Читать книгу Shantaram - Roberts Gregory David - Страница 8
I
6
ОглавлениеOjciec Prabakera przedstawił mnie całej wiosce, ale to dzięki jego matce poczułem się tam jak w domu. Jej życie otuliło mnie swymi smutkami i triumfami równie naturalnie, jak czasem jej czerwony szal otulał płaczące dziecko. Jej historia, opowiadana mi przez wiele głosów przez wiele miesięcy, stała się historią wszystkich, nawet moją. A jej miłość – gotowość do poznania prawdy o moim sercu i pokochania mnie – zmieniła kurs mojego życia.
Kiedy ją poznałem, Rukhmabaj Kharre miała czterdzieści lat i była u szczytu swoich możliwości i publicznego poważania. Męża przewyższała o głowę i kiedy stali obok siebie, ta różnica wzrostu w połączeniu z jej bujną, kształtną figurą nadawała jej wygląd Amazonki. Nigdy w życiu nie obcinała czarnych włosów, lśniących od oleju kokosowego, których majestatyczny bicz sięgał jej do kolan. Skórę miała jasnośniadą. Jej oczy miały kolor bursztynu osadzonego w różowym złocie. Białka oczu miała zawsze zaczerwienione, jakby właśnie płakała albo miała się rozpłakać. Szeroka szpara między zębami z przodu przydawała jej uśmiechowi łobuzerskiego wdzięku, a fantastyczny orli nos dodawał jej powadze dostojności. Czoło miała wysokie i szerokie – takie jak Prabaker – a wydatne kości policzkowe były jak górskie szczyty, z których bursztynowe oczy przyglądały się światu. Była inteligentna i pełna współczucia dla cudzej krzywdy. Nie mieszała się do rozmów sąsiadów, dopóki nie poproszono ją o opinię, a wówczas to, co mówiła, kładło kres dyskusji. Była kobietą godną podziwu i pożądania, ale jej oczy i zachowanie ostrzegały: obrażona lub znieważona mogła się stać niebezpieczna.
Dzięki sile swej osobowości utrzymała w wiosce status, który zawdzięczała ziemiom Kishana i swojej niewielkiej fortunie. Jej małżeństwo z Kishanem zostało zaaranżowane. Swojego narzeczonego ujrzała po raz pierwszy i ostatni przed ślubem, gdy jako nieśmiała szesnastolatka wyglądała zza zasłony podczas zaręczyn. Kiedy nauczyłem się jej języka na tyle, żeby rozmawiać, opowiedziała mi z rozbrajającą szczerością, jak bardzo rozczarowało ją pierwsze spotkanie z Kishanem. Był niski. Jego skóra, spalona przy pracy na roli niemal na kolor ziemi, była o wiele ciemniejsza niż jej, i to ją martwiło. Ręce i maniery miał szorstkie, ubranie czyste, lecz brzydkie. I był analfabetą. Jej ojciec sprawował funkcję przewodniczącego wioskowej rady, pańczajatu, a Rukhmabaj potrafiła czytać i pisać w hindi i marathi. Kiedy po raz pierwszy patrzyła na Kishana, serce tak jej łomotało, że przestraszyła się, czy tego nie słychać. Była pewna, że nie zdoła go pokochać i że popełnia mezalians.
W tej samej chwili, gdy to sobie uświadomiła, Kishan odwrócił głowę i spojrzał tam, gdzie ona kucała za zasłoną. Była pewna, że jej nie dostrzegł, a jednak patrzył tak, jakby spoglądał jej w oczy. Potem się uśmiechnął. Nigdy w życiu nie widziała tak szerokiego uśmiechu, promiennego i pełnego dobrego humoru. Patrzyła na ten niebywały uśmiech i ogarnęły ją dziwne uczucia. Wbrew samej sobie uśmiechnęła się do niego i poczuła przypływ błogości, falę nieokreślonej, lecz obezwładniającej ufności. Wszystko będzie dobrze, powiedział głos w jej sercu. Wszystko będzie dobrze. Zrozumiała, tak jak ja, gdy po raz pierwszy ujrzałem Prabakera, że człowiek, który uśmiecha się z całego serca, nigdy świadomie nikogo by nie skrzywdził.
Kiedy znowu odwrócił spojrzenie, w pokoju jakby pociemniało, a ona zrozumiała, że zaczyna go kochać za sam niosący otuchę blask jego uśmiechu. Nie protestowała, gdy ojciec ogłosił decyzję o zawarciu małżeństwa i po dwóch miesiącach od pierwszego spojrzenia na magiczny uśmiech Kishana była już mężatką, nosząc w łonie pierwszego syna, Prabakera.
Ojciec Kishana dał najstarszemu synowi dwa żyzne pola, a ojciec Rukhmabaj dodał trzecie jako posag. Od najwcześniejszych dni ich związku młoda mężatka objęła kontrolę nad małym majątkiem. Wykorzystując umiejętność czytania i pisania, prowadziła drobiazgowy bilans strat i zysków w zwyczajnych szkolnych zeszytach, które wiązała razem i przechowywała w cynowanej skrzyni.
Rozsądne inwestycje w działalność sąsiadów i staranne zarządzanie majątkiem sprawiły, że strat było mało. Kiedy jako dwudziestopięciolatka urodziła trzecie dziecko, dzięki jej zarządzaniu ich skromny majątek stał się największy w wiosce. Byli właścicielami pięciu pól, uprawiali zboże na sprzedaż, mieli trzy mleczne bawolice i trzy woły, a także dwie mleczne kozy i tuzin kur. Mieli tyle pieniędzy w banku, by wystarczyło na dostatnie posagi dla obu córek. Dziewczynki wyjdą korzystnie za mąż, a jej wnuki zyskają wyższy status.
Dziewięcioletni Prabaker został wysłany do Bombaju, gdzie terminował u wuja taksówkarza, a mieszkał w wielkich slumsach w środku miasta. Rukhmabaj zaczęła przedłużać poranne modlitwy, gdyż tyle wiązała nadziei z przyszłością swojej rodziny. Potem przeżyła poronienie. Przez niespełna rok poroniła jeszcze dwa razy. Lekarze uznali, że przy narodzinach trzeciego dziecka na jej macicy powstały blizny. Zalecili i przeprowadzili histerektomię. Rukhmabaj miała dwadzieścia sześć lat.
Jej serce błąkało się po pustych pokojach życia; pokojach zarezerwowanych dla trojga utraconych dzieci i wszystkich innych, które mogły się narodzić. Przez dwa lata była niepocieszona. Nawet cudowny uśmiech Kishana, przywoływany przez łzy, nie zdołał jej przywrócić radości życia. Zagubiona, ze złamanym sercem, żyła w rozpaczy, zapewniając córkom tylko podstawową opiekę. Śmiech odszedł od niej i zapanował smutek.
Jej dusza umierała i pewnie na zawsze utonęłaby w smutku, ale wówczas cała wioska znalazła się w zagrożeniu, które wyrwało Rukhmabaj z żałoby. Banda dakoitów, uzbrojonych bandytów, rozbiła obóz nieopodal i zaczęła się domagać haraczu. W sąsiedniej wiosce od ciosu maczetą zginął mężczyzna. W innej dakoici zgwałcili kobietę. W wiosce Kishana zastrzelili mężczyznę, który się im sprzeciwił.
Rukhmabaj dobrze znała zabitego. Był to kuzyn Kishana, który poślubił dziewczynę z rodzinnej wioski Rukhmabaj. Na pogrzebie zjawili się wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci z Sunderu. Na jego zakończenie Rukhmabaj zwróciła się do mieszkańców. Włosy miała rozczochrane, a jej bursztynowe oczy lśniły gniewem i determinacją. W ostrych słowach wystąpiła przeciwko tym, którzy chcieli się przypodobać dakoitom. Wezwała ich do walki i zabijania, jeśli to będzie konieczne, w obronie ludzi i ziemi. W ludziach zdumionych jej nagłym ożywieniem po dwuletnim odrętwieniu oraz wojowniczym przemówieniem obudził się duch walki. W tamtej chwili opracowali plan działania i oporu.
Dakoici dowiedzieli się, że mieszkańcy Sunderu zamierzają walczyć. Groźby, napady i rabunki doprowadziły wreszcie do zaognienia sytuacji, w której walka stała się nieunikniona. Dakoici wysłali ostrzegawczą wiadomość, że jeśli w wyznaczonym dniu mieszkańcy wioski nie zapłacą im znacznego haraczu, muszą się spodziewać straszliwych konsekwencji.
