Читать книгу Shantaram - Roberts Gregory David - Страница 6
I
4
Оглавление– Wiesz, co to jest próba borsalina?
– Czego?
– Borsalina. Pozwala sprawdzić, czy kapelusz jest autentycznym borsalinem, czy podróbką. Chyba wiesz, co to borsalino, non?
– Nie, chyba nie.
– Aaach. – Didier się uśmiechnął. W jego uśmiechu było trochę zaskoczenia, trochę figlarności i nieco pogardy. Jakimś cudem połączenie tych elementów dało rozbrajająco czarujący efekt. Didier pochylił się lekko do przodu, przechylił głowę na bok, potrząsając czarnymi kędzierzawymi włosami, jakby po to, by podkreślić swoje słowa. – Borsalino to element garderoby o najwyższej jakości. Wielu uważa – wśród nich znajduję się i ja – że to najdoskonalsze nakrycie głowy dla dżentelmena, jakie widział świat.
Rękami nakreślił kształt wyimaginowanego kapelusza.
– Ma szerokie czarne lub białe rondo, wykonane ze skórki lapin.
– No więc to zwyczajny kapelusz – odparłem tonem, który wydawał mi się pojednawczy. – Mówimy o kapeluszu z króliczej skóry.
Didier był oburzony.
– Zwyczajny kapelusz? O nie, przyjacielu! Borsalino to coś więcej niż zwyczajny kapelusz. Borsalino to dzieło sztuki! Przed sprzedaniem szczotkuje się je dziesięć tysięcy razy, ręcznie. Od lat jest dowodem pierwszorzędnego gustu, wyróżniającym francuskich i włoskich gangsterów w Mediolanie i Marsylii. Sama nazwa „borsalino” stała się synonimem gangstera. Dzicy młodzieńcy z półświatka Mediolanu i Marsylii byli nazywani borsalinami. To były czasy! Gangsterzy mieli wtedy styl. Rozumieli, że kto żyje jako wyrzutek i zarabia na życie kradzieżą i strzelaniem do innych ludzi, ma obowiązek prezentować się elegancko. Czy nie tak?
– Mógłby mieć choć tyle przyzwoitości – zgodziłem się z uśmiechem.
– Oczywiście! Teraz, niestety, wszędzie pełno pozy, a stylu nie ma. To znak czasów, w których żyjemy: styl stał się pozą, zamiast poza stylem.
Dał mi chwilę na docenienie tego zwrotu.
– A to – ciągnął – test na prawdziwe borsalino: należy je zrolować, bardzo mocno, i przewlec przez obrączkę. Jeśli przejdzie ten test bez trwałych zagnieceń i odzyska pierwotny kształt, a eksperyment mu nie zaszkodzi, jest to autentyczne borsalino.
– Mówisz więc…
– Właśnie to! – ryknął Didier, waląc pięścią w stół.
Siedzieliśmy w Leopoldzie, w pobliżu kanciastego łuku wyjścia na Causeway. Była ósma. Paru cudzoziemców odwróciło głowę w stronę hałasu, ale personel i stali goście nie zwrócili uwagi na Francuza. Didier od dziewięciu lat jadał, pił i wykrzykiwał w Leopoldzie. Wszyscy wiedzieli, że jego pobłażliwość ma swoje granice, a jeśli się je przekroczy, Didier staje się niebezpieczny. Wszyscy wiedzieli także, że granica ta nie przebiega w miękkim piasku jego własnego życia, przekonań czy uczuć. Jego granica przebiegała przez serca ludzi, których kochał. Jeśli robiło się im krzywdę – w jakikolwiek sposób – budziło się jego zimny, śmiercionośny gniew. Ale żadne wykroczenie przeciwko niemu samemu – może z wyjątkiem fizycznej krzywdy – nie mogło go obrazić ani rozgniewać.
– Comme ça! O to mi chodzi! Twój mały przyjaciel poddał cię próbie borsalina. Zwinął cię i przewlókł przez obrączkę, żeby sprawdzić, czy jesteś autentyczny. Taki miał cel, pokazując ci przykre widoki i odgłosy miasta. To była próba borsalina.
Popijałem kawę w milczeniu. Wiedziałem, że ma rację – mroczna wycieczka z Prabakerem rzeczywiście była jakimś testem – ale nie chciałem dać mu satysfakcji.
Wieczorny tłum turystów z Niemiec, Szwajcarii, Francji, Anglii, Norwegii, Ameryki, Japonii i tuzina innych krajów już się rozpraszał, ustępował miejsca nocnemu tłumowi Hindusów i cudzoziemców, którzy nazywali Bombaj swoim domem. Miejscowi co noc upominali się o knajpy takie jak Leopold, Mocambo, Café Mondegar i Światło Azji, gdy turyści chronili się już w azylu hoteli.
– Jeśli to rzeczywiście test – ustąpiłem w końcu – to chyba go zdałem. Zaprosił mnie do swojej rodziny w wiosce na północy.
Didier uniósł brwi w teatralnym wyrazie zaskoczenia.
– Na jak długo?
– Nie wiem. Może parę miesięcy. Może dłużej.
– Ach, więc to tak. Twój mały przyjaciel zaczyna cię kochać.
– To chyba za mocno powiedziane – zaprotestowałem.
