia, na której stoją chaty, to moja własność. Sprawił mi pan radość, pracując tam.
Z zaskoczenia straciłem mowę. Slumsy, w których zamieszkałem, zwane zhopadpatti lub barakami, pół kilometra kwadratowego i dwadzieścia pięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci – to jego własność? Mieszkałem tam od miesięcy i wiele razy wymieniano przy mnie imię Kadirbaj, ale nikt nigdy nie wspomniał, że to wszystko należy do niego. To niemożliwe, usłyszałem własne myśli. Czy ktoś może być właścicielem takiego miejsca i tych ludzi?
– Eee… ja… nie jestem lekarzem, Kadirbaju – wydusiłem z siebie.
– Być może dlatego odniósł pan taki sukces, lecząc chorych. Lekarze nie przychodzą chętnie do baraków. Możemy skłonić ludzi, by nie byli źli, lecz nie potrafimy ich skłonić, by byli dobrzy, nie sądzi pan? Mój młody przyjaciel Abdullah rozpoznał pana na tym falochronie, gdy pana mijaliśmy. Zawróciłem samochód, by pana poznać. Proszę do mnie, proszę usiąść obok mnie. Zawiozę pana w pewne miejsce.
Zawahałem się.
– Proszę się nie kłopotać, ja…
– To nie kłopot. Proszę wsiadać. Nasz kierowca to mój bardzo dobry przyjaciel, Nazir.
Wsiadłem do samochodu. Abdullah zamknął za mną drzwi, a potem usiadł z przodu koło kierowcy, który zmienił położenie lusterka i znowu na mnie spojrzał. Samochód nie ruszył.
– Chillum bono – zwrócił się Kadirbaj do Abdullaha. „Zrób chillum”.
Abdull Allah wyjął z kieszeni kurtki jedną z tych lejkowatych fajek, położył na siedzeniu obok i zajął się mieszaniem haszyszu z tytoniem. Nadział na zapałkę kulkę haszyszu, zwaną goli, i zapalił ją drugą zapałką. Zapach charrasu wplótł się w woń jaśminowych kwiatów. Silnik nadal mruczał, cicho i spokojnie. Nikt się nie odzywał.
Po trzech minutach chillum była gotowa i trafiła do rąk Kadirbaja, czekając na pierwsze dumm, czyli pyknięcie. Kadirbaj zapalił i podał fajkę mnie. Potem nastąpiła kolej Abdullaha i kierowcy i fajka rozpoczęła następne okrążenie. Abdullah oczyścił ją szybko i sprawnie, po czym schował do kieszeni.
– Challo – odezwał się Kadir. „Jedźmy”.
Samochód z wolna oderwał się od krawężnika. Latarnie zaczęły przepływać strumieniem za przednią szybą. Kierowca wcisnął kasetę do magnetofonu w desce rozdzielczej. Z głośników za naszymi głowami ryknęły rozdzierające tony romantycznego gazalu. Miałem taki odlot, że czułem, jak mózg mi dygocze w czaszce, ale kiedy spojrzałem na tamtych trzech, wydali mi się idealnie opanowani i przytomni.
Ta przejażdżka była upiornie podobna do setek przejażdżek na haju z przyjaciółmi w Australii i Nowej Zelandii, kiedy paliliśmy hasz albo trawkę, puszczaliśmy głośno muzykę i krążyliśmy po okolicy. Ale w moim kraju to młodzież jarała i puszczała muzykę na maksa. Tutaj znalazłem się w towarzystwie bardzo potężnego i wpływowego mężczyzny, dużo starszego od Abdullaha, kierowcy i mnie. A choć piosenki miały regularny rytm, śpiewano je w języku, którego nie rozumiałem. Sytuacja była znajoma i zarazem niepokojąca – coś jakby powrót dorosłego na podwórko dzieciństwa – i pomimo oszałamiającego działania narkotyku nie mogłem się całkowicie rozluźnić.
Nie miałem pojęcia, dokąd zmierzamy. Nie miałem pojęcia, jak ani kiedy wrócimy. Jechaliśmy w stronę Tardeo, w kierunku przeciwnym do mojego domu w slumsach Kolaby. Mijały minuty, a ja rozmyślałem nad naturą tego osobliwego hinduskiego obyczaju przyjaznego porwania. Przez te miesiące w slumsach nieraz poddawałem się tajemniczym i niekonkretnym zaproszeniom znajomych, którzy chcieli, bym z nimi szedł nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Chodź, mówili z uśmiechem, nigdy nie czując potrzeby, by mnie poinformować, dokąd idziemy i dlaczego. Chodź natychmiast! Początkowo parę razy odmówiłem, ale wkrótce przekonałem się, że te tajemnicze, niezaplanowane wyprawy były zawsze godne fatygi, często interesujące i wesołe, i nierzadko ważne. Stopniowo nauczyłem się odpuszczać, poddawać się i ufać swojemu instynktowi, tak jak teraz z Kadirbajem. Nigdy tego nie żałowałem, a przyjaciele, którzy mnie uprowadzili, nigdy nie zrobili mi krzywdy ani nie sprawili zawodu.
Kiedy samochód wspinał się na szczyt podłużnego, niskiego wzgórza, prowadzącego do meczetu Hadżdżi Ali, Abdullah wyłączył magnetofon i spytał Kadirbaja, czy chce jak zwykle zatrzymać się w restauracji. Kadir przez chwilę przyglądał mi się w zamyśleniu, a potem uśmiechnął się i skinął kierowcy głową. Kostkami lewej ręki stuknął mnie dwa razy w dłoń i dotknął kciukiem ust. Teraz milcz, oznaczał ten gest. Patrz, ale nie odzywaj się.