Ludzie z wioski uzbroili się w sierpy, siekiery, drągi i noże. Kobiety i dzieci przeniesiono do pobliskiej wioski. Mężczyzn, którzy zostali, zdjął strach. Niektórzy mówili, że ta walka jest szaleństwem i lepiej zapłacić niż zginąć. Bracia zamordowanego chodzili między nimi, dodając odwagi, pocieszając i karcąc tchórzy.
W końcu krzyknięto, że drogą zbliżają się jacyś ludzie. Mieszkańcy wioski ukryli się za barykadami, które pospiesznie wznieśli pomiędzy lepiankami. Przejęci i przerażeni, byli o krok od ataku, kiedy spostrzegli, że przybysze są ich sprzymierzeńcami. To Prabaker zebrał w slumsach sześciu przyjaciół i kuzynów i wyruszył na pomoc rodzinie, gdy po tygodniu dotarła do niego wieść o wojnie z dakoitami. Miał wtedy zaledwie piętnaście lat, a najstarszy z jego przyjaciół – osiemnaście, ale byli zaprawieni w walkach w najgorszych dzielnicach Bombaju. Jeden, Raju, wysoki chłopiec o pięknej twarzy i bujnej fryzurze bombajskiego gwiazdora filmowego, miał pistolet. Pokazał go mieszkańcom wioski, czym bardzo podniósł ich na duchu.
Dakoici, butni i dzicy, wpadli do wioski na godzinę przed zachodem słońca. Ich dowódca jeszcze nie skończył mrożącego krew w żyłach przemówienia, kiedy Raju wyszedł z kryjówki i ruszył na bandytów, strzelając raz na trzy kroki. Zza barykad posypały się siekiery, sierpy, noże, kije i kamienie, rzucane z zabójczą celnością przez zdesperowanych chłopów. Raju nie zwolnił kroku, a ostatnim pociskiem trafił z bliska w pierś przywódcy dakoitów. Mieszkańcy wioski mówili, że bandyta wyzionął ducha, zanim upadł na ziemię.
Reszta dakoitów pierzchła i nigdy więcej o nich nie słyszano. Ciało przywódcy zaniesiono na posterunek policji okręgu Jamner. Wszyscy mieszkańcy wioski powtórzyli tę samą wersję wydarzeń: stawili opór dakoitom i w chaosie walki jeden z bandytów zastrzelił własnego kompana. Nikt nie wymienił imienia Raju. Po uczcie trwającej dwa dni młodzieńcy wrócili z Prabakerem do miasta. Dzielny, dziki Raju zginął w barowej bójce rok później. Dwaj inni chłopcy ponieśli śmierć w podobnej sytuacji. Jeszcze inny trafił z dużym wyrokiem do więzienia za zbrodnię w afekcie – chodziło o miłość do pewnej aktorki i nienawiść do rywala.
Kiedy uczyłem się języka marathi, ludzie z wioski wiele razy opowiedzieli mi o tej wielkiej bitwie. Zabierali mnie w historyczne miejsca, gdzie doszło do starcia. Odgrywali to wydarzenie jeszcze raz, a młodsi mężczyźni często rywalizowali ze sobą o zaszczyt odegrania roli Raju. Nie mniej ważne w opowiadaniu historii były dzieje młodzieńców, którzy walczyli u ich boku. Los każdego – o którym dowiedzieli się od Prabakera podczas jego wizyt w wiosce – relacjonowano niczym wątki wielkiej sagi. A z wszystkich opowieści i rozmów przezierało wyjątkowe uczucie i duma z Rukhmabaj Kharre. Kochali ją i podziwiali za to, że przemawiając na pogrzebie – było to jej pierwsze i ostatnie publiczne wystąpienie – popchnęła ich do działania. Doceniali jej odwagę i szanowali siłę woli. A nade wszystko cieszyli się, że do nich wróciła – dzięki walce z dakoitami wyrwała się z żalu i rozpaczy i znów stała się mocną, zmyślną, roześmianą kobietą, którą zawsze była. W tej biednej, prostej wiosce nikt nie wątpił ani nie zapominał, że największe bogactwa osady tkwią w ludziach.