– Nie, nie, nie rozumiesz. Tutaj musisz uważać na prawdziwe uczucia ludzi, których poznajesz. Tu jest inaczej niż wszędzie. Tu są Indie. Wszyscy, którzy tu przyjeżdżają, zakochują się – większość wiele razy. A Hindusi kochają najbardziej. Twój mały przyjaciel może się w tobie zakochuje. Nie ma w tym nic dziwnego. Mówię to na podstawie długiego doświadczenia w tym kraju, a zwłaszcza w tym mieście. Hindusom to się zdarza często i bez trudu. Tak udaje im się razem przeżyć – miliard osób – w racjonalnym pokoju. Oczywiście nie są ideałami. Umieją walczyć, kłamać i oszukiwać, i robić dokładnie to, co my. Ale częściej niż inni ludzie na świecie umieją się darzyć miłością.
Zrobił pauzę, żeby zapalić papierosa, a potem pomachał nim jak proporczykiem, aż kelner zauważył go i przyniósł mu następną wódkę.
– Indie są około sześciu razy większe od Francji – podjął Didier, kiedy kieliszek i czarka z pikantną przegryzką zjawiły się na stole. – Ale mieszka w nich dwadzieścia razy więcej ludzi. Dwadzieścia razy! Wierz mi, gdyby w tak zatłoczonym mieście znalazł się miliard Francuzów, ulice spłynęłyby krwią. Rzeką krwi! A jak wszyscy wiedzą, my, Francuzi, jesteśmy najbardziej cywilizowanym narodem Europy. Właściwie świata. Nie, nie, bez miłości Indie nie mogłyby przetrwać.
Do naszego stolika przysiadła się Letitia. Zajęła miejsce po mojej lewej ręce.
– O czym tam znowu nawijasz, Didier, stary draniu? – spytała sympatycznie z akcentem z południowego Londynu.
– Właśnie powiedział, że Francuzi są najbardziej cywilizowanym narodem świata.
– O czym wie cały świat – dodał.
– Pogadamy, jak w tych waszych villes i winnicach wyhodujecie jakiegoś Szekspira – mruknęła z uśmiechem jednocześnie ciepłym i pełnym wyższości.
– Moja droga, nie sądź przypadkiem, że nie szanuję waszego Szekspira – sprzeciwił się z wesołym śmiechem. – Kocham język angielski, bo tak wiele słów zapożyczył z francuszczyzny.
– Ładny bon mot – uśmiechnąłem się – jak mawiamy po angielsku.
W tej chwili przysiedli się do nas Ulla i Modena. Ulla była w odzieży roboczej – małej, obcisłej czarnej sukience bez ramiączek, kabaretkach i szpilkach. Na szyi i w uszach miała oślepiające sztuczne brylanty. Kontrast między strojem jej i Lettie rzucał się w oczy: Lettie miała na sobie brokatową marynarkę w kolorze kości, szerokie bermudy z atłasu i wysokie buty. A jednak to ich twarze przedstawiały najbardziej uderzający i najmniej spodziewany kontrast. Spojrzenie Lettie było uwodzicielskie, pewne siebie, skoncentrowane i roziskrzone ironią i tajemnicami. W wielkich błękitnych oczach Ulli, pomimo emanującego profesjonalną seksownością makijażu i ubrania, nie było nic prócz niewinności – autentycznej, pustej niewinności.
– Nie wolno ci się do mnie odzywać, Didier – powiedziała natychmiast Ulla, robiąc niepocieszoną minkę. – Spędziłam z Federico bardzo przykre chwile – trzy godziny – i to wszystko twoja wina.
– Ba! – prychnął Didier. – Federico!
– Och – włączyła się Lettie, robiąc trzy długie sylaby z jednej. – Coś się przydarzyło pięknemu młodemu Federico, tak? Ulla, kochanie moje, powierz nam tę ploteczkę.
– Na ja, Federico ma tę religię i doprowadza mnie do szału, a to wszystko przez Didiera.
– Tak! – dodał Didier, wyraźnie zdegustowany. – Federico odkrył religię. Tragedia. Już nie pije, nie pali, nie bierze. I naturalnie nie chce z nikim seksu – nawet ze sobą! Odrażające marnotrawstwo talentu. Ten człowiek był geniuszem zepsucia, moim najlepszym uczniem, moim arcydziełem! To szaleństwo. Teraz stał się dobrym człowiekiem, w najgorszym znaczeniu tego słowa.
– Cóż, raz na wozie, raz pod wozem. – Lettie westchnęła z kpiącym współczuciem. – Nie poddawaj się, Didier. Znajdziesz sobie inne jelonki do odstrzału.
– Powinnaś współczuć mnie – skarciła ją Ulla. – Federico wrócił wczoraj od Didiera w tak podłym nastroju, że dziś przyszedł do mnie we łzach. Scheisse! Wirklich! Przez trzy godziny płakał i darł się, że się narodził po raz drugi. W końcu zrobiło mi się go żal. Z największym bólem pozwoliłam Modenie wyrzucić go razem z tymi świętymi książkami. To wszystko przez ciebie, Didier, i bardzo długo będziesz mnie za to przepraszać.
– Fanatycy – zauważył refleksyjnie Didier, ignorując wymówkę – zawsze mają takie samo głodne spojrzenie. Wyglądają na takich, co nigdy się nie masturbują, ale bez przerwy o tym myślą.
– Wiesz, Didier, szczerze cię kocham – wyjąkała Lettie poprzez perlisty uśmiech. – Choć taki z ciebie odrażający padalec.
– Nie, kochasz go, ponieważ to jest odrażający palec.
– Padalec, kochanie, nie palec – poprawiła ją cierpliwie Lettie, wciąż ze śmiechem. – To padalec, a nie palec. Odrażający palec nie miałby sensu, nie sądzisz? Nie moglibyśmy go kochać lub nienawidzić, gdyby był odrażającym palcem, nawet gdybyśmy wiedzieli, co to znaczy.
– Przecież wiesz, że nie znam się na angielskich żartach – oznajmiła nieprzekonana Ulla. – Ale uważam, że on jednak jest wielki, brzydki, włochaty palec.
– Zapewniam cię – zaprotestował Didier – że moje palce, u rąk i stóp także, są wyjątkowo urodziwe.
Z ruchliwej nocnej ulicy wynurzyli się Karla, Maurizio i Hindus około trzydziestki. Maurizio i Modena przystawili stolik do naszego i wszyscy ośmioro zamówiliśmy drinki i jedzenie.
– Lin, Lettie, to mój przyjaciel Vikram Patel – oznajmiła Karla w chwili względnej ciszy. – Wrócił parę tygodni temu, po długich wakacjach w Danii, i chyba tylko wy go nie znacie.
Lettie i ja przedstawiliśmy się przybyszowi, ale tak naprawdę interesowałem się tylko Mauriziem i Karlą. Siedział u jej boku, naprzeciwko mnie, i opierał dłoń na oparciu jej krzesła. Pochylał się blisko niej i rozmawiali, niemal stykając się głowami.
Istnieje takie złe uczucie – coś mniej potężnego od nienawiści, ale silniejszego od niechęci – które przystojni mężczyźni budzą w brzydkich. Jest nieracjonalne i niesprawiedliwe, to jasne, ale istnieje, ukrywa się w długim cieniu zazdrości. Wypełza w blasku spojrzenia, kiedy zakochujesz się w pięknej kobiecie. Spojrzałem na Maurizia i trochę tego złego uczucia zaczęło mi wzbierać w sercu. Te jego proste białe zęby, gładka twarz i gęste, ciemne włosy zniechęciły mnie do niego szybciej i niezawodniej niż jakiekolwiek wady charakteru.
A Karla naprawdę była piękna; jej włosy, zwinięte we francuski kok, lśniły jak woda płynąca po czarnych rzecznych kamieniach, a zielone oczy błyszczały ożywieniem i wesołością. Miała na sobie hinduską tunikę z długimi rękawami – salwar – sięgającą poniżej kolan, gdzie muskała luźne spodnie z tego samego oliwkowego jedwabiu.
– Bawiłem się świetnie, yaar – mówił nowy, Vikram, kiedy wróciłem myślami do chwili obecnej. – Dania jest czadowa, super. Ludzie są bardzo wyrafinowani. Tacy, kurwa, opanowani. Nie wierzyłem własnym oczom. W Kopenhadze poszedłem do sauny. Kurewsko wielka, yaar, z mieszaną klientelą, kobiety, mężczyźni, razem, chodzą golusieńcy. Kompletnie, zupełnie goli. I nikt w ogóle nie reaguje. Nawet oka nie puszczają. W Indiach faceci by tego nie znieśli. Eksplodowaliby, mówię wam.
– A ty eksplodowałeś, kochanie? – spytała Lettie słodko.
– Żartujesz, kurwa? Tylko ja jeden jedyny miałem ręcznik na sobie i tylko mnie stanął.
– Nie rozumiem – powiedziała Ulla, kiedy przestaliśmy się śmiać. Było to stwierdzenie, ani skarga, ani prośba o wyjaśnienie.
– Słuchaj, chodziłem tam codziennie przez trzy tygodnie, yaar – ciągnął Vikram. – Myślałem, że jak tam spędzę więcej czasu, to przywyknę, jak ci wszyscy supermodni Duńczycy.
– Do czego? – spytała Ulla.
Vikram spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem odwrócił się do Lettie.
– I na nic. Wszystko na marne. Po trzech tygodniach nadal musiałem nosić ręcznik. Choćbym tam chodził nie wiadomo jak często, jak tylko widziałem te bufory, kołyszące się w górę, na dół i na boki, to mi stawał. Co mam powiedzieć? Za bardzo jestem Hindus na takie rzeczy.
– To samo dotyczy Hindusek – zauważył Maurizio. – Nawet kiedy się kochają, nie da rady ich rozebrać do naga.
– No, nie zawsze – ciągnął Vikram. – Poza tym tutaj to faceci stanowią problem. Indyjskie kobiety są gotowe się zmienić. Młode indyjskie laseczki z klasy średniej dostały fioła na punkcie zmiany. Są wykształcone, chcą mieć krótkie włosy, krótkie sukienki, krótkie romanse. Są gotowe, ale faceci je powstrzymują. Przeciętny Hindus ma dojrzałość seksualną czternastolatka.
– Co ty powiesz – mruknęła Lettie.
Kawita Singh przed chwilą podeszła do naszego stolika i stała za plecami Vikrama, kiedy dzielił się z nami wynurzeniami o Hinduskach. Z krótkimi, wymodelowanymi włosami, w dżinsach i białej bluzie z emblematem nowojorskiego uniwersytetu wyglądała jak normalna kobieta, fizyczny przykład słów Vikrama. Była autentyczna.
– Ależ z ciebie chudd, Vikkie – odezwała się, siadając naprzeciwko niego, po mojej prawej stronie. – Tak mówisz, ale jesteś nie lepszy od innych. Patrz, jak traktujesz własną siostrę, yaar, jeśli ośmieli się włożyć dżinsy i obcisły sweterek.
– Hej, to ja kupiłem tej siostrze obcisły sweter w Londynie rok temu! – zaprotestował Vikram.
– Ale nadal lamentujesz, kiedy siostra wkłada go do jazz yatra, na?
– No a skąd miałem wiedzieć, że ona go będzie nosić poza mieszkaniem? – zaprotestował słabo, budząc śmiech i kpiny reszty. A najgłośniej śmiał się on sam.
