Читать книгу Shantaram - Roberts Gregory David - Страница 3
I
1
ОглавлениеDużo czasu minęło i wiele się na świecie zmieniło, zanim nauczyłem się tego, co wiem o miłości, przeznaczeniu i ludzkich decyzjach, ale w gruncie rzeczy wszystko to dotarło do mnie w jednej chwili, kiedy zostałem przykuty do muru i zaczęły się tortury. Jakimś sposobem zdałem sobie sprawę – poprzez krzyk w mojej głowie – że choć jestem spętany, bezradny i krwawię, pozostałem wolny; mogłem znienawidzić ludzi, którzy mnie torturowali, albo im wybaczyć. Wiem, nie brzmi to dobrze. Jednak w szarpnięciach i kąsaniu łańcucha, kiedy tylko tyle ci zostało, ta wolność stanowi wszechświat możliwości. A wybór pomiędzy nienawiścią i wybaczeniem może stać się historią twojego życia.
Moja historia jest długa i pełna różnych zwrotów. Byłem rewolucjonistą, który zgubił ideały w heroinie, filozofem, który utracił moralność w zbrodni, i poetą, którego dusza przepadła w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Kiedy uciekłem z tego więzienia przez frontowy mur, pomiędzy dwiema wieżyczkami wartowników, stałem się w moim kraju najbardziej poszukiwanym człowiekiem. Szczęście uciekło razem ze mną i wspólnie pofrunęliśmy przez cały kraj aż do Indii, gdzie dołączyłem do bombajskiej mafii. Szmuglowałem broń i inne towary, byłem fałszerzem. Na trzech kontynentach trzymano mnie w kajdanach, bito, dźgano i głodzono. Poszedłem na wojnę. Zdobywałem działa wroga. I przeżyłem, a ludzie wokół mnie zginęli. Byli lepsi ode mnie, prawie wszyscy; lepsi ode mnie ludzie tracili życie przez jeden błąd, jedną fatalną sekundę czyjejś nienawiści, miłości albo obojętności. A ja ich grzebałem, zbyt wielu, opłakiwałem ich życie i historię.
Ale moja opowieść nie zaczyna się wśród nich ani w mafii; sięga do tego pierwszego dnia w Bombaju. To tam los włączył mnie do gry. Szczęście dało mi karty, które doprowadziły mnie do Karli Saaranen. I zacząłem grać tymi kartami od pierwszego spojrzenia w jej zielone oczy. Tak więc ta historia zaczyna się jak wszystkie inne – od kobiety, miasta i odrobiny szczęścia.
Tamtego pierwszego dnia w Bombaju od razu zwróciłem uwagę na inny zapach powietrza. Poznałem ten zapach, zanim jeszcze zobaczyłem i usłyszałem Indie, idąc pępowiną korytarza łączącego samolot z lotniskiem. Podekscytował mnie i zachwycił w tej pierwszej bombajskiej minucie, mnie, wyzwolonego z więzienia nowego przybysza w szerokim świecie, lecz wtedy go nie znałem i nie mogłem znać. Teraz wiem, że to słodka, gorąca woń nadziei, która jest przeciwieństwem nienawiści; i kwaśny, przytłumiony zapach chciwości, która jest przeciwieństwem miłości. To zapach bogów, demonów, imperiów i cywilizacji zmartwychwstających i upadających. To namacalny zapach błękitnego morza, bez względu na to, w którym miejscu miasta się znajdujesz, i metaliczny jak krew zapach maszyn. Zapach ruchu, snu i odchodów sześćdziesięciu milionów zwierząt, z których ponad połowę stanowią ludzie i szczury. Zapach złamanych serc i trudu życia, wielkich upadków i miłości, z których rodzi się odwaga. Zapach dziesięciu tysięcy restauracji, pięciu tysięcy świątyń, kościołów i meczetów, i setek bazarów, na których sprzedaje się wyłącznie perfumy, przyprawy, kadzidła oraz świeże kwiaty. Karla powiedziała kiedyś, że to najbrzydszy ładny zapach świata i oczywiście miała rację, w tym sensie, w jakim zawsze ją miała. Ale za każdym powrotem do Bombaju jest to moje pierwsze doznanie w tym mieście – ten zapach przebijający się ponad wszystko – które wita mnie i mówi, że wróciłem do domu.
Drugim doznaniem był skwar. Stałem w kolejkach na lotnisku, o pięć minut drogi od klimatyzowanego wnętrza samolotu, a ubranie błyskawicznie przesiąkło mi potem. Serce łomotało w odpowiedzi na nowy klimat. Każdy oddech był małym i bolesnym zwycięstwem. Przekonałem się, że to się nigdy nie kończy, ten pot, bo upał, który go wywołuje, jest wilgotny. Dławiąca wilgoć zmienia nas wszystkich w Bombaju w płazy oddychające wodą zawartą w powietrzu; człowiek uczy się z tym żyć – i to żyć z zadowoleniem – albo wyjeżdża.
Byli jeszcze ludzie. Z Asamu, Jaru i Pendżabu; ludzie z Radżasthanu, Bengalu i Tamilnadu; z Puszkaru, Koczinu i Konaraku; z kasty wojowników, braminów i niedotykalnych; hinduiści, muzułmanie, chrześcijanie, buddyści, parsowie, dżiniści, animiści; o skórze jasnej i ciemnej, o oczach zielonych, miodowych i czarnych; o wszelkich możliwych rysach twarzy i sylwetkach – ta nieporównywalna piękność, Indie.
Wszystkie te miliony Bombaju – i jeszcze więcej. Dwaj najlepsi przