Читать книгу Shantaram - Roberts Gregory David - Страница 9

I
7

Оглавление

– To piękna prostytucja – powiedział Prabaker błagalnie. – I taka tłusta, i to w najbardziej poważnych i ważnych miejscach. Gdzie złapiesz, tam masz pełno w ręce. Będziesz taki podniecający, że się pochorujesz!

– Bardzo kusząca propozycja – odparłem, starając się nie śmiać – ale naprawdę nie jestem zainteresowany. Wyjechaliśmy z wioski dopiero wczoraj i nadal jestem w niej myślami. Nie mam… nastroju.

– Nastrój nie problem, baba. Jak tylko zaczniesz bzyku-bzyku, nastrój zmieni się o tak, futt-a-futt!

– Może masz rację, ale jednak zrezygnuję.

– Ale ona jest taka doświadczalna! – zakwilił. – Te osobistości mówiły, że robiła seksowny biznes zbyt wiele razy i ze zbyt wiele setki klientów, tylko w tym hotelu. Spojrzałem jej w samo dno oczu i zobaczyłem, że to bardzo wielka specjalistka od seksownego biznesu.

– Nie chcę prostytutki, Prabu, bez względu na doświadczenie.

– Ale jak tylko na nią spojrzysz, od razu zwariujesz.

– Przykro mi.

– Ale już im powiedziałem… że przyjdziesz i ją popatrzysz. Tylko popatrzysz. Popatrzyć nie problem, Linbaba.

– Nie.

– Ale… nie odzyskam depozytu, jeśli nie przyjdziesz popatrzyć.

– Wpłaciłeś depozyt?

– Tak.

– Wpłaciłeś depozyt, żebym kochał się z kobietą w tym hotelu?

– Tak, Lin. – Westchnął, uniósł ramiona i opuścił je bezradnie. – Sześć miesięcy w wiosce, tak. Sześć miesięcy bez seksownego biznesu. Myślałem, że czujesz wielkie mnóstwo potrzeb. A teraz mój depozyt nie powróci, jeśli nie popatrzysz ją tylko tyciu-tyć.

– Dobrze – odparłem, naśladując jego gest bezradności. – Chodźmy popatrzeć. Tylko po to, żeby się ciebie nie czepiali.

Zamknąłem na klucz drzwi naszego hotelowego pokoju. Razem ruszyliśmy szerokim korytarzem. Hotel Apsara w Aurangabadzie na północ od Bombaju miał ponad sto lat i został zbudowany w innych, wspanialszych czasach. Jego wysokie, przestronne pokoje zdobiły otwarte balkony wychodzące na gwarną ulicę, misterne gzymsy i plafony. Meble były zniszczone i trafiły tam przypadkiem, a wykładzina na korytarzach w wielu miejscach przetarta do osnowy. Ściany się łuszczyły, nosiły siniaki brudu, a pokoje były tanie. Miejsce w sam raz, zapewnił mnie Prabaker, by spędzić w nim szczęśliwą noc w drodze powrotnej do Bombaju.

Zatrzymaliśmy się pod drzwiami po przeciwnej stronie ulicy. Prabaker dygotał z podniecenia. Oczy miał niepokojąco rozszerzone.

Zapukałem. Drzwi niemal natychmiast się otworzyły i w progu stanęła kobieta, trochę po pięćdziesiątce. Miała na sobie czerwono-żółte sari i patrzyła na nas złośliwie. Za jej plecami w pomieszczeniu znajdowało się kilku mężczyzn. Wszyscy byli w dhoti i białych czapkach, jak ludzie z wioski Prabakera, i siedzieli na podłodze przy solidnej porcji dhalu, ryżu i roti.

Kobieta wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. Wbiła spojrzenie w Prabakera. Był od niej niższy o głowę; zrewanżował się jej złowróżbnym nieruchomym spojrzeniem, niczym wierny towarzysz klasowego chuligana.

– Widzisz, Lin? – wymamrotał, nie odrywając od niej oczu. – Widzisz, co ci mówiłem?

Widziałem pospolitą, szeroką twarz z kartoflanym nosem i wargami tak cienkimi i wykrzywionymi taką pogardą, że przypominały ostrygę, którą ktoś trącił patykiem. Na twarzy i szyi miała makijaż mocny jak gejsze i nadający jej ponuremu spojrzeniu intensywność złoczyńcy.