Zatrzymaliśmy się na parkingu przed restauracją, obok, lecz w pewnym oddaleniu od szeregu dwudziestu innych samochodów. Choć po północy Bombaj na ogół zasypiał albo przynajmniej sprawiał takie wrażenie, znajdowały się w nim barwne i gwarne miejsca. Cały dowcip polegał na tym, żeby wiedzieć, gdzie ich szukać. Restauracja w pobliżu świątyni Hadżdżi Ali należała do jednych z takich miejsc. Co noc zbierały się w niej setki osób, by jeść, spotykać się i kupować napoje, papierosy i słodycze. Przyjeżdżały taksówkami, prywatnymi samochodami i motocyklami, godzina po godzinie, aż do świtu. Sama restauracja była mała i zawsze pełna. Większość stałych bywalców wolała stać na zewnątrz i jeść, siedząc na swoich samochodach lub w ich wnętrzu. Z wielu pojazdów buchała muzyka. Słychać było krzyki w urdu, hindi, marathi i po angielsku. Kelnerzy z wprawą kursowali od baru do samochodów i z powrotem, nosząc napoje, paczki i tace.
Restauracja łamała zasady godziny policyjnej i policjanci z posterunku Hadżdżi Ali, odległego o zaledwie dwadzieścia metrów od niej, powinni ją zamknąć. Jednak hinduski pragmatyzm przyjmował, że cywilizowani mieszkańcy dużych, nowoczesnych miast muszą mieć gdzie się spotykać i polować. Właściciele niektórych oaz hałasu i zabawy mieli zezwolenie na przekupywanie licznych urzędników i policjantów, by móc prowadzić działalność dosłownie przez całą noc. Jednak nie było to to samo, co posiadanie licencji. Takie restauracje działały nielegalnie i czasami należało przeprowadzić demonstrację dla zachowania pozorów. Kiedy jakiś komisarz, minister lub inny VIP zamierzał przejechać obok restauracji, policjanci otrzymywali telefoniczne ostrzeżenie. W zamieszaniu, ale bez protestów gaszono światła, samochody się rozjeżdżały, a restauracja musiała czasowo zamknąć swoje podwoje. Ta drobna niewygoda nie zniechęcała nikogo, a dodawała uroczego i awanturniczego smaczku banalnej czynności kupowania przekąsek. Wszyscy wiedzieli, że restauracja przy Hadżdżi Ali, tak jak każda inna zmuszona do rzekomego zamknięcia nielegalna nocna knajpa w mieście, podejmie działalność za niespełna pół godziny. Wszyscy wiedzieli o wręczonych i przyjętych łapówkach. Wszyscy wiedzieli o ostrzegawczych telefonach. Wszyscy na tym zarabiali i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Najgorsze w korupcji systemu rządów, powiedział Didier, jest to, że się tak świetnie sprawdza.
Szef kelnerów, młody Marath, podbiegł do samochodu i energicznie kiwał głową, podczas gdy kierowca składał w naszym imieniu zamówienie. Abdullah wysiadł z samochodu i podszedł do długiego, zatłoczonego kontuaru przy dziale dań na wynos. Przyglądałem mu się. Szedł z czujną gracją sportowca. Był wyższy od większości otaczających go młodych mężczyzn i emanował dumą i pewnością siebie. Był ubrany prosto i skromnie – miękkie czarne buty, czarne spodnie, koszula z czarnego jedwabiu – ale ten strój do niego pasował i nadawał mu pewną szczególną wojskową elegancję. Był muskularny i wyglądał na jakieś dwadzieścia osiem lat. Odwrócił się w stronę samochodu i wtedy dostrzegłem przez moment jego twarz. Była to twarz przystojna, spokojna i opanowana. Znałem źródło tego opanowania. Widziałem błyskawiczne i śmiercionośne ruchy, którymi rozbroił człowieka z mieczem u Stojących Baba.
Paru klientów i prawie cała obsługa znała Abdullaha i rozmawiano z nim, uśmiechano się i żartowano, gdy zamawiał papierosy i paan. Gestykulowali przesadnie. Śmiali się głośniej niż przed chwilą. Tłoczyli się i wyciągali ręce, by często go dotykać. Wyglądało to tak, jakby rozpaczliwie pragnęli, by ich polubił albo chociaż zauważył. Ale pomimo tych wszystkich słów i uśmiechów zdradzali też pewne wahanie, ociąganie – jakby tak naprawdę nie budził w nich sympatii ani zaufania. I całkiem wyraźnie się go bali.
Kelner wrócił i podał kierowcy nasze jedzenie i napoje. Zatrzymał się przy otwartym oknie od strony Kadirbaja, błagając go spojrzeniem, by przemówił.
– Twój ojciec miewa się dobrze? – spytał go Kadir.
– Tak, baj, dobrze. Ale… ale… mam problem – odpowiedział młody kelner w hindi. Nerwowo szarpnął za czubek wąsa.
Kadirbaj zmarszczył brwi i spojrzał przenikliwie w strapioną twarz.
– Jaki to problem, Ramesh?
– Chodzi o… o mego gospodarza, baj. Będzie… będzie eksmisja. Ja… my… moja rodzina… już teraz płacimy podwójny czynsz. Ale gospodarz… gospodarz jest chciwy i chce nas wypędzić.
Kadir pokiwał głową w zamyśleniu. Zachęcony jego milczeniem Ramesh wybuchnął potokiem hindi.