Vikram Patel był średniego wzrostu i budowy, ale tylko te z jego cech należały do przeciętnych. Jego przystojną, inteligentną twarz otaczały czarne włosy, gęste i kędzierzawe. Błyszczące i pełne ożywienia piwne oczy spoglądały z pewnością siebie, nos był długi i orli, a wąsik w stylu Zapaty spiczasty i nieskazitelnie wypielęgnowany. Ubierał się na czarno – kowbojskie buty, dżinsy, koszula i skórzana kamizelka – a na plecach miał płaski, czarny hiszpański kapelusz do flamenco, zwisający na rzemyku na szyi. Kowbojski krawat, pas z dolarowych monet i opaska na kapeluszu były ze srebra. Wyglądał jak bohater spaghetti westernów i one rzeczywiście były inspiracją dla jego stylu. Vikram miał obsesję na punkcie filmów Sergia Leone, Pewnego razu na Dzikim Zachodzie i Dobry, zły i brzydki. Później, kiedy lepiej go poznałem, kiedy patrzyłem, jak podbija serce ukochanej kobiety, i kiedy razem stanęliśmy, by walczyć z przeciwnikami, którzy chcieli mnie zabić, dowiedziałem się, że naprawdę jest bohaterem i że dorównuje każdemu ze swoich uwielbianych rewolwerowców.
Tego pierwszego wieczora, siedząc naprzeciwko niego, z zaskoczeniem patrzyłem, jak swobodnie czuje się w pozie czarnego kowboja. Vikram to taki człowiek, któremu na sercu leży kapelusz, powiedziała kiedyś Karla. Był to czuły żart i wszyscy to rozumieli, ale tkwiła w nim też krucha igiełka kpiny. Nie śmiałem się z innymi. Ludzie pokroju Vikrama, ludzie, którzy potrafią fantazyjnie nosić swoją obsesję, zawsze są bliscy memu sercu, podbitemu ich szczerością.
– Nie, naprawdę! – dodał. – W Kopenhadze jest taki klub, nazywają go telefonicznym. Są tam stoły, yaar, a każdy ma podświetlaną na czerwono liczbę. Jeśli przy stoliku dwunastym zobaczysz kogoś interesującego, naprawdę jakiś gorący towar, to wykręcasz numer dwunasty i rozmawiasz. Kurewsko zabójczy system, stary. W połowie przypadków nie wiesz, kto do ciebie dzwoni, a oni nie wiedzą, kim jesteś. Czasami gadasz przez godzinę i usiłujesz odgadnąć z kim, bo wszyscy inni też rozmawiają. A potem mówicie sobie, przy którym stoliku siedzicie. Nieźle się tam bawiłem, mogę was zapewnić. Ale gdyby chcieli urządzić coś takiego tutaj, nie przetrwałoby pięciu minut, bo nie mogliby tego opanować. Tak wielu facetów w Indiach to chutias, yaar. Zaczęliby przeklinać i mówić różne nieprzyzwoite rzeczy, kurewska dziecinada. I tyle. W Kopenhadze ludzie są o wiele fajniejsi i musimy przebyć cholernie daleką drogę, zanim ich dogonimy na skali fajności.
– Chyba już jest lepiej – wyrwała się Ulla. – Mam wrażenie, że Indie czeka dobra przyszłość. Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze, lepiej niż teraz, i wielu ludziom będzie o wiele łatwiej żyć.
Wszyscy wytrzeszczyliśmy na nią oczy. Przy stoliku zapanowała cisza. Wstrząsnął nami ten wyraz uczuć młodej kobiety, która zarabiała na życie, świadcząc usługi seksualne Hindusom, wystarczająco bogatym, by ją wykorzystywać. Była wykorzystywana i przynajmniej ja spodziewałem się po niej więcej cynizmu. Optymizm to kuzyn miłości, a pod trzema względami dokładnie ją przypomina: jest nachalny, nie ma prawdziwego poczucia humoru i pojawia się tam, gdzie się go najmniej spodziewamy.
– Doprawdy, moja kochana, głupiutka Ulla nic się nie zmienia – oznajmił Didier, krzywiąc się z niesmakiem. – Jeśli tak cię rozpiera miłość bliźniego, zacznij pracować jako kelnerka albo sprzątaczka. Dwa najszybsze sposoby na wyrobienie w sobie zdrowej niechęci do gatunku ludzkiego i jego przeznaczenia to podawać żarcie albo sprzątać za minimalną stawkę. Wykonywałem oba te zawody w strasznych czasach, kiedy byłem zmuszony do zarabiania na życie pracą fizyczną. Wówczas dowiedziałem się, że tak naprawdę nic się nie zmienia. I szczerze mówiąc, jestem zadowolony. W lepszym albo gorszym świecie w ogóle bym nie zarabiał.
– Bzdura – rzuciła Lettie. – Sytuacja może się zmienić na lepsze i na o wiele gorsze. Spytaj ludzi ze slumsów. To eksperci w temacie, jak bardzo może się pogorszyć człowiekowi. Mam rację, Karla?
Wszyscy spojrzeliśmy na Karlę. Przez chwilę bawiła się swoją filiżanką, powoli obracała ją na spodeczku długim palcem wskazującym.
– Myślę, że wszyscy jak tu siedzimy, musimy zapracować na swoją przyszłość – odezwała się powoli. – Sądzę, że przyszłość jest jak każda inna ważna sprawa. Trzeba na nią zapracować. Jeśli nie zapracujemy, nie będziemy mieć w ogóle przyszłości. A jeśli na nią nie zapracujemy, jeśli na nią nie zasłużymy, będziemy musieli żyć w teraźniejszości. Albo gorzej, w przeszłości. To chyba na tym polega miłość – to metoda zapracowania na przyszłość.
– A ja się zgadzam z Didierem – oznajmił Maurizio, kończąc posiłek szklanką wody z lodem. – Podoba mi się to, co jest teraz, i będę zadowolony, jeśli się nie zmieni.
– A ty? – spytała Karla, odwracając się do mnie.
– Co ja? – Uśmiechnąłem się.
– Gdybyś był szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy, przez jedną chwilę, ale od samego początku wiedział, że to się skończy smutkiem i przyniesie ból, czy wybrałbyś to szczęście, czy je ominął?
Zwrócona na mnie uwaga i to pytanie wytrąciły mnie z równowagi i na chwilę speszyło mnie wyczekiwanie w milczeniu na moją odpowiedź. Miałem wrażenie, że Karla już zadawała komuś to pytanie i że jest to rodzaj testu. Może wszystkich obecnych przy stole już o to spytała. Może odpowiedzieli i teraz chcą usłyszeć moją odpowiedź. Nie byłem pewien, czego się po mnie spodziewa, ale prawda wyglądała tak, że samo życie odpowiedziało za mnie na to pytanie. Dokonałem wyboru, uciekając z więzienia.
– Wybrałbym szczęście – powiedziałem i otrzymałem w nagrodę jej półuśmiech pełen zrozumienia lub rozbawienia, a może obu tych uczuć.
– A ja nie – odezwała się Ulla, marszcząc brwi. – Nienawidzę smutku. Nie mogę go znieść. Wolałabym w ogóle nic nie mieć, niż być choćby trochę smutna. Pewnie dlatego tak bardzo lubię spać, na? We śnie trudno być naprawdę smutnym. W snach jesteś szczęśliwy, boisz się i gniewasz, ale trzeba się dobrze obudzić, żeby być smutnym, nie sądzicie?
– Popieram cię – zgodził się Vikram. – Na tym świecie jest za dużo, kurwa, smutku, yaar. Dlatego wszyscy bez przerwy chodzą tacy nawaleni. A ja to już na pewno.
– Mmm… nie, ja się zgadzam z tobą, Lin – dodała Kawita, choć nie wiem, czy zgadzała się ze mną, czy też z przyzwyczajenia sprzeciwiała się Vikramowi. – Jeśli masz szansę na prawdziwe szczęście, musisz ją wykorzystać bez względu na koszt.
Didier zaczął się niepokoić, zirytowany obrotem rozmowy.
– Robicie się zbyt poważni.
– Ja nie! – zaprotestował ugodzony do żywego Vikram.
Didier przeszył go spojrzeniem, któremu towarzyszyło uniesienie brwi.
– Komplikujecie sprawy bardziej niż to konieczne. A to wszystko jest bardzo proste. Na początku baliśmy się wszystkiego – zwierząt, pogody, drzew, nocnego nieba – wszystkiego z wyjątkiem siebie nawzajem. Teraz boimy się siebie nawzajem i niemal niczego innego. Nikt nie wie, dlaczego pozostali robią to, co robią. Nikt nie mówi prawdy. Nikt nie jest szczęśliwy. Nikt nie jest bezpieczny. W obliczu tego, co tak bardzo jest nie tak z tym światem, najgorsze, co możesz zrobić, to przeżyć. A jednak przeżyć musisz. To ten dylemat sprawia, że wierzymy i czepiamy się złudzenia, że mamy duszę i że istnieje jakiś Bóg, któremu zależy na jej losie. I to wszystko!
Odchylił się w krześle i obiema rękami podkręcił wąs à la d’Artagnan.
– Nie wiem, co on powiedział – wymamrotał Vikram – ale jakoś się z nim zgadzam, a jednocześnie jestem obrażony.
Maurizio podniósł się do wyjścia. Położył rękę na ramieniu Karli, a do nas odwrócił się z olśniewającym uśmiechem, serdecznym i czarującym. Nie mogłem nie podziwiać tego uśmiechu, choć starałem się Maurizia za niego znienawidzić.
– Nie daj sobie zamieszać w głowie, Vikram – rzucił miło. – Didier potrafi mówić tylko na jeden temat: samego siebie.
– A jego przekleństwem jest to – dodała szybko Karla – że ten temat jest tak fascynujący.
– Merci, Karla, kochanie – wymamrotał Didier, składając jej lekki ukłon.
– Allora, Modena, idziemy. Może spotkamy się później, w Prezydencie, si? Ciao!
Pocałował Karlę w policzek, włożył przeciwsłoneczne ray-bany i wyszedł w tłoczną noc z Modeną u boku. Hiszpan przez cały wieczór nie odezwał się ani razu, ani nawet się nie uśmiechnął. Ale kiedy ich sylwetki znikały w tłumie na ulicy, dostrzegłem, że mówi do Maurizia z zaangażowaniem, wymachując pięścią. Patrzyłem za nimi, dopóki nie zniknęli, i z zaskoczeniem i pewnym wstydem usłyszałem Lettie, wypowiadającą głośno najpodlejszą z moich myśli.
– Nie jest taki super, jak wygląda – warknęła.
– Nikt nie jest taki super, jak wygląda – odparła Karla z uśmiechem, przykrywając rękę Lettie swoją dłonią.
– Nie lubisz już Maurizia? – spytała Ulla.
– Nienawidzę go. Nie, nie nienawidzę. Ale nim pogardzam. Robi mi się niedobrze na jego widok.
– Moja kochana Letitio… – zaczął Didier, ale Karla mu przerwała.
– Nie teraz, Didier. Daj spokój.
– Nie wiem, jak mogłam być tak głupia – warknęła Lettie, zaciskając zęby.
– Na ja… – powiedziała powoli Ulla. – Nie chcę mówić „a nie mówiłam, ale…”.
– A czemu nie? – spytała Kawita. – Ja uwielbiam mówić „a nie mówiłam”. Mówię Vikramowi „a nie mówiłam” co najmniej raz na tydzień. Wolę „a nie mówiłam” od czekolady.
– A ja go lubię – wtrącił Vikram. – Wiecie, że jest fantastycznym jeźdźcem? Jeździ jak Clint Eastwood, yaar. W zeszłym tygodniu widziałem go w Chowpatty, jechał konno po plaży z taką fantastyczną blondyną, laską ze Szwecji. Wyglądał dokładnie jak Clint w Mścicielu, no mówię wam. Kurwa, bosko.
– No pięknie, więc umie jeździć konno – odparła Lettie. – Jak mogłam go tak źle ocenić? W takim razie wszystko cofam.
– Ma też czadowe hi-fi w mieszkaniu – dodał Vikram, najwyraźniej nieświadomy jej stanu. – I cholernie fajne włoskie filmy.
– Dość tego! Wychodzę – oznajmiła Lettie. Wstała, sięgnęła po torebkę i książkę. Ze wzburzeniem potrząsała rudymi włosami, które łagodnymi falami opływały twarz. Jasna skóra była tak idealnie napięta na łagodnych konturach twarzy w kształcie serca, że przez chwilę w tym jaskrawym białym świetle Lettie wyglądała jak rozgniewana marmurowa Madonna i przypomniałem sobie słowa Karli: „Lettie jest najbardziej uduchowiona z nas wszystkich…”. Vikram zerwał się w ślad za nią.
– Odprowadzę cię do hotelu. Idę w twoją stronę.
– Czyżby? – Lettie odwróciła się do niego tak gwałtownie, że się wzdrygnął. – Czyli w którą?
– E… e… idę tak jakby wszędzie, yaar. To będzie bardzo długi spacer. Więc… więc… gdziekolwiek pójdziesz, pójdę w twoją stronę.
– No dobrze, skoro musisz – mruknęła. Miała zaciśnięte zęby, a oczy iskrzyły się błękitem. – Karla, kochanie, do zobaczenia w Tadź, jutro, na kawie. Przyrzekam, że tym razem się nie spóźnię.
– Przyjdę – zgodziła się Karla.
– Do zobaczenia wszystkim! – zawołała Lettie, machając.
– Tak, ja też do zobaczenia! – rzucił Vikram i popędził za nią.
– Wiesz, w Letitii najbardziej podoba mi się to – powiedział Didier w zamyśleniu – że nie ma w sobie ani odrobiny Francji. Nasza kultura, kultura Francji, jest tak silna i sugestywna, że niemal wszyscy, cały świat, są choćby odrobinę Francuzami. Ale Letitia to najbardziej niefrancuska kobieta na świecie.
– Aleś ty gadatliwy – zauważyła Kawita. – Dziś bardziej niż na ogół. O co chodzi: zakochałeś się czy odkochałeś?
Westchnął i spuścił wzrok na swoje dłonie, złożone jedna na drugiej.
– I to, i to. Jestem bardzo smutny. Federico, znasz go, odnalazł wiarę. Straszna rzecz, i bardzo mnie to zraniło, wyznaję ze smutkiem. Prawdę mówiąc, jego świętość złamała mi serce. Ale dość tego. Imtiaz Dharker ma nową wystawę u Dżahangira. Jej prace są zawsze zmysłowe i trochę niegrzeczne, i sprawiają, że znowu jestem sobą. Kawita, chciałabyś ze mną pójść?
– Jasne. – Uśmiechnęła się. – Z radością.
– Odprowadzę was do Regal Junction. – Ulla westchnęła. – Muszę się spotkać z Modeną.
Wstali, pożegnali się i ruszyli w stronę łuku wychodzącego na Causeway, ale wówczas Didier wrócił i stanął obok mnie. Położył mi rękę na ramieniu, jakby dla zachowania równowagi, i uśmiechnął się do mnie z zaskakującą czułością.
– Pojedź z nim – powiedział. – Pojedź z Prabakerem do tej wioski. Każde miasto świata ma w sercu wioskę. Nigdy nie zrozumiesz miasta, jeśli najpierw nie zrozumiesz wioski. Pojedź tam. A kiedy wrócisz, zobaczę, co z tobą zrobiły Indie. Bonne chance!
Oddalił się pospiesznie i zostałem sam z Karlą. Dopóki on i pozostali siedzieli przy stoliku, restauracja była hałaśliwa. Nagle wszystko ucichło albo tak mi się zdawało i nabrałem wrażenia, że każde moje słowo odbija się echem od stolika do stolika w tym wielkim pomieszczeniu.
– Opuszczasz nas? – spytała Karla, miłosiernie biorąc na siebie rozpoczęcie rozmowy.
– Hm. Prabaker zaprosił mnie na wycieczkę do wioski swoich rodziców. Nazywa to „swoją rdzenną wioską”.
– I pojedziesz?
– Tak, tak, chyba tak. To pewien zaszczyt taka propozycja, tak sądzę. Powiedział, że raz na pół roku wraca do wioski, by złożyć rodzicom wizytę. Robi tak od dziewięciu lat, odkąd pracuje w bombajskiej turystyce. Ale jestem pierwszym cudzoziemcem, którego zaprosił.
Mrugnęła do mnie; zawiązek uśmiechu poruszył kącikami jej ust.
– Może nie jesteś pierwszy. Może jesteś pierwszym jego turystą na tyle szalonym, żeby się naprawdę zgodzić, ale to na jedno wychodzi.
– Myślisz, że przyjęcie zaproszenia to szaleństwo?