Prabaker przemówił do kobiety w marathi:

– Pokaż mu!

Uniosła płat sari i zaprezentowała fałd tłuszczu na brzuchu. Wzięła go w grube palce i ścisnęła, spoglądając na mnie z uniesioną brwią, jakby zapraszając do podziwiania.

Prabaker jęknął cicho i wytrzeszczył oczy.

Wówczas kobieta rozejrzała się w teatralny sposób po korytarzu, podniosła bluzkę na parę centymetrów i ukazała długie, cienkie, zwisające jak wahadła piersi. Chwyciła jedną i parę razy pokiwała nią w moją stronę, poruszając brwią z niepokojąco nieodgadnionym wyrazem twarzy. Doszedłem do wniosku, że może to być złowieszczo pogardliwy uśmiech.

Prabaker jeszcze szerzej otworzył oczy i zaczął głośno sapać.

Kobieta zakryła pierś i gwałtownym ruchem głowy przerzuciła długi czarny warkocz przez ramię. Wzięła go w obie dłonie i zaczęła wyciskać jak tubkę pasty. Przed jej palcami utworzyła się gruba kropla olejku kokosowego i skapnęła z warkocza na wytarty dywan.

– Wiesz, Lin… – wymamrotał Prabaker, gapiąc się łakomie i niemal ze strachem na krople oleju. Zaczął cicho przytupywać nogą. – Jeśli nie chcesz mieć seksownego biznesu z tą kobietą… jeśli… jeśli naprawdę nie chcesz… to… może wykorzystam ten depozyt dla własnej osobistości…

– Do zobaczenia w pokoju – odpowiedziałem, uprzejmie uśmiechając się do kobiety. Ukłoniłem się lekko i wróciłem do pokoju, cały czas mając przed oczyma jej szyderczy uśmiech.

Chciałem wykorzystać ten czas na uzupełnienie mojego słownika języka marathi. Miałem w nim już jakieś sześćset słów używanych codziennie. Kiedy mieszkańcy wioski uczyli mnie słów i wyrażeń, zapisywałem je na skrawkach papieru, a dopiero potem przepisywałem do grubego dziennika z myślą o przyszłości. Ostatnie zdobycze leżały na małym stoliku i właśnie zacząłem je wpisywać, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wtoczył się Prabaker. Bez słowa przeszedł koło mnie i padł na łóżko. Od chwili gdy zostawiłem go u drzwi prostytutki, minęło z dziewięć minut.

– O, Lin! – wyjęczał radośnie, uśmiechając się w stronę sufitu. – Wiedziałem! Wiedziałem, że to kobieta w pełni doświadczalna.

Zagapiłem się na niego w zdumieniu.

– O tak! – zawołał, usiadł i spuścił krótkie nogi z łóżka. – Dała mi równowartość wielkich pieniędzy. A ja dałem jej bardzo, bardzo dobry seks także. A teraz! Wyjdźmy! Będziemy jeść pożywienia, pić i bawić się!

– Jeśli masz siłę – wymamrotałem.

– O, tu nie trzeba siły, baba. Zabiorę cię w tak doskonałe miejsce, że bardzo często można w nim nawet siedzieć, jak się pije.

I rzeczywiście, dotrzymał słowa. Zaprowadził mnie do rudery oddalonej o godzinę drogi od ostatniego przystanku autobusowego na peryferiach. Wcisnęliśmy się pomiędzy brudnych pijaków okupujących wąską kamienną ławę przy barze. Był to nielegalny bar, w którym można było kupić stuprocentowy spirytus za połowę oficjalnej ceny.

Mężczyźni, do których się dosiedliśmy, byli robotnikami, rolnikami i klasycznymi przedstawicielami półświatka. Wszyscy siedzieli ponurzy i nieprzystępni. Odzywali się rzadko, jeśli w ogóle. Pili paskudny samogon, krzywiąc się okropnie i kwitując każdą szklaneczkę koncertem stęknięć, charknięć i jęków. Prabaker i ja wychyliliśmy nasz alkohol jednym łykiem, jedną ręką zatykając nos, drugą wlewając w siebie zabójczy, cuchnący chemikaliami płyn. Siłą woli zdołaliśmy go utrzymać w żołądkach. A kiedy doszliśmy do siebie, nie bez ociągania zamówiliśmy następną kolejkę.