– Nie chodzi tylko o moją rodzinę, baj. Wszystkie rodziny z mojego domu mają się wynieść. Próbowaliśmy wszystkiego, składaliśmy bardzo dobre oferty, ale gospodarz nie chce nas słuchać. Ma goonda, a ci gangsterzy nam grożą i nawet biją. Pobili mojego ojca. Wstydzę się, że nie zabiłem tego gospodarza, baj, ale wiem, że to by tylko ściągnęło kłopoty na moją rodzinę i inne rodziny z naszego domu. Mówiłem mojemu bardzo szacownemu ojcu, że powinniśmy cię powiadomić, a ty nas ochronisz. Ale mój ojciec jest zbyt dumny. Znasz go. A on cię kocha. Nie chce cię niepokoić prośbą o pomoc. Bardzo się rozgniewa, jeśli się dowie, że wyjawiłem ci prawdę o naszych kłopotach. Lecz kiedy cię dziś ujrzałem, panie mój, Kadirbaju, pomyślałem, że… że sam Bhagwan cię tu przywiódł… Bardzo… bardzo przepraszam, że zakłócam ci spokój…
Urwał i przełknął głośno ślinę. Palce ściskające metalową tacę były całkiem białe.
– Sprawdzimy, co da się zrobić w twojej sprawie, Ramu – przemówił z wolna Kadirbaj. „Ramu”, pieszczotliwa forma imienia Ramesh, wywołała szeroki, dziecinny uśmiech na twarzy młodzieńca. – Jutro, punktualnie o drugiej, przyjdziesz do mnie. Porozmawiamy dłużej. Pomożemy ci, Inszallah. A… Ramu, nie trzeba o tym wspominać twojemu ojcu, dopóki problem, Inszallah, nie zostanie rozwiązany.
Ramesh miał taką minę, jakby chciał pocałować Kadira w rękę, ale tylko skłonił się i wycofał, mamrocząc podziękowania. Abdullah i kierowca zamówili sałatkę owocową i jogurt kokosowy i kiedy znaleźliśmy się sami, zaczęli jeść z hałaśliwymi wyrazami aprobaty. Kadirbaj i ja zamówiliśmy tylko mango lassi. Kiedy popijaliśmy schłodzone lodem napoje, do okna samochodu podszedł kolejny petent. Był to dowódca posterunku Hadżdżi Ali.
– To wielki zaszczyt, że znowu cię widzę, Kadirdżi – powiedział z twarzą wykrzywioną grymasem będącym albo reakcją na skręt kiszek, albo obleśnym uśmiechem. Mówił w hindi z wyraźnym akcentem jakiegoś innego dialektu i z trudem go rozumiałem. Spytał o rodzinę Kadirbaja, a następnie zrobił parę aluzji do interesów.
Abdullah odstawił pusty talerz na przednie siedzenie i wyciągnął spod fotela paczkę owiniętą gazetami. Podał ją Kadirowi, który rozchylił opakowanie, ukazując gruby stos banknotów sturupiowych, i podał ją od niechcenia policjantowi. Zrobił to tak jawnie, nawet ostentacyjnie, jakby bardzo mu zależało, żeby każdy w promieniu stu metrów dostrzegł akt wręczenia i przyjęcia łapówki.
Policjant wcisnął paczkę za pazuchę i odchylił się na bok, by dwukrotnie i głośno splunąć na szczęście. Jeszcze raz pochylił się do okna i zaczął szybko, natarczywie mamrotać. Wychwyciłem słowa „ciało” i „transakcja”, i coś o „bazarze złodziei”, ale nic nie zrozumiałem. Kadir uciszył go uniesieniem ręki. Abdullah przeniósł wzrok na mnie, a potem uśmiechnął się chłopięcym uśmiechem.
– Proszę ze mną – powiedział cicho. – Popatrzymy na meczet, prawda?
Wysiadając z samochodu, usłyszałem głośne słowa policjanta: „Gora mówi w hindi! Niech nas Bhagwan broni przed cudzoziemcami!”.
Podeszliśmy do pustego miejsca na falochronie. Meczet Hadżdżi Ali był zbudowany na małej, płaskiej wysepce, połączonej z lądem kamienną ścieżynką długości trzystu trzydziestu trzech kroków. Od świtu do zmierzchu, jeśli morze na to pozwalało, na ścieżce tłoczyli się pielgrzymi i turyści. Podczas przypływu zalewała ją woda, a morze odcinało wyspę od lądu. Widziany z falochronu przy nadmorskiej drodze meczet wyglądał w nocy jak wielki zakotwiczony statek. Na marmurowych ścianach kołysały się mosiężne latarnie, rzucające zielone i żółte światło. W blasku księżyca łuki w kształcie łzy i obłe kontury lśniły bielą i stawały się żaglami tego tajemniczego statku, a minarety były licznymi masztami.
Tej nocy wzdęty, spłaszczony i żółty księżyc – w slumsach nazywany żałobnym – zawisł nad meczetem w całej swojej hipnotycznej krasie. Od morza wiał wiatr, ale powietrze było ciepłe i parne. Nad naszymi głowami, wokół linii wysokiego napięcia, krążyły roje nietoperzy, tysiące nietoperzy, jak nuty na pięciolinii. Malutka dziewczynka, która od dawna powinna już spać, a ciągle sprzedawała sznury jaśminowych kwiatów, podeszła i podała Abdullahowi girlandę. Sięgnął do kieszeni po pieniądze, ale odmówiła ze śmiechem i odeszła, śpiewając refren piosenki z popularnego hinduskiego filmu.
– Nie istnieje akt wiary piękniejszy od hojności nędzarzy – powiedział Abdullah cicho. Coś mi mówiło, że nigdy nie podnosi głosu.
– Bardzo dobrze mówi pan po angielsku – zauważyłem, podziwiając tę subtelną myśl i sposób, w jaki ją wyraził.
– Nie, nie mówię dobrze. Znałem pewną kobietę, ona nauczyła mnie tych słów – odpowiedział. Czekałem na dalszy ciąg, a on się wahał, spoglądając w morze. Kiedy się znowu odezwał, zmienił temat. – Chciałbym wiedzieć, wówczas u Stojących Baba, kiedy ów człowiek nadchodził z mieczem, co by pan zrobił, gdyby mnie tam nie było?
– Walczyłbym z nim.
– Myślę… – Odwrócił się, spojrzał mi prosto w oczy i poczułem, że włosy jeżą mi się z niewyjaśnionego strachu. – Myślę, że by pan zginął. Zostałby pan zamordowany i już by pan nie żył.
– Nie. Miał miecz, ale był stary i szalony. Pokonałbym go.
– Tak – powiedział bez uśmiechu. – Tak, chyba się pan nie myli, pan by go pokonał. Lecz tamci, dziewczyna i ten hinduski przyjaciel, któreś z nich by ucierpiało lub nawet zginęło, choć pan by przeżył. Gdyby miecz zadał cios, jeśli nie uderzyłby w pana, to trafiłby któreś z nich, tak mi się zdaje. Jedno z was straciłoby życie. Pan lub oni – ktoś by już nie żył.
Teraz to ja zamilkłem. Ten strach, który poczułem przed chwilą, teraz przerodził się w przerażenie. Krew załomotała mi głośno w sercu. Abdullah mówił, że uratował mi życie, a jednak wyczułem w jego słowach groźbę. To mi się nie spodobało. Zaczął mnie ogarniać gniew. Stężały, gotów do walki, spojrzałem mu prosto w oczy.
Uśmiechnął się i położył mi rękę na ramieniu, tak jak przed niespełna godziną, na innym falochronie. To intuicyjne przerażenie ustąpiło równie szybko, jak się pojawiło; było dojmujące, ale zniknęło. Przypomniałem sobie o nim dopiero wiele miesięcy później.
Odwróciłem się i ujrzałem policjanta, który zasalutował i oddalił się od samochodu Kadira.
– Kadirbaj dał mu łapówkę w bardzo ostentacyjny sposób.
Abdullah roześmiał się i przypomniałem sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem jego śmiech – u Stojących Baba. To był dobry śmiech, szczery i zupełnie swobodny, i nagle go za niego polubiłem.
– W języku perskim jest takie przysłowie: „Lew czasami musi zaryczeć, żeby przypomnieć koniowi o strachu”. Ten policjant sprawiał kłopoty. Ludzie go nie szanują. Dlatego jest nieszczęśliwy. Nieszczęście popycha go do sprawiania problemów. Im więcej problemów sprawia, tym mniej szacunku okazują mu ludzie. Teraz zobaczą, że dostał taki wielki bakszysz, większy niż mu się należy, i zaczną go trochę szanować. Zaimponuje im, że wielki Kadirbaj tak dobrze mu płaci. Dzięki tej odrobinie szacunku będzie nam sprawiał mniej problemów. Ale i tak wszyscy rozumieją, o co chodzi. On jest koniem, lecz Kadir jest lwem. A lew zaryczał.
– Jest pan strażnikiem Kadirbaja?
– Nie, nie! – Znowu się roześmiał. – Pan Abd al-Kadir nie potrzebuje ochrony. Lecz… – Urwał i obaj spojrzeliśmy na siwowłosego mężczyznę na tylnym siedzeniu skromnej limuzyny. – Oddałbym za niego życie, jeśli o to pytasz. I zrobiłbym dla niego jeszcze więcej.
– Czy można zrobić coś więcej od oddania życia? – spytałem, uśmiechając się na widok jego przejęcia i osobliwości tej myśli.
– O tak – powiedział, wziął mnie pod rękę i zaprowadził do samochodu. – O wiele więcej.
– Zaprzyjaźnił się pan z naszym Abdullahem? – spytał Kadirbaj, kiedy obaj zajęliśmy miejsca w samochodzie. – To dobrze. Powinniście się zaprzyjaźnić. Wyglądacie jak bracia.
Abdullah i ja spojrzeliśmy na siebie i roześmialiśmy się cicho. Ja miałem jasne włosy, on czarne jak atrament. Moje oczy były szare, jego – brązowe. On był Persem, ja Australijczykiem. Na pierwszy rzut oka trudno byłoby znaleźć dwie bardziej odmienne osoby. Ale Kadirbaj wodził wzrokiem od jednego do drugiego zaskoczony, tak szczerze zdziwiło go nasze rozbawienie, że zdusiliśmy je uśmiechami. A kiedy samochód ruszył drogą do Bandry, zacząłem się zastanawiać nad słowami Kadira. Przyłapałem się na rozmyślaniu, że chociaż się z Abdullahem różniliśmy, w spostrzeżeniu starszego pana może tkwić ziarno prawdy.
Samochód jechał prawie godzinę. W końcu zwolnił na przedmieściach Bandry, na ulicy pełnej sklepików i magazynów, a następnie wtoczył się w wąski zaułek. Ulica była ciemna i pusta, jak cała okolica. Kiedy drzwi samochodu się otworzyły, dobiegła mnie muzyka i śpiew.
– Proszę za mną. Idziemy – powiedział Kadirbaj, nie trudząc się wyjaśnianiem, dokąd zmierzamy i po co.
Kierowca Nazir został przy samochodzie, oparty o maskę, wreszcie sobie pozwolił na luksus rozpakowania paanu, który Abdullah kupił dla niego w restauracji. Mijając go, uświadomiłem sobie, że nie odezwał się ani słowem, zacząłem się zastanawiać nad długimi okresami milczenia, w które popadało tak wielu mieszkańców tego tłocznego, hałaśliwego miasta.
Przeszliśmy pod szerokim kamiennym łukiem, korytarzem i dwoma biegami schodów, aż dotarliśmy do wielkiego pomieszczenia pełnego ludzi, dymu i zgiełkliwej muzyki. Był to prostokątny pokój pełen zielonych jedwabi i dywanów. W jego głębi znajdowała się mała estrada, na której na jedwabnych poduchach siedziało czterech muzyków. Pod ścianami stały niskie stoły, a przy nich – wygodne pufy. Bladozielone latarnie w kształcie gruszek rzucały spod drewnianego sufitu wielkie, drżące obręcze żółtozłotego światła. Kelnerzy przechodzili od grupy do grupy, podając czarną herbatę w wysokich szklankach. Przy niektórych stołach stały nargile, zasnuwające powietrze błękitnym dymem i wonią charrasu.
Kilku mężczyzn natychmiast wstało na powitanie Kadirbaja. Abdullah także był tu dobrze znany. Wiele osób powitało go skinieniem głowy, dłoni lub słowem. Zauważyłem, że w przeciwieństwie do gości w restauracji przy Hadżdżi Ali, tu mężczyźni witali go ciepło i przetrzymywali w dłoniach jego rękę. Jednego rozpoznałem. Był to Szafiq Gussa albo Szafiq Gniewny, kontrolujący prostytucję w barakach marynarki wojennej w pobliżu moich slumsów. Rozpoznałem także parę innych twarzy – popularnego poetę, sławnego sufickiego świątobliwego męża i drugorzędnego filmowego gwiazdora – znanych mi z gazet.
Wśród zebranych wokół Kadirbaja znajdował się też kierownik tego prywatnego klubu. Był niski, opięty długą kaszmirską kamizelą. Jego łysinę przykrywała biała koronkowa czapeczka hadżdżi – człowieka, który odbył pielgrzymkę do Mekki. Czoło szpeciła mu ciemna, okrągła blizna, która pojawia się u niektórych muzułmanów, gdy często dotykają kamienia czołem podczas modlitwy. Rzucił głośno parę poleceń i kelnerzy natychmiast przynieśli nowy stolik i parę poduch, które ułożyli w kącie pokoju, skąd był doskonały widok na scenę.
Usiedliśmy po turecku, Kadir w środku, Abdullah po jego prawicy, a ja po lewicy. Chłopiec w czapce hadżdżi, afgańskich spodniach i kamizeli przyniósł nam czarkę prażonego ryżu ostro przyprawionego chili oraz paterę z mieszanką orzechów i suszonych owoców. Kelner nalał nam czarnej, gorącej herbaty z czajniczka z wąskim dzióbkiem, trzymanego z metr nad szklankami, i nie rozlał ani kropli. Postawił herbatę przed nami, a następnie podał cukier w kostkach. Zamierzałem wypić herbatę gorzką, ale Abdullah mnie powstrzymał.
– Ależ nie. – Uśmiechnął się. – Pijemy herbatę perską, w prawdziwie irańskim stylu, czyż nie?
Wziął kostkę cukru i włożył ją do ust, mocno przytrzymując między zębami. Następnie uniósł szklankę i pociągnął łyk herbaty, filtrując ją przez kostkę. Poszedłem w jego ślady. Kostka cukru z wolna się rozpłynęła i rozsypała, i choć herbata była dla mnie za słodka, rozbawiła mnie osobliwość tego nowego zwyczaju.
Także Kadirbaj wziął kostkę cukru i wypił herbatę przez nią, spełniając wymogi tego obyczaju ze szczególną godnością i powagą, które zresztą towarzyszyły mu przy każdym, najbardziej trywialnym geście. Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka, który emanowałby większym dostojeństwem. Kiedy mu się tak przyglądałem, gdy słuchał z pochyloną głową wesołej przemowy Abdullaha, przyszło mi na myśl, że ten człowiek rządziłby i panował w każdych czasach i okolicznościach.
Do muzyków dołączyło trzech śpiewaków, którzy usiedli przed nimi. W pomieszczeniu zapadła cisza, a potem nagle trzej śpiewacy rozpoczęli pieśń mocnymi, przejmującymi głosami. Muzyka była bujna, bogata, złożona i pełna namiętnej intensywności. Ci mężczyźni nie śpiewali, oni płakali i zawodzili. Z ich zamkniętych oczu spływały prawdziwe łzy, które kapały na piersi. Słuchałem w uniesieniu, a jednocześnie z pewnym wstydem. Tak, jakby ci śpiewacy pokazali mi swoją najgłębszą, najbardziej intymną miłość i rozpacz.
Zaśpiewali trzy piosenki i cicho zeszli ze sceny, zniknęli za zasłoną w innym pomieszczeniu. Przez cały ich występ nikt się nie odzywał, ale potem wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, jakby po to, żeby się otrząsnąć z czaru, który na nas opadł. Abdullah wstał i przeszedł przez całą salę, by pogawędzić z grupką Afgańczyków przy innym stoliku.
– Jak się panu podobały pieśni? – spytał mnie Kadirbaj.