– Wcale nie! A przynajmniej prawidłowe szaleństwo, takie jak nasze. Gdzie jest ta wioska?
– Właściwie nie wiem. Gdzieś na północy. Powiedział, że trzeba jechać pociągiem i dwoma autobusami.
– Didier ma rację. Musisz pojechać. Jeśli chcesz tu zostać, w Bombaju, tak jak twierdzisz, powinieneś spędzić trochę czasu w wiosce. Wioska jest kluczem.
Mijający nas kelner przyjął nasze ostatnie zamówienie i po chwili przyniósł bananowe lassi dla Karli i czaj dla mnie.
– Ile trzeba czasu, żeby poczuć się tu swobodnie? No wiesz, ty zawsze jesteś taka odprężona i jak u siebie. Jakbyś się tu urodziła.
– No, nie wiem. To jest moje miejsce, jeśli mnie rozumiesz, i wiedziałam to od pierwszego dnia, od pierwszych godzin. Więc w pewnym sensie czułam się swobodnie od samego początku.
– Śmieszne, że to mówisz. Sam się czułem podobnie. Godzinę po wylądowaniu miałem niewiarygodnie silne uczucie, że to dla mnie właściwe miejsce.
– Przypuszczam, że prawdziwy przełom przyszedł z językiem. Kiedy zaczęłam śnić w hindi, zrozumiałam, że jestem w domu. Od tego momentu wszystko znalazło się na swoim miejscu.
– Więc klamka zapadła? Zostaniesz tu na zawsze?
– Nie ma czegoś takiego jak „na zawsze” – odpowiedziała jak zwykle powoli i z namysłem. – Nie wiem, dlaczego używamy tego słowa.
– Wiesz, o co mi chodzi.
– Aha. Aha. No, zostanę, dopóki nie dostanę tego, czego chcę. I może potem pojadę gdzie indziej.
– A czego chcesz?
Zmarszczyła brwi w zamyśleniu i popatrzyła mi prosto w oczy. Był to wyraz, który z czasem dobrze poznałem i zdawał się mówić: „Jeśli musisz pytać, nie masz prawa do odpowiedzi”.
– Chcę wszystkiego – powiedziała ze słabym, krzywym uśmiechem. – Wiesz, kiedyś powiedziałam to przyjacielowi, a on na to, że najlepszą sztuczką w życiu jest chcieć niczego i dostać to.
Później przepchnęliśmy się przez tłum na Causeway i Strand i ruszyliśmy pod liściastym sklepieniem pustych ulic za ucichłym na noc targiem w Kolabie, wreszcie zatrzymaliśmy się przy ławeczce pod wielkim wiązem w pobliżu mieszkania Karli.
– To prawdziwy paradygmat – powiedziałem, starając się wyjaśnić to, o czym mówiłem po drodze. – Kompletnie odmienny sposób patrzenia na rzeczy i myślenia o nich.
– Masz rację. Właśnie tak.
– Prabaker zabrał mnie do czegoś w rodzaju hospicjum, starego bloku koło szpitala Świętego Jerzego. Był pełen chorych i umierających, którym dano kawałek podłogi, by mogli na nim umrzeć. A właściciel tego miejsca, który ma tam reputację kogoś w rodzaju świętego, chodził i oznaczał ludzi symbolami liczby użytecznych narządów. To był ogromny bank narządów, pełen żywych ludzi, którzy płacą za przywilej zgonu w cichym, czystym miejscu, nie na ulicy, własnymi narządami. Wszyscy ci ludzie byli mu żałośnie wdzięczni. Wielbili go. Spoglądali na niego z miłością.
– Przez te dwa tygodnie Prabaker nieźle dał ci w kość, co?
– No, były i gorsze rzeczy. Ale prawdziwy problem polega na tym, że nie można nic zrobić. Widzi się dzieci, które… no, mają wielkie kłopoty, widzi się ludzi ze slumsów… zabrał mnie do swoich slumsów i ten smród otwartej latryny, i beznadziejny chaos, i ci ludzie, gapiący się od progu chat i… i nie można niczego zmienić. Nie masz na to wpływu. Musisz się pogodzić z tym, że może być gorzej i nigdy nie będzie dużo lepiej, a ty jesteś kompletnie bezradny w obliczu tych faktów.
– Dobrze wiedzieć, co jest nie tak z tym światem – odezwała się Karla po chwili. – Ale równie ważne jest wiedzieć, że czasami, choć jest bardzo źle, nie masz na to wpływu. Na tym świecie jest wiele złych rzeczy, które tak naprawdę nie są aż tak złe, dopóki nikt nie próbuje ich zmieniać.
– Nie wiem, czy chcę w to wierzyć. Zdaję sobie sprawę, że masz rację. Wiem, że czasem pogarszamy sytuację, choć bardzo staramy się ją poprawić. Ale chcę wierzyć, że jeśli będziemy postępować jak należy, wszystkich i wszystko można zmienić na lepsze.
– Wiesz, dzisiaj spotkałam Prabakera. Kazał mi spytać cię o wodę, cokolwiek to znaczy.
– A, tak. – Roześmiałem się. – Wczoraj wyszedłem z hotelu na spotkanie z Prabakerem. Ale na klatce schodowej byli Hindusi i jeden za drugim nieśli na głowach wielkie dzbany z wodą, i wchodzili po schodach. Musiałem się cofnąć pod ścianę, żeby ich przepuścić. Na dole zobaczyłem wielką drewnianą beczkę na metalowych kółkach. Coś w rodzaju cysterny. Jeden facet zanurzał wiadro w beczce i napełniał wodą wielkie dzbany. Gapiłem się na niego bardzo długo, a tamci faceci wiele razy kursowali po schodach. Kiedy zjawił się Prabaker, spytałem, co robią. Powiedział, że to woda na mój prysznic. Że woda na prysznic pochodzi ze zbiornika na dachu, a ci ludzie napełniają go dzbanami.