Miejsce było ponure i pozbawione radości. Na każdej twarzy malował się wysiłek. Niektórzy uznali, że mają dość, i odsunęli się na bok. Inni mieli chwile słabości, lecz brnęli dalej, zachęcani przez towarzyszy niedoli. Prabaker zawahał się trochę przy piątej szklaneczce wybuchowej mieszanki. Wydawało mi się, że za chwilę się podda, ale w końcu nabrał powietrza w płuca i dobrnął do końca. Wówczas jakiś mężczyzna odstawił szklankę, wstał i ruszył na środek małej obskurnej salki. Zaczął śpiewać, chrapliwie i fałszywie, a ponieważ każdy z nas zaczął go oklaskiwać z całego serca i namiętnie, zrozumieliśmy, że jesteśmy pijani.

Śpiewaliśmy kolejno. Po chwytającej za serce wersji hymnu narodowego przyszła pora na pieśni religijne. Miłosne serenady w hindi rozbrzmiewały obok łamiących serce gazali. Dwóch barczystych kelnerów rozpoznało nowe stadium upojenia alkoholowego i na jakiś czas zostawili tace i szklanki. Zajęli miejsca na wysokich stołkach po obu stronach drzwi wejściowych. Uśmiechali się szeroko, kiwali i kołysali głowami, a w potężnych łapskach trzymali drewniane pałki. Po każdej piosence biliśmy brawo i wznosiliśmy radosne okrzyki. Kiedy nadeszła moja kolej, zaśpiewałem – nie wiem dlaczego – starą piosenkę Kinksów, You Really Got Me.

Dziewczyno, jak ty mnie ruszasz,

Tak na mnie działasz, że nie mogę spać…


Byłem tak pijany, że dałem znak Prabakerowi, a on był na tyle pijany, że nauczył się refrenu.

O tak, to ty jesteś ta jedyna!

I tak bardzo, bardzo, bardzo na mnie działasz!


Na ciemnej, opustoszałej drodze, prowadzącej z powrotem do miasta, nadal śpiewaliśmy. Śpiewaliśmy, gdy jakaś biała limuzyna z wolna minęła nas i zawróciła. I nadal śpiewaliśmy, kiedy samochód znowu koło nas przejechał i ponownie skręcił, blokując nam drogę. Wysiadło z niego czterech mężczyzn, jeden został za kierownicą. Najwyższy chwycił mnie za koszulę i warknął rozkaz w marathi.

– Co jest? – wymamrotałem w tym samym języku.

Drugi zbliżył się z boku i uderzył mnie, tak że głowa ostro odskoczyła mi do tyłu. Dwa kolejne ciosy zmiażdżyły mi wargi i nos. Potoczyłem się do tyłu, poczułem, że noga się pode mną ugina. Upadając, widziałem, jak Prabaker w mojej obronie rzuca się z rozpostartymi ramionami na całą czwórkę napastników. Wstałem i oprzytomniałem na tyle, że stałem się zdolny do ataku. Lewy sierpowy i cios łokciem z góry, najlepsze zagrywki podczas ulicznych walk, były celne i bolesne. Prabaker upadł, natychmiast się podniósł i zaliczył nokautujący cios. Usiłowałem trzymać się blisko niego, broniąc go nogami, ale potknąłem się i ciężko runąłem na ziemię. Posypały się na mnie kopniaki i ciosy; skuliłem się, a w głowie szeptał mi cichy głosik: „Wiedziałem… wiedziałem…”.

Mężczyźni przytrzymali mnie, a jeden przeszukał mi kieszenie. Pijany, pobity, ledwie rozumiałem, co znaczą te ciemne, majaczące nade mną cienie. Potem usłyszałem inny głos, głos Prabakera, i zrozumiałem niektóre słowa. Ganił mężczyzn za to, że hańbią swój kraj i naród, bijąc i okradając cudzoziemca, gościa, który nic im nie zrobił. Była to szalona przemowa, w której nazywał ich tchórzami i w jednym zdaniu wymieniał Mahatmę Gandhiego, Buddę, Krisznę, matkę Teresę i gwiazdora Bollywood Amitabha Bachchana. Przemowa odniosła skutek. Przywódca grupy przykucnął obok mnie. Mimo alkoholowego zamroczenia starałem się znowu wstać i walczyć, ale pozostali chwycili mnie i przygwoździli do ziemi. Wiedziałem… wiedziałem…

Przywódca zajrzał mi w oczy. Twarz miał brutalną, beznamiętną, bardzo podobną do mojej. Rozchylił moją podartą koszulę i schował coś pod jej połę. Był to mój paszport i zegarek.