– Bardzo. Niewiarygodne, zdumiewające. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Tyle w nich smutku, a jednocześnie mocy. Co to był za język? Urdu?
– Tak. Mówi pan w urdu?
– Nie, niestety. Mówię tylko trochę w marathi i hindi. Rozpoznałem urdu, bo tam gdzie mieszkam, niektórzy się nim posługują.
– Urdu to język gazali, a to byli najlepsi wykonawcy gazali w Bombaju – wyjaśnił.
– Czy to pieśni miłosne?
Uśmiechnął się i pochylił, by położyć rękę na moim ramieniu. W tym mieście ludzie dotykają się w rozmowie, podkreślając lekkim uściskiem znaczenie słów. Znałem dobrze ten gest z codziennych kontaktów z moimi znajomymi ze slumsów i nauczyłem się go lubić.
– Tak, to pieśni o miłości, lecz najlepsze i najprawdziwsze ze wszystkich. To pieśni miłości do Boga. Ci ludzie śpiewają o miłowaniu Boga.
Skinąłem głową bez słowa, lecz moje milczenie zachęciło go do dalszej rozmowy.
– Jest pan chrześcijaninem? – spytał.
– Nie. Nie wierzę w Boga.
– Niewiara w Boga nie istnieje – oznajmił, znowu się uśmiechając. – Albo znamy Boga, albo nie.
– Więc ja na pewno nie znam Boga – roześmiałem się – i szczerze mówiąc, skłaniam się do przekonania, że wiara w Boga jest niemożliwa. Przynajmniej w te wyobrażenia Boga, które poznałem.
– O, oczywiście, to naturalne, Bóg jest niemożliwy. To pierwszy dowód na jego istnienie.
Wpatrywał się we mnie przenikliwie, nadal trzymając dłoń na moim ramieniu. Uważaj, pomyślałem. Wdajesz się w filozoficzne dyskusje z człowiekiem, który z nich słynie. On cię poddaje próbie. To egzamin, a woda jest głęboka.
– Powiem to wprost: pan mówi, że coś istnieje, ponieważ jest niemożliwe? – spytałem, wyruszając w mojej łódeczce myśli na niezbadane wody jego poglądów.
– Zgadza się.
– Czy to nie znaczy, że rzeczy możliwe nie istnieją?
– Ależ tak! – zawołał z jeszcze szerszym uśmiechem. – Zachwyca mnie, że pan to zrozumiał.
– Mogę te słowa wypowiedzieć – odparłem ze śmiechem – ale to nie znaczy, że je rozumiem.
– Ja to wyjaśnię. Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Tego, co widzimy, tak naprawdę tu nie ma. Nasze oczy kłamią. Wszystko, co wydaje się prawdziwe, to tylko złudzenie. Nic nie istnieje w takiej postaci, jak sądzimy. Ani pan. Ani ja. Ani te sale. Nic.
– Nadal nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego rzeczy możliwe nie istnieją.
– Ujmę to inaczej. Czynników stworzenia, energii, która ożywia materię i życie, którego pozór widzimy wokół siebie, nie można zmierzyć, zważyć ani umieścić w znanym nam czasie. W jednej ze swoich postaci ta energia to fotony. Najmniejszy przedmiot jest dla nich wszechświatem pustej przestrzeni, a cały wszechświat jest jedynie pyłkiem kurzu. To, co nazywamy światem, jest tylko ideą – i to niezbyt dobrą. Z punktu widzenia światła, fotonu, który je ożywia, znany nam wszechświat nie jest realny. Oraz wszystko inne. Czy teraz pan rozumie?
– Nie całkiem. Wydaje mi się, że skoro wszystko, co rzekomo znamy, jest fałszem lub iluzją, to nikt z nas nie może wiedzieć, co zrobić, jak żyć i jak pozostać przy zdrowych zmysłach.
– Kłamiemy – powiedział z przebłyskiem prawdziwej wesołości w bursztynowych oczach pełnych złotego blasku. – Człowiek normalny po prostu lepiej kłamie od wariata. Pan i Abdullah jesteście braćmi. Ja to wiem. Oczy pana okłamują, a ja panu mówię, że to fałsz. A pan wierzy w kłamstwo, bo tak jest łatwiej.
– I tak pozostajemy przy zdrowych zmysłach?
– Tak. Proszę sobie pozwolić powiedzieć: jest pan dla mnie jak syn. Nie miałem żony i nie mam syna, ale była taka chwila, tak, kiedy mogłem się ożenić i mieć syna. I minęła… ile ma pan lat?
– Trzydzieści.
– Właśnie! Wiedziałem. Ta chwila, gdy mogłem zostać ojcem, minęła dokładnie trzydzieści lat temu. Lecz gdybym panu powiedział, że widzę wyraźnie, iż jest pan moim synem, a ja pańskim ojcem, pan pomyślałby, że to niemożliwe. Zacząłby pan protestować. Nie dostrzegłby pan tej prawdy, którą widzę ja i którą zobaczyłem już w pierwszej chwili naszego spotkania przed paroma godzinami. Wybierze pan wygodne kłamstwo i uwierzy w nie – w kłamstwo, że się nie znamy i nic nas nie łączy. Lecz przeznaczenie… słyszał pan o przeznaczeniu? W języku urdu nazywamy je kismet… przeznaczenie włada nami bez reszty, z wyjątkiem dwóch spraw. Przeznaczenie nie ma wpływu na naszą wolę i nie potrafi kłamać. Kłamią ludzie, a siebie okłamują częściej niż innych, a innych okłamują częściej, niż mówią im prawdę. Ale przeznaczenie nie kłamie. Rozumie pan?