– Oczywiście.
– Tak, ty to wiesz i ja to także już wiem, ale wczoraj usłyszałem o tym po raz pierwszy w życiu. W tym upale nabrałem zwyczaju brania prysznica trzy razy dziennie. Nie przyszło mi do głowy, że ludzie muszą wchodzić na szóste piętro, żeby napełnić ten cholerny zbiornik, bym ja mógł brać prysznic. Poczułem się strasznie, wiesz? Powiedziałem Prabakerowi, że nigdy więcej nie wykąpię się w tym hotelu. Nigdy.
– A on co powiedział?
– Powiedział: „Nie, nie, nie rozumiesz”. Nazwał to „ludzką robotą”. Tylko dzięki takim turystom jak ja ci ludzie mają pracę. I powiedział, że każdy z nich utrzymuje ze swoich zarobków rodzinę. „Powinieneś brać trzy prysznice, cztery prysznice, nawet pięć pryszniców codziennie”.
Pokiwała głową.
– Potem kazał mi obserwować tych mężczyzn, którzy znowu wyruszyli w miasto, pchając cysternę. I chyba rozumiem, o co mu chodziło, co chciał mi pokazać. To byli silni faceci. Silni, dumni i zdrowi. Nie żebrali i nie kradli. Ciężko pracowali na chleb i byli z tego dumni. Kiedy znaleźli się na ulicy, z tymi silnymi mięśniami, i kiedy młode dziewczyny zaczęły rzucać im ukradkowe spojrzenia, podnieśli głowy i spojrzeli prosto przed siebie.
– I nadal bierzesz w hotelu prysznic?
– Trzy razy dziennie. – Roześmiałem się. – Powiedz, dlaczego Lettie jest taka zła na Maurizia?
Spojrzała na mnie, zajrzała mi prosto w oczy – drugi raz tego wieczoru.
– Lettie ma znajomego w rejestracji cudzoziemców. To oficer policji, ma obsesję na punkcie szafirów, a Lettie dostarcza mu je po cenie hurtowej albo trochę niższej. Czasami w zamian za tę… przysługę… może załatwić przedłużenie wizy, niemal na czas nieokreślony. Maurizio chciał, żeby mu przedłużyła wizę na następny rok. Pozwolił jej sądzić, że jest w niej zakochany, no, można powiedzieć, że ją uwiódł, a kiedy dostał to, czego chciał, rzucił ją.
– Lettie jest twoją przyjaciółką…
– Ostrzegałam ją. Maurizia nie należy kochać. Można z nim robić wszystko, byle go nie kochać. Nie posłuchała.
– Nadal lubisz Maurizia? Choć tak potraktował twoją przyjaciółkę?
– Maurizio postąpił zgodnie z moimi przewidywaniami. W jego pojęciu była to wymiana uczucia za wizę i transakcja była uczciwa. Ze mną by się na to nie odważył.
– Boi się ciebie? – spytałem z uśmiechem.
– Tak, chyba trochę. Między innymi dlatego go lubię. Nie mogłabym szanować człowieka, który nie ma dość rozsądku, by się mnie chociaż trochę bać.
Wstała, a ja wstałem razem z nią. W świetle latarni jej zielone oczy były klejnotami pożądania, mokrymi od światła. Jej usta wygięły się w półuśmiechu, który należał do mnie – ta chwila należała tylko do mnie – a ten żebrak, moje serce, poczuł nadzieję i zaczął błagać.
– Jutro – powiedziała – kiedy pojedziesz do wioski Prabakera, postaraj się kompletnie odpuścić i poddać temu doświadczeniu. Po prostu… odpuść sobie. W Indiach czasami trzeba się poddać, zanim się wygra.
– Zawsze masz jakąś mądrą radę, co? – zauważyłem z cichym śmiechem.
– Ta nie jest mądra. Myślę, że mądrość to tylko spryt wypatroszony z odwagi. Wolałabym być sprytna niż mądra. Większość znanych mi mędrców to przykre osobniki, ale jeszcze nie poznałam sprytnego mężczyzny czy kobiety, których bym nie polubiła. Gdybym chciała dać ci mądrą radę – których nie daję – powiedziałabym: nie upijaj się, nie wydaj wszystkich pieniędzy i nie zakochaj się w jakiejś ładnej wieśniaczce. To by było mądre. Oto różnica między sprytnym i mądrym. Wolę spryt i dlatego kazałam ci się poddać, choćby cię w tej wiosce spotkało nie wiadomo co. Dobrze, zbieram się. Spotkaj się ze mną po powrocie. Będę czekała. Naprawdę.
Pocałowała mnie w policzek i odwróciła się. Nie mogłem usłuchać impulsu, który kazał mi chwycić ją w ramiona i pocałować w usta. Odprowadziłem ją wzrokiem, jej ciemną sylwetkę, będącą częścią nocy. Potem weszła w ciepłe, żółte światło przy drzwiach swego mieszkania i zupełnie jakby moje oczy ożywiły jej cień, jakby moje serce nadało jej kolory i światło miłości. Odwróciła się, zobaczyła mnie i cicho zamknęła drzwi.
Ta ostatnia godzina z nią była próbą borsalina, byłem tego pewien, i przez całą drogę do hotelu zadawałem sobie pytanie, czy ją zdałem. Nadal się nad tym zastanawiam – po tylu latach – i ciągle nie wiem.