I wszystko to można było zobaczyć na ślicznej twarzy Rukhmabaj. Zmarszczki na kościach policzkowych były jak tamy zatrzymujące łzy w oczach. Niewypowiedziane pytania bez odpowiedzi rozchylały jej pełne, czerwone usta, kiedy była sama lub pochłaniała ją praca. Determinacja wyrzeźbiła jej wyzywającą, rozdzieloną dołkiem brodę. A jej czoło zawsze było lekko zmarszczone na środku, między brwiami, jakby w tych miękkich fałdach skóry przetrzymywała pełne żałości zrozumienie, że nie ma szczęścia bez rozpaczy, nie ma bogactwa bez ceny, nie ma życia bez nadchodzącej wcześniej czy później pełnej dawki smutku i śmierci.
Mój związek z Rukhmabaj ustalił się tego pierwszego ranka. Na łóżku przed domem Kishana spało mi się dobrze – prawdę mówiąc, tak dobrze, że nadal głośno chrapałem, gdy Rukhmabaj tuż po świcie wypędzała mleczne bawolice na pastwisko. Jedna z nich, zaintrygowana dziwnym pomrukiem, postanowiła zbadać sytuację. Obudziłem się z przerażeniem, czując dławiącą wilgoć. Otworzyłem oczy i ujrzałem ogromny, różowy język gigantycznego czarnego bawołu, który znów zamierzał oblizać moją twarz. Wrzasnąłem ze strachu i zaskoczenia, spadłem z łóżka i uciekłem na czworakach.
Rukhmabaj śmiała się ze mnie, ale to był dobry śmiech – szczery, życzliwy, bez odrobiny złośliwości. Kiedy się pochyliła, żeby pomóc mi wstać, przyjąłem jej rękę i roześmiałem się razem z nią.
– Gaee! – powiedziała, wskazując bawolicę i ustanawiając podstawową zasadę, że skoro mamy się porozumiewać słowami, to ja nauczę się obcego języka. „Bawół”.
Wzięła szklankę i przykucnęła przy wymionach ogromnej czarnej bestii o krętych rogach. Patrzyłem, jak mleko strzyka precyzyjnie do szklanki. Rukhmabaj napełniła ją z wprawą i podała mi, wytarłszy krawędź rąbkiem czerwonego bawełnianego szala.
Jestem z miasta. Urodziłem się i wychowałem w dość dużym mieście, liczącym trzy miliony mieszkańców. Wytrzymałem tak długo jako zbieg, ponieważ kocham wielkie miasta i czuję się w nich zupełnie bezpiecznie i swobodnie. Kiedy trzymałem tę szklankę świeżo udojonego mleka, obudziły się we mnie wszystkie podejrzenia i lęki człowieka z miasta. Mleko było ciepłe. Pachniało krową. Wydawało mi się, że w szklance coś pływa. Zawahałem się. Miałem wrażenie, że Ludwik Pasteur zagląda mi przez ramię do szklanki. Słyszałem jego głos: „Na pańskim miejscu najpierw przegotowałbym to mleko, monsieur…”.
Przełknąłem uprzedzenia, strach i mleko jednocześnie, starając się pić jak najszybciej. Nie smakowało tak źle, jak się spodziewałem – było kremowe i tłuste, z nutką suchych traw w ostatnich akordach. Rukhmabaj wyrwała mi szklankę z ręki i znowu przykucnęła przy bawolicy, ale moje gwałtowne, błagalne protesty przekonały ją, że jedna porcja zupełnie mi wystarczy.
Kiedy Prabaker i ja umyliśmy już twarze i zęby, Rukhmabaj stała nad nami, podczas gdy jedliśmy solidne śniadanie złożone z roti i czaju. Roti, przaśne podpłomyki, są przygotowywane na każdy posiłek i smażone w lekko natłuszczonym woku. Gorący, przypominający naleśnik chleb napełnia się odrobiną ghi, czyli klarowanego masła, i łyżką cukru. Następnie zwija się go w rolkę tak grubą, że ledwie mieści się w pięści, i je się z kubkiem gorącej, słodkiej, zabielonej mlekiem herbaty.