Rozumiałem. Moje serce rozumiało te słowa, choć buntowniczy umysł je odrzucał razem z człowiekiem, który je wypowiedział. Jakoś zdołał odnaleźć we mnie ten smutek. Ta wyrwa w życiu, którą powinien zapełnić ojciec, była oceanem tęsknoty. W najbardziej samotnych godzinach tych tułaczych lat wędrowałem tak głodny ojcowskiej miłości, jak cała cela skazańców w ostatnią godzinę starego roku.
– Nie – skłamałem. – Przepraszam, ale się nie zgadzam. Nie sądzę, że można coś urzeczywistnić samą wiarą.
– Tego nie powiedziałem – odparł cierpliwie. – Twierdzę, że rzeczywistość, taka, jaką znamy, jaką zna ogół, to nic więcej niż iluzja. Za tym, co widzimy oczami, istnieje inna rzeczywistość. Trzeba ją rozpoznać sercem. Nie ma innego sposobu.
– To dość… skomplikowany pogląd. Nawet chaotyczny. Pan tak nie uważa?
Znowu się uśmiechnął.
– Początkowo właściwy ogląd rzeczy wydaje się dziwny. Jednak istnieje parę rzeczy, które możemy poznać, których możemy być pewni, i jest to względnie łatwe. Proszę pozwolić, że zademonstruję. Aby poznać prawdę, należy tylko zamknąć oczy.
– Więc to aż tak proste? – Roześmiałem się.
– Tak. Trzeba tylko zamknąć oczy. Na przykład możemy poznać Boga i możemy poznać smutek. Możemy poznać sny i możemy poznać miłość. Lecz nic z tego nie jest realne, w naszym zwykłym pojmowaniu rzeczy istniejących na świecie i sprawiających pozory rzeczywistości. Nie można ich zważyć ani zmierzyć, ani rozbić na atomy. Dlatego właśnie są możliwe.
Moja łódeczka myśli zaczęła nabierać wody. Postanowiłem się ratować, i to szybko.
– Nigdy nie słyszałem o tym klubie. Czy jest wiele takich?
– Być może pięć – odpowiedział, godząc się wyrozumiale na zmianę tematu. – Sądzi pan, że to dużo?
– Przypuszczam, że w sam raz. Nie ma tu kobiet. Nie wolno im przychodzić?
– Nie jest to zakazane. – Zmarszczył brwi, szukając właściwych słów. – Kobiety są tu wpuszczane, lecz same nie chcą przychodzić. Istnieją inne miejsca, w których spotykają się kobiety, by zajmować się swoimi sprawami, słuchać muzyki i śpiewaczek, i żaden mężczyzna także nie chciałby się im tam narzucać.
Zbliżył się do nas bardzo stary człowiek, który usiadł u stóp Kadirbaja. Był ubrany w prostą bawełnianą koszulę i cienkie obszerne spodnie, nazywane kurta – piżama. Twarz miał pobrużdżoną, a bielutkie włosy przycięte w punkowy grzebień. Był chudy, zgarbiony i najwyraźniej biedny. Złożył Kadirowi krótki, lecz pełen uszanowania ukłon, po czym zaczął ugniatać sękatymi dłońmi tytoń i haszysz. Po paru minutach podał mu wielką chillum i czekał w pogotowiu z zapałkami.
– To Umar – wyjaśnił Kadirbaj, zawieszając fajkę tuż przy wargach. – Przygotowuje najlepszą chillum w całym Bombaju.
Umar zapalił chillum i uśmiechnął się bezzębnymi dziąsłami, rozkoszując się pochwałą. Podał fajkę mnie, przyjrzał się krytycznie mojej technice i mocy płuc, po czym mruknął z aprobatą. Kiedy fajka dwukrotnie trafiła do Kadira i mnie, Omar przejął ją i wykończył gigantycznymi pyknięciami, od których jego wątła pierś omal nie eksplodowała. Skończywszy, wystukał z fajki niewielką ilość białego popiołu. Przedmuchał fajkę i dumnie przyjął dziękczynny ukłon Kadirbaja. Pomimo sędziwego wieku wstał lekko, nie podpierając się rękami. Pokuśtykał w swoją stronę, a tymczasem na scenę wrócili śpiewacy.
Abdullah wrócił do nas z salaterką z rżniętego szkła, pełną kawałków mango, papai i arbuza. Owocowe aromaty otoczyły nas chmurą, a ich smak rozpłynął się nam w ustach. Śpiewacy rozpoczęli następny występ – była to jedna pieśń, która ciągnęła się niemal przez pół godziny. Miała bujną, złożoną harmonię, a składała się z prostej melodii i improwizowanych kadencji. Muzycy akompaniujący pieśniarzom na tablach i fisharmonii byli ożywieni, lecz sami śpiewacy trwali bez ruchu, bez wyrazu, z zamkniętymi oczami i bezwładnymi rękami.
Tak jak poprzednio, po odejściu śpiewaków wybuchły hałaśliwe rozmowy. Abdullah pochylił się, żeby do mnie przemówić.
– Kiedy tu jechaliśmy, zastanawiałem się nad tym, że jesteśmy braćmi. Zastanawiałem się nad słowami Kadirbaja.
– To śmieszne, ja też.
– Moi dwaj bracia… w Iranie było nas w domu trzech, a teraz moi dwaj bracia nie żyją. Zginęli w wojnie z Irakiem. Mam w kraju siostrę, ale żadnego brata. Zostałem tylko ja. Jeden brat to smutne, prawda?