Wstali, rzucili Prabakerowi ostatnie spojrzenie, nie wiadomo dlaczego pełne nienawiści, i wsiedli do samochodu. Trzasnęły drzwi i samochód ruszył z piskiem, pryskając spod kół piaskiem i kamykami.

Rozpacz Prabakera – kiedy już się upewnił, że nie odniosłem poważnych obrażeń i przez jakiś czas polamentował – nie miała granic. Oskarżał siebie – głośno i wiele razy – za zaprowadzenie mnie do baru na odludziu i dopuszczenie do takiego pijaństwa. Z absolutnym przekonaniem oznajmił, że zdjąłby mi z ciała siniaki, gdyby to było możliwe. Jego tytuł najlepszego bombajskiego przewodnika to już pieśń przeszłości. A jego namiętna, bezwarunkowa miłość do kraju, Bharat Matadżi, Matki Indii, odniosła cios bardziej dotkliwy, niż można by znieść.

– Można zrobić tylko jedną dobrą rzecz – zakończył, gdy w wielkiej, wykładanej białymi kafelkami łazience naszego hotelu myłem twarz w miednicy. – Kiedy wrócimy do Bombaju, musisz wysłać telegram do rodziny i przyjaciół, żeby przysłali ci większe pieniądze. I musisz pójść do ambasady Nowej Zelandii i złożyć poskarżenie.

Wytarłem twarz i pochylony nad miednicą obejrzałem się w lustrze. Nie było źle. Pod okiem robił mi się siniak, nos miałem spuchnięty, ale nie złamany, wargi popękane i obrzmiałe, a także parę draśnięć na policzkach i szczęce po kopniakach. Mogło być o wiele gorzej i miałem tego świadomość. Wychowałem się w złej dzielnicy, gdzie gangi uliczne walczyły ze sobą i były bezlitosne wobec samotników, którzy nie zgodzili się przyłączyć do żadnego – tak jak ja. A potem było więzienie. Nikt nigdy nie skatował mnie tak okrutnie jak ci ludzie w mundurach, którzy dostają pieniądze za utrzymywanie spokoju – strażnicy więzienni. To właśnie mówił głos, mój głos… wiedziałem… Chodziło o to wspomnienie: trzej lub czterej funkcjonariusze trzymają mnie, a trzej inni obrabiają mnie pięściami, pałkami i butami. Zawsze gorzej jest oberwać od nich, to jasne, bo to oni mają być ci dobrzy. Kiedy źli cię napadną, rozumiesz to i akceptujesz. Ale kiedy dobrzy przykuwają cię do ściany, a potem na zmianę kopią i tratują – twoje kości pękają pod ciosami całego systemu, całego świata. I jeszcze ten krzyk. Krzyk innych mężczyzn, innych więźniów. Co noc.

Patrzyłem w lustrze w swoje oczy i myślałem o radzie Prabakera. Nie mogłem się skontaktować z ambasadą Nowej Zelandii ani żadną inną. Nie mogłem się skontaktować z rodziną ani przyjaciółmi, ponieważ policja mogła ich obserwować, czekając, aż się odezwę. Nie miałem nikogo. Żadnej pomocy. Żadnych pieniędzy. Złodzieje zabrali mi wszystko do ostatniego centa, cały mój majątek. Dostrzegłem ironię tej sytuacji. Zbiegły złodziej okradziony z całego dobytku. Co powiedziała Karla, zanim wyruszyłem w podróż? Nie pij alkoholu…

– W Nowej Zelandii nie ma pieniędzy – powiedziałem, gdy wracaliśmy do pokoju. – Nie ma rodziny, która mi pomoże, ani przyjaciół. Nie ma pomocy w ambasadzie.

– Nie ma pieniędzy?

– Nie.

– I nie możesz ich zdobyć? Z innego miejsca?

– Nie – odpowiedziałem, pakując swój skromny dobytek do plecaka.

– To bardzo poważny kłopot, jeśli mogę to powiedzieć wprost w twoją posiniaczonej twarzy.

– Wiem. Myślisz, że mógłbym sprzedać zegarek kierownikowi hotelu?

– Tak, Lin. Myślę o tym na pewno. To bardzo ładny zegarek. Ale on nam nie da ogromnie uczciwej ceny. W takich sprawach indyjski biznesmen chowa religię do kieszeni i tylko bardzo mocno cię wykorzystuje.