Rukhmabaj śledziła wzrokiem każdy nasz kęs i ruch szczęk i kłuła nas palcem albo dawała klapsa po głowie lub w ramię, kiedy któryś z nas zdradził choćby zamiar zaczerpnięcia oddechu podczas posiłku. Uwięzieni, przeżuwając niezaprzeczalnie pyszne jedzenie, rzucaliśmy ukradkowe spojrzenia na młode kobiety przy woku w nadziei, że każde roti – po trzecim lub czwartym, które pożarliśmy – będzie już tym ostatnim.
I tak, przez wiele tygodni, każdy dzień w wiosce rozpoczynał się szklanką bawolego mleka, potem była kąpiel i w końcu długie śniadanie złożone z czaju i roti. Przez większość poranków pracowałem z mężczyznami na polu przy kukurydzy, pszenicy, roślinach strączkowych i bawełnie. Dzień pracy dzielił się na dwa mniej więcej trzygodzinne etapy, z przerwą na obiad i sjestą w środku dnia. Dzieci i młode kobiety przynosiły nam obiad w niezliczonych naczyniach z nierdzewnej stali. Posiłek składał się na ogół z obowiązkowych roti, pikantnego dhalu z soczewicy, mango na ostro i surowej cebuli z sokiem z limonki. Po grupowym spożyciu posiłku mężczyźni szukali spokojnych, cienistych miejsc do godzinnej drzemki. Potem, najedzeni i wypoczęci, zabierali się do pracy z wielką energią i entuzjazmem, dopóki najważniejszy gospodarz w grupie nie ogłosił końca pracy. Wówczas zbierali się na głównej drodze i wracali między polami, które sami zasiewali i uprawiali, często śmiejąc się i żartując przez całą drogę powrotną.
W samej wiosce mężczyźni nie mieli wiele roboty. Gotowanie, sprzątanie, mycie i cała domowa robota należała do kobiet – na ogół młodszych, nad którymi czuwały starsze. Przeważnie pracowały cztery godziny dziennie. Wiele wolnego czasu spędzały, bawiąc się z dziećmi. Mężczyźni pracowali sześć godzin dziennie w przeciętnym czterodniowym tygodniu pracy. W porze siewów i zbiorów pracy było więcej, ale na ogół mieszkańcy maharackiej wioski pracowali krócej niż ludzie z miasta.
Nie był to raj. Niektórzy mężczyźni po pracy na wspólnych polach wypruwali z siebie żyły przy uprawach przeznaczonych na sprzedaż. Deszcze zjawiały się za wcześnie lub za późno. Zatapiały pola, sprzyjały wylęgowi owadów i chorobom roślin. Kobiety, nie mając ujścia dla swoich twórczych talentów, marnowały je. Inne obserwowały, jak marnują się dzieci, które w innym, bardziej ruchliwym miejscu osiągnęłyby więcej, lecz miały nigdy nie poznać niczego poza tą wioską, polami i rzeką. Czasami, rzadko, ktoś popadał w taką rozpacz, że w nocy, kiedy słuchaliśmy ciszy, dobiegał nas szloch.
Ale tak jak powiedział Prabaker, ludzie śpiewali tu niemal codziennie. Jeśli dostatek jedzenia, śmiech, śpiew i przyjazne nastawienie można uznać za wskaźnik dobrobytu i szczęścia, to mieszkańcy wioski przewracali do góry nogami zachodnie pojęcie o tych życiowych wartościach. Przez pół roku pobytu ani razu nie usłyszałem żadnego złośliwego głosu ani nie widziałem ręki uniesionej w gniewie. Co więcej, mieszkańcy wioski Prabakera cieszyli się witalnością. Dziadkowie byli pulchni, lecz nie grubi, rodzice w dobrej kondycji i pełni życia, a dzieci miały proste kończyny, były inteligentne i energiczne.
W wiosce czuło się pewność, której nie ma w żadnym znanym mi mieście: pewność, która rodzi się, gdy ziemia i pracujące na niej pokolenia stają się nierozróżnialne; kiedy tożsamość człowieka i ziemi stapiają się w jedno. Miasta to centra nieustannej i nieodwracalnej zmiany. Charakterystycznym dźwiękiem miasta jest grzechotniczy jazgot wiertarki – ostrzegawczy sygnał, który słychać przed atakiem gada. Ale w wiosce zmiana jest wieczna. To, co zmienia się wraz z naturą, wraca na kołowrocie pór roku. To, co wyłania się z ziemi, zawsze do niej wraca. To, co kwitnie, ginie, a potem znowu rozkwita.
A kiedy byłem w wiosce mniej więcej od trzech miesięcy, Rukhmabaj i mieszkańcy Sunderu dali mi część tej pewności: coś w nich i ich życiu zmieniło moje życie na zawsze. W dniu, w którym zaczęła się pora monsunowa, pływałem w rzece wraz z tuzinem innych młodych mężczyzn i mniej więcej dwadzieściorgiem dzieci. Na całym niebie zbierały się ciemne chmury, które miały je zasnuwać przez kolejne tygodnie. Wydawało się, że szorują brzuchami o szczyty najwyższych drzew. Powietrze po niemal ośmiu miesiącach suszy tak upajająco pachniało deszczem, że byliśmy niemal pijani z podniecenia.
– Paous alla! S’alla ghurree! – krzyczały nieustannie dzieci, czepiając się moich rąk. Wskazywały chmury i ciągnęły mnie do wioski. „Będzie padać! Wracajmy do domu!”.
Pierwsze krople deszczu spadły, kiedy zaczęliśmy biec. Po paru sekundach krople zmieniły się w ulewę. Po paru minutach ulewa zmieniła się w kaskady wody. Po godzinie monsun przybrał rozmiary wodospadu, tak potężnego, że trudno było oddychać, nie przyłożywszy do ust rąk, by je osłonić przed wodą.
Początkowo mieszkańcy wioski tańczyli w deszczu i płatali sobie figle. Niektórzy przynieśli mydło i myli się pod zesłanym przez niebiosa prysznicem. Niektórzy poszli do lokalnej świątyni, gdzie modlili się w deszczu na klęczkach. Inni zajęli się naprawami dachów i kanałów drenujących, które ciągnęły się wzdłuż każdej glinianej ściany.
W końcu wszyscy stanęli i po prostu zaczęli się gapić na wędrujące i łopoczące kurtyny deszczu. Z każdych drzwi każdego domu wyglądały twarze, każdy błysk pioruna wyłaniał zastygłe oblicza pełne zdumienia.
Po ulewie trwającej parę godzin nastąpił równie długi okres ciszy. Słońce świeciło bez przerwy, z rozgrzewającej się ziemi parowała deszczówka. Przez pierwsze dziesięć dni sezonu było tak samo, gwałtowne burze i okresy spokoju, jakby monsun wypróbowywał odporność wioski przed przypuszczeniem ostatecznego ataku.
Potem nadeszły wielkie deszcze. Padało niemal bez przerwy przez siedem dni i nocy. Siódmego dnia, gdy prałem na brzegu rzeki swoje nieliczne ubrania, rozpadało się na dobre. Sięgnąłem po mydło i uświadomiłem sobie, że kamień, na którym je położyłem, znalazł się pod wodą. Woda, która ledwie pieściła moje bose stopy, w ciągu paru sekund uniosła się z kostek po kolana. Kiedy spojrzałem w górę wzburzonej rzeki, woda sięgnęła mi do ud i nadal jej poziom się podnosił.
Zdjęty podziwem i niepokojem ruszyłem przez wodę z mokrymi ubraniami w stronę wioski. Po drodze dwa razy zatrzymywałem się, by spojrzeć na rzekę. Jej strome brzegi szybko nasiąkły wodą, a potem szeroka, pagórkowata równina zaczęła znikać pod przybierającą wodą. Powódź była tak gwałtowna, że wezbrana, głodna ziemi rzeka zaczęła z wolna sunąć w stronę wioski. Zaniepokojony pobiegłem ostrzec jej mieszkańców.
– Rzeka! Rzeka nadchodzi! – krzyknąłem łamanym marathi.
Wyczuli mój niepokój, ale mnie nie zrozumieli. Zebrali się wokół i zawołali Prabakera, którego zarzucili pytaniami.
– O co ci przychodzi, Lin? Ludzie bardzo są niepokojący o ciebie.