Nie mogłem mu odpowiedzieć wprost. Sam straciłem brata. Straciłem całą rodzinę i byłem pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczę.
– Myślałem, że Kadirbaj mógł powiedzieć prawdę. Być może naprawdę wyglądamy jak bracia.
– Może i tak.
Uśmiechnął się.
– Postanowiłem pana polubić.
Powiedział to z taką powagą – pomimo uśmiechu – że musiałem się roześmiać.
– W takim razie lepiej nie mów już do mnie „pan”. I tak dostawałem od tego gęsiej skórki.
– Jakiej skórki? – spytał z troską.
– Nieważne. Mów do mnie „Lin”.
– Dobrze. Będę cię nazywał Lin. Będę cię nazywał Lin-bratem. A ty nazywaj mnie Abdullahem, tak?
– Chyba tak.
– Potem będziemy wspominać ten wieczór na koncercie Ślepych Śpiewaków, bo jest to wieczór, kiedy rozpoczęło się nasze braterstwo.
– Powiedziałeś: ślepych śpiewaków?
– Tak. Nie znasz ich? To Ślepi Śpiewacy z Nagpuru. Są w Bombaju sławni.
– Są z instytutu?
– Instytutu?
– No, z Instytutu Niewidomych. Na przykład.
– Nie, Lin-bracie. Niegdyś widzieli, tak jak my. Lecz w małej wiosce pod Nagpurem nastąpiło oślepienie i ci mężczyźni stali się ślepcami.
Od hałasu kręciło mi się w głowie, a niedawno przyjemny zapach owoców i charrasu zaczął się stawać lepki i dławiący.
– Jak to „nastąpiło oślepienie”?
– Byli tam buntownicy i bandyci, ukryci w górach, w okolicach owej wioski – wyjaśnił w ten swój powolny, pełen namysłu sposób. – Mieszkańcy wioski musieli dawać im jedzenie i udzielać pomocy. Nie mieli wyboru. Lecz gdy do wioski przybyli policjanci i żołnierze, bandyci oślepili dwadzieścia osób, dla przykładu, by ostrzec mieszkańców innych wiosek. Tak czasami bywa. Śpiewacy nie pochodzili z tej wioski. Przyjechali tam, by zaśpiewać na festiwalu. Po prostu pech. Zostali oślepieni wraz z resztą. Wszystkich mężczyzn i kobiety związano i wykłuto im oczy ostrymi kawałkami bambusa. Teraz śpiewają tutaj, wszędzie, i są bardzo sławni. A także bogaci…
Mówił dalej. Słuchałem, lecz nie mogłem odpowiedzieć ani zareagować. Obok mnie siedział Kadirbaj, rozmawiał z młodym Afgańczykiem w turbanie. Młodzieniec pochylił się i pocałował rękę Kadira, a wówczas spomiędzy fałdów jego szaty wyłoniła się kolba pistoletu. Umar wrócił i zaczął przygotowywać nową chillum. Uśmiechnął się do mnie, ukazując poplamione dziąsła, i pokiwał głową.
– Tak, tak – wyseplenił, wpatrując się w moje oczy. – Tak, tak, tak.
Śpiewacy znowu powrócili, dym spiralami sunął z wolna ku obracającym się wentylatorom i tak ta zielona, pełna jedwabiu salka ze swą muzyką i spiskami stała się dla mnie początkiem. Wiem, że każdy miewa w życiu wiele początków i punktów zwrotnych, to kwestia szczęścia, woli i przeznaczenia. Dzień nadania imienia, dzień powodziowych patyków w wiosce Prabakera, kiedy kobiety dały mi imię Shantaram, były takimi początkami. Teraz to już wiem. I wiem, że wszystko, co zrobiłem i przeżyłem w Indiach aż do koncertu ślepych pieśniarzy, a być może nawet całe życie, było przygotowaniem do tego początku z Abd al-Kadirem Chanem. Abdullah został moim bratem, Kadirbaj – ojcem. Zanim to sobie w pełni uświadomiłem i zrozumiałem tego przyczyny, moje nowe życie w roli brata i syna zawiodło mnie na wojnę i doprowadziło do morderstwa, i wszystko zmieniło się na zawsze.
Kiedy śpiewacy umilkli, Kadir pochylił się ku mnie. Poruszał ustami i wiedziałem, że do mnie mówi, ale przez chwilę go nie słyszałem.
– Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Powiedziałem, że częściej znajdujemy prawdę w muzyce – powtórzył – niż w filozoficznych dziełach.
– Czym jest prawda? – spytałem. Tak naprawdę nie chciałem wiedzieć. Mówiłem, żeby mówić. Mądrzyłem się.
– Prawda jest taka, że nie ma ludzi dobrych i złych – odparł. – Tylko czyny mają w sobie dobro lub zło. Istnieją dobre i złe czyny. Ludzie to tylko ludzie – to, co robią lub czego nie chcą robić, wiąże ich z dobrem i złem. Prawdą jest, że chwila prawdziwej miłości w czyimkolwiek sercu – człowieka najszlachetniejszego lub najbardziej nikczemnego – jest całym celem, sensem i znaczeniem życia w lotosowych płatkach jego namiętności. Prawdą jest, że wszyscy, każdy z nas, każdy atom, każda galaktyka i każda cząsteczka materii wszechświata, zmierzają ku Bogu.
Te jego słowa są przy mnie wiecznie. Słyszę je. Ślepi Śpiewacy są wieczni. Widzę ich. Ta noc i ci ludzie, którzy byli początkiem, ojciec i brat, są wieczni. Pamiętam ich. To łatwe. Wystarczy tylko zamknąć oczy.