– Trudno – powiedziałem, zatrzaskując zapięcia plecaka. – Byle tylko wystarczyło na hotel i ten nocny pociąg do Bombaju, o którym mówiłeś. No już, pakuj się i spadamy.

– To bardzo, bardzo, bardzo poważny kłopot – mówił Prabaker, gdy po raz ostatni zamknęliśmy drzwi pokoju i ruszyliśmy korytarzem. – Bez pieniędzy w Indiach nic wesołego, mówię ci.

Grymas, który zacisnął jego wargi i ściągnął rysy, wykrzywiał mu twarz przez całą drogę powrotną do Bombaju. Pieniądze za mój zegarek wystarczyły na zapłacenie za hotel w Aurangabadzie i zostało jeszcze dość na dwa lub trzy dni w Indyjskim Domu Gościnnym w Bombaju. Upchnąłem rzeczy w moim ulubionym pokoju i odprowadziłem Prabakera do wyjścia, na próżno usiłując przywołać mały cud jego niesłychanego uśmiechu.

– Zostaw te nieszczęśliwe rzeczy w mojej pieczy – powiedział poważnie i uroczyście. – Zobaczysz. Uczynię ci szczęśliwy rezultat.

Odprowadziłem go wzrokiem. Potem kierownik hotelu – Anand – odezwał się do mnie przyjaźnie w marathi.

Odwróciłem się z uśmiechem i zaczęliśmy rozmawiać. Przez te pół roku w wiosce nauczyłem się prostych, codziennych sformułowań, pytań i zdań. Osiągnięcie było skromne, ale Anand był najwyraźniej bardzo przyjemnie zaskoczony. Po paru minutach wezwał wszystkich innych kierowników i boyów hotelowych, by posłuchali, jak mówię w ich języku. Wszyscy zareagowali z równie zachwyconym zdumieniem. Znali cudzoziemców, którzy trochę, a nawet płynnie mówili w hindi, ale nikt dotąd nie spotkał cudzoziemca mogącego rozmawiać z nimi w ich własnym, ukochanym marathi.

Spytali mnie o Sunder – nigdy nie słyszeli o tej wiosce – i rozmawialiśmy o codziennym życiu, które znali z własnych wiosek i zwykle idealizowali we wspomnieniach. Wreszcie skończyliśmy, wróciłem do pokoju i ledwie zdążyłem zamknąć drzwi, kiedy rozległo się nieśmiałe pukanie.

– Przepraszam, jeśli przeszkadzam… – Głos należał do wysokiego, chudego cudzoziemca, Niemca lub Szwajcara, z długimi kosmykami brody na czubku podbródka, pociągłą twarzą i jasnymi włosami splecionymi w gruby warkocz. – Słyszałem, jak pan rozmawia z kierownikiem i boyami i… no, oczywiście jest pan w Indiach bardzo długo… i… na ja, myśmy właśnie dziś przyjechali, moja dziewczyna i ja, i chcemy kupić trochę haszyszu. Czy… czy może wie pan, gdzie możemy kupić haszysz tak, żeby nikt nas nie oszukał, a policja się nie czepiała?

Oczywiście wiedziałem. Nie minęło wiele czasu, a pomogłem im także bezpiecznie wymienić pieniądze na czarnym rynku. Brodacz i jego dziewczyna byli bardzo zadowoleni i zapłacili mi prowizję. Handlarze z czarnego rynku, przyjaciele i handlowi partnerzy Prabakera byli bardzo zadowoleni, że przyprowadziłem im nowych klientów, i także zapłacili mi prowizję. Wiedziałem, że na każdej ulicy w Kolabie znajdę innych cudzoziemców, którzy chcą się zabawić. Ta przypadkowa rozmowa w marathi z Anandem i boyami hotelowymi stała się dla mnie kluczem do przeżycia.

Jednak bardziej palący problem przedstawiała moja wiza turystyczna. Meldując mnie w hotelu, Anand ostrzegł, że moja wiza straciła ważność. Każdy bombajski hotel musiał przedstawiać listę zagranicznych gości wraz z aktualną wizą przy każdym nazwisku i numerze paszportu. Listę znano jako formularz C i policja sprawdzała go bardzo sumiennie. Przedłużenie pobytu bez ważnej wizy uważa się w Indiach za poważne wykroczenie. Czasami dostaje się za nie do dwóch lat, a kierownicy, którzy pozwolili sobie na takie niedopatrzenie, płacą wysokie mandaty.