– Rzeka wylała! Zatopi wioskę!
Prabaker uśmiechnął się.
– O nie. To się nie wydarzy.
– Mówię ci! Sam widziałem. Nie żartuję, to jest, kurwa, powódź!
Prabaker przetłumaczył moje słowa. Wszyscy parsknęli śmiechem.
– Czyście wszyscy oszaleli? – krzyknąłem w desperacji. – To nie jest śmieszne.
Zaczęli się śmiać jeszcze głośniej i obiegli mnie ze wszystkich stron, klepiąc i głaszcząc dla uspokojenia. Ich roześmiane głosy brzmiały kojąco i łagodnie. Potem, z Prabakerem na czele, cała wioska ruszyła, wlokąc mnie i popychając ku rzece.
Rzeka znajdowała się już o kilkaset metrów od wioski; ogromne błotniste rozlewisko, którego wezbrane fale pochłaniały dolinę, jeszcze się powiększyło – a my staliśmy na rozmiękłej ziemi, ociekając wodą, i patrzyliśmy na to. Wezbrana rzeka ciągle rosła, z każdym głuchym uderzeniem serca pożerała nowe ziemie.
– Widzisz te patyki – odezwał się Prabaker najbardziej irytującym z kojących głosów. – Te patyki to patyki powodziowe. Pamiętasz, jak ludzie wkładali je w ziemię? Satish, Pandey Narayan i Bharat… pamiętasz?
Pamiętałem. Parę dni temu w wiosce zorganizowano jakąś loterię. Sto dwanaście liczb – po jednej na każdego mężczyznę – wypisano na małych skrawkach papieru i wrzucono do pustego glinianego dzbana. Nazywano go matką. Mężczyźni kolejno ciągnęli losy, a następnie do dzbana wrzucono drugą porcję takich samych liczb. Zaszczyt wylosowania sześciu zwycięskich numerów przypadł małej dziewczynce. Cała wioska przyglądała się ceremonii i radośnie oklaskiwała zwycięzców.
Tych sześciu wygranych zyskało możliwość wbicia w ziemię drewnianego pala, liczącego trochę ponad metr. Trzem najstarszym mężczyznom w wiosce przyznano podobne prawo bez konieczności brania udziału w loterii. Natychmiast wybrali miejsce, a młodzi wbili za nich pale. Następnie do każdego przytwierdzono małą flagę z nazwiskiem właściciela i wszyscy rozeszli się do domów.
Obserwowałem całe zajście z cienia pod liściastą kopułą drzewa. Pracowałem nad własnym słowniczkiem marathi, opierającym się na fonetycznej pisowni słów, które każdego dnia słyszałem w wiosce. Nie poświęciłem ceremonii wiele uwagi i nie chciało mi się pytać o jej znaczenie.
Teraz, pod odrętwiającymi potokami deszczu, z widokiem na pełznącą rzekę, Prabaker wyjaśnił, że te drewniane pale stanowią element dorocznej gry. Najstarsi mężczyźni oraz zwycięzcy loterii wytypowali miejsce, do którego sięgnie rzeka. Każdy pal z chorągiewką z żółtego jedwabiu reprezentował ich typ.
– Widzisz tę jedną małą flagę? – spytał Prabaker, wskazując najbardziej oddalony od nas pal. – Ten już prawie przepadł. Rzeka go dosięgnie i zakryje, jutro albo dziś w nocy.
Przetłumaczył ludziom to, co mi powiedział, a oni wypchnęli naprzód Satisha, masywnego pastucha. Ten niemal zatopiony palik należał do niego; Satish przyjmował dobrotliwe kpiny przyjaciół i szyderstwa starszych mężczyzn z uśmiechem i spuszczonymi oczami.
– A ten – ciągnął Prabaker, wskazując najbliższy pal – tego rzeka nie tknie. Rzeka nigdy nie przychodzi dalej niż w to miejsce. Stary Deepakbaj sam wybrał to miejsce. Myśli, że w tym roku monsun będzie bardzo wielki.
Mieszkańcy znudzili się mną i wrócili do swoich zajęć. Prabaker i ja zostaliśmy sami.
– Ale skąd wiadomo, że rzeka nie minie tego punktu?