Anand wyjaśnił mi to wszystko poważnie, po czym zamazał cyfry w rejestrze i mnie zameldował. Lubił mnie. Był Marathem, a ja jako pierwszy cudzoziemiec rozmawiałem z nim w marathi. Chętnie złamał dla mnie zasady – raz, ale ostrzegł, że mam natychmiast iść do Urzędu Rejestracji Cudzoziemców w siedzibie policji w sprawie przedłużenia wizy.

Usiadłem w pokoju i rozważyłem możliwości. Nie było ich wiele. Miałem bardzo mało pieniędzy. Fakt, niechcący odkryłem metodę zarobkowania na pośrednictwie, pomaganiu nieufnym cudzoziemcom w kontaktach z czarnym rynkiem. Jednak nie byłem pewien, czy w ten sposób zarobię dość pieniędzy, by mieszkać w hotelach i jadać w restauracjach. Z pewnością nie wystarczyłoby na bilet lotniczy. Co więcej, moja wiza już utraciła ważność i formalnie rzecz biorąc, byłem przestępcą. Anand zapewnił mnie, że policja uzna to za przeoczenie i przedłuży mi wizę bez problemów, ale nie mogłem ryzykować wolności. Nie mogłem iść do Urzędu Rejestracji Cudzoziemców. Zatem nie mogłem zrobić nic w sprawie wizy, a bez ważnej wizy nie mogłem zostać w hotelu. Utknąłem między młotem a kowadłem.

Położyłem się w ciemnościach na łóżku, nasłuchując dobiegających przez otwarte okno odgłosów ulicy: paanwalla zachęca klientów do spróbowania jego aromatycznych kąsków; sprzedawca arbuzów przeszywa ciepłą, wilgotną noc dźwięcznym nawoływaniem; uliczny akrobata pokrzykuje do turystów w trakcie pokrętnych figur; i muzyka, zawsze muzyka. Czy jakikolwiek naród kocha muzykę bardziej od Hindusów?

W głowie tańczyły mi myśli o wiosce, myśli, które omijałem i odpychałem, dopóki nie usłyszałem tej muzyki. W dniu, w którym Prabaker i ja mieliśmy wyjechać, mieszkańcy wioski zaprosili mnie, żebym z nimi zamieszkał. Zaproponowali mi dom i pracę. Przez trzy ostatnie miesiące pobytu pomagałem nauczycielowi w miejscowej szkole, dając specjalne lekcje angielskiego. Uczyłem ich wyraźnego wymawiania angielskich słów, korygowałem mocno akcentowaną wersję języka, której nauczył dzieci. Nauczyciel wraz z całą radą wioski namawiał mnie do pozostania. Tam miałem swoje miejsce – miejsce i cel w życiu.

Ale nie mogłem wrócić do Sunderu. Nie wtedy. Możesz sobie torować drogę w mieście, jeśli twoje serce i dusza są zaciśnięte jak pięść, ale jeśli chcesz zamieszkać w wiosce, musisz rozpostrzeć serce i duszę jak otwartą dłoń. Ja w każdej godzinie swojego życia dźwigałem zbrodnię i karę. Ten sam los, który pomógł mi w ucieczce z więzienia, zacisnął szpony na mojej przyszłości. Wcześniej czy później, gdyby ludzie z wioski spojrzeli mi w oczy dostatecznie uważnie i głęboko, zobaczyliby te szpony. Wcześniej czy później by się na mnie poznali. Podawałem się za człowieka wolnego, spokojnego i przez jakiś czas zaznałem w wiosce prawdziwego szczęścia, ale moja dusza nie była czysta. Na co bym się odważył, żeby mnie znowu nie schwytano? Na co bym się nie odważył? Czy zabiłbym, żeby uniknąć więzienia?

Znałem odpowiedź i wiedziałem, że moja obecność w Sunderze kala wioskę. Wiedziałem, że każdy przeznaczony dla mnie uśmiech jest zyskany podstępem. Życie uciekiniera to echo kłamstwa po każdym śmiechu i co najmniej odrobina oszustwa w każdym akcie miłości.

Ktoś zapukał do drzwi. Zawołałem, że są otwarte. Anand wszedł do pokoju i oznajmił z niesmakiem, że zjawił się Prabaker z dwoma przyjaciółmi. Poklepałem go po plecach, uśmiechając się na widok jego troski o mnie, i ruszyliśmy razem do holu.

– Och, Lin! – Prabaker rozpromienił się, kiedy nasze oczy się spotkały. – Mam dla ciebie bardzo dobre wiadomości! To mój przyjaciel, Johnny Cygaro. Jest bardzo ważnym przyjacielem w zhopadpatti, naszym slumsie. A to Raju. Pomaga panu Kasimowi Alemu Husajnowi, który rządzi slumsem.

Uścisnąłem dłonie obu mężczyznom. Johnny Cygaro był niemal mojego wzrostu i postury, wskutek czego górował nad przeciętnymi Hindusami. Miał około trzydziestki. Płowe oczy objęły mnie nieruchomym, pewnym siebie spojrzeniem. Jego pociągła twarz tchnęła szczerością i czujnością, a cienki wąsik był precyzyjną kreską nad wyrazistymi ustami i silną szczęką. Drugi mężczyzna, Raju, był tylko trochę wyższy od Prabakera i jeszcze szczuplejszy. Na jego łagodnej twarzy odcisnął się smutek, budzący natychmiastowe współczucie. Był to ten rodzaj smutku, który zbyt często towarzyszy drobiazgowej, bezkompromisowej uczciwości. Inteligentne, ciemne oczy ginęły w cieniu krzaczastych brwi. Spoglądały na mnie ze zmęczonej, obwisłej twarzy, jakby należącej do człowieka liczącego więcej niż te trzydzieści pięć lat, na jakie go oceniłem. Polubiłem ich od pierwszej chwili.

Przez jakiś czas rozmawialiśmy. Moi nowi znajomi pytali o wioskę Prabakera i moje wrażenia. Pytali też o miasto, chcieli znać moje ulubione miejsca w Bombaju i ulubione zajęcia. Czując, że ta rozmowa się przeciągnie, zaprosiłem ich na czaj w restauracji.

– Nie, nie – powiedział Prabaker, kołysząc głową. – Musimy odejść. Jedynie chciałem, żebyś poznał owego Johnny’ego i owego Raju, i żebyś został poznany też. Johnny Cygaro ma chyba ci do powiedzenia różne rzeczy, tak?

Spojrzał na Johnny’ego, szeroko otwierając oczy i usta i unosząc ręce w geście oczekiwania. Johnny spiorunował go wzrokiem, ale szybko znowu się uśmiechnął.

– Podjęliśmy decyzję – oznajmił. – Zamieszkasz z nami. Jesteś przyjacielem Prabakera. Jest dla ciebie miejsce.

– Tak, Lin! – dodał szybko Prabaker. – Jedna rodzina wyjeżdża jutro. I wtedy, pojutrze, ten dom będzie twój.

– Ale… ale… – wyjąkałem, ujęty tym hojnym gestem, a jednak przerażony myślą o zamieszkaniu w slumsach. Zbyt dobrze pamiętałem jedyną wizytę u Prabakera. Smród otwartych latryn, rozdzierająca serce nędza, tłok i rejwach tysięcy ludzi. Zapamiętałem to jako coś w rodzaju piekła, nową miarę najgorszego, albo prawie najgorszego, człowieczego losu.

– Nie problem. – Prabaker się roześmiał. – Będziesz z nami za bardzo szczęśliwy, zobaczysz. I wiesz, teraz wyglądasz inaczej, ale po paru miesiącach z nami będziesz wyglądał dokładnie tak jak inni. Ludzie pomyślą, że żyjesz w slumsach od wielu, wielu, wielu lat. Zobaczysz.

– To miejsce dla ciebie – powiedział Raju, powoli wyciągając rękę, by dotknąć mojego ramienia. – Bezpieczne miejsce, dopóki czegoś nie zaoszczędzisz. Nasz hotel jest za darmo.

Roześmiali się, a ja razem z nimi, podniesiony na duchu ich optymizmem i entuzjazmem. Slumsy były brudne i zatłoczone w niewyobrażalny sposób, ale darmowe i bez formularzy C. Zyskiwałem czas na zastanowienie i obmyślenie jakiegoś planu.

– E… więc… dziękuję, Prabu. Dziękuję, Johnny. Dziękuję, Raju. Przyjmuję waszą propozycję. Jestem bardzo wdzięczny. Dziękuję.