– Jesteśmy tu od dawna. Wioska Sunder stoi tu od dwóch tysięcy lat. Następna wioska, Natinkerra, jest tu dużo dłużej, około trzech tysięcy lat. W innych miejscach – niezbyt blisko – ludzie mają złe przeżycia z powodziami w porze monsunowej. Ale nie tutaj. Nie w Sunderze. Nasza rzeka nigdy nie doszła tak daleko. W tym roku też nie sądzę, żeby doszła aż tutaj, chociaż stary Deepakbaj mówi, że dojdzie. Wszyscy wiedzą, kiedy rzeka się zatrzyma.
Spojrzał zmrużonymi oczami w pozbywające się balastu chmury.
– Ale na ogół czekamy, aż przestanie padać, zanim wyjdziemy z domu popatrzeć na patyki. Jeśli pozwolisz, zaraz się utopię i będę musiał wyżąć kości, zanim wejdę do domu.
Spojrzałem przed siebie. Prabaker zerknął na czarne kłębowisko chmur i spytał:
– Czy w twoim kraju nie wiecie, gdzie zatrzyma się rzeka?
Nie odpowiedziałem. W końcu poklepał mnie po plecach i odszedł. Zostałem sam. Przez jakiś czas gapiłem się na spływający deszczem świat, aż w końcu uniosłem twarz ku płaczącemu niebu.
Myślałem o innej rzece, o tej, która płynie w każdym z nas, skądkolwiek przychodzimy, na całym świecie. To rzeka serca i jego pragnień. To czysta, esencjonalna prawda o tym, kim jesteśmy i co możemy osiągnąć. Przez całe życie byłem wojownikiem. Zawsze byłem gotowy, zbyt gotowy, walczyć o to, co kochałem i nad czym bolałem. W końcu cały stałem się walką, a moja prawdziwa natura ukryła się za maską wrogości. Moja twarz i gesty przekazywały wiadomość: nie wchodź mi w drogę. W końcu nabrałem takiej wprawy w wyrażaniu tego przesłania, że całe moje życie się do niego ograniczyło.
W wiosce to się nie sprawdzało. Nikt nie potrafił odczytać języka mojego ciała. Nie znali innych cudzoziemców, nie mieli punktów odniesienia. Jeśli byłem pochmurny albo ponury, śmiali się i klepali mnie po plecach. Uznali mnie za spokojnego człowieka, bez względu na wyraz twarzy. Byłem żartownisiem, który ciężko pracował, błaznował z dziećmi, śpiewał z nimi i tańczył, i śmiał się z całego serca.
I sądzę, że wtedy naprawdę tak się śmiałem. Dano mi szansę ponownego stworzenia siebie, podążenia za tą wewnętrzną rzeką, stania się człowiekiem, którym zawsze chciałem być. W dniu, w którym dowiedziałem się o palach, niespełna trzy godziny zanim stanąłem samotnie w deszczu, matka Prabakera powiedziała, że zwołała spotkanie kobiet. Postanowiła nadać mi nowe imię, maharackie, takie jak jej. Ponieważ mieszkałem w domu Prabakera, postanowiono, że powinienem przyjąć rodzinne miano Kharre. Ponieważ Kishan był ojcem Prabakera, a moim przybranym ojcem, tradycja nakazywała, bym przyjął jego imię. A ponieważ uznali mnie za człowieka pobłogosławionego darem spokojnego szczęścia, kobiety przystały na propozycję Rukhmabaj. Moje imię miało brzmieć Shantaram, co znaczy „człowiek pokoju” albo „człowiek bożego pokoju”.
Ci wieśniacy wbili pale w ziemię mojego życia. Znaleźli to moje miejsce, gdzie zatrzymuje się rzeka, i oznaczyli je nowym imieniem. Shantaram Kishan Kharre. Nie wiem, czy znaleźli to imię w sercu człowieka, za którego mnie uważali, czy zasadzili je, by wyrosło i zakwitło. W każdym razie niezależnie od tego, czy znaleźli ten pokój, czy też go stworzyli, w tamtej chwili, gdy stałem przy powodziowych palach, zwróciwszy twarz ku chrzczącemu mnie deszczowi, narodził się człowiek, którym jestem. Shantaram. Człowiek lepszy, którym o wiele za późno zacząłem być.