– Nie ma problemu – odparł Johnny Cygaro, ściskając mi rękę i spoglądając w oczy z determinacją i przenikliwie.

Wtedy nie wiedziałem, że to najważniejszy człowiek w slumsach, Kasim Ali Husajn, wysłał Johnny’ego i Raju, żeby mnie obejrzeli. W mojej nieświadomości i egocentryzmie wzdrygałem się na myśl o strasznych warunkach slumsów i niechętnie przyjąłem propozycję. Nie wiedziałem, że te chaty są bardzo pożądane i że na miejsce w nich oczekują długie kolejki rodzin. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że zajmuję dom, którego bardzo potrzebuje inna rodzina. Podejmując tę decyzję, Kasim Ali Husajn przysłał do mnie Raju i Johnny’ego. Raju miał ocenić, czy mogę z nimi zamieszkać. Zadaniem Johnny’ego było zdecydowanie, czy oni mogą zamieszkać ze mną. Tamtego pierwszego wieczora wiedziałem tylko, że uścisk dłoni Johnny’ego budzi zaufanie, na którym można zbudować przyjaźń, a w smutnym uśmiechu Raju są akceptacja i zaufanie, na które nie zasługuję.

– Dobrze, Lin. – Prabaker się uśmiechnął. – Pojutrze przyjdziemy zabrać twoje liczne rzeczy i także twoją osobistość. Po późnym południu.

– Dzięki, Prabu. Dobrze. Ale zaraz! Pojutrze… czy to… czy to nie przeszkadza nam w planach?

– W planach? Po co w planach, Linbaba?

– E… Stojący Baba – wydukałem.

Stojący Baba, legendarny zakon szalonych, natchnionych mnichów, prowadził na przedmieściach Byculla palarnię haszyszu. Prabaker zaprowadził mnie tam wiele miesięcy temu, podczas zwiedzania zakazanych dzielnic miasta. W drodze powrotnej z wioski kazałem mu przysiąc, że zaprowadzi mnie tam razem z Karlą. Wiedziałem, że nigdy tam nie była i że zafascynowały ją moje opowieści. Certowanie się w obliczu ich hojności było czystą niewdzięcznością, ale nie chciałem stracić szansy zrobienia wrażenia na Karli.

– O tak, Lin, nie problem. Nadal możemy składać wizyty tym Stojącym Baba, z panną Karlą, i potem zabierzemy wszystkie twoje rzeczy. Zobaczę cię tam pojutrze o trzeciej po południu. Jestem bardzo szczęśliwy, że będziesz mieszkać z nami w slumsach! Bardzo szczęśliwy!

Wyszedł z hotelu i ruszył po schodach. Patrzyłem, jak idzie w świetle i ruchu hałaśliwej ulicy trzy piętra niżej. Moje troski zbladły i rozproszyły się. Znalazłem sposób zarabiania niewielkich pieniędzy. Znalazłem bezpieczne lokum. A potem, jakby dzięki temu, że byłem bezpieczny, moje myśli popłynęły ulicami i zaułkami w stronę Karli. Przyłapałem się na rozmyślaniu o jej mieszkaniu, o oknach na parterze, o tych wysokich oszklonych drzwiach wychodzących na brukowaną uliczkę niespełna pięć minut drogi od mojego hotelu. Ale drzwi, które widziałem oczami duszy, były zamknięte. I choć usiłowałem bezskutecznie odtworzyć obraz jej twarzy, oczu, nagle zdałem sobie sprawę, że jeśli zamieszkam w tych brudnych, zatłoczonych slumsach, rojących się połaciach, mogę ją stracić i pewnie stracę. Wiedziałem, że jeśli upadnę tak nisko – wtedy tak to widziałem – wstyd odgrodzi mnie od niej równie dokładnie i bezlitośnie jak mury więzienia.

Położyłem się. Przeprowadzka do slumsów dała mi czas do namysłu. To brutalne, ale praktyczne rozwiązanie problemu z wizą. Czułem ulgę, miałem dobre przeczucia i byłem bardzo zmęczony. Powinienem dobrze spać, ale moje sny były gwałtowne i męczące. Raz, podczas niekończącej się nocnej przemowy, Didier oznajmił, że sen to miejsce, gdzie spotykają się pragnienia i obawy. Kiedy pragnienie i obawa są dokładnie tym samym, powiedział, taki sen nazywamy koszmarem.

Shantaram

Подняться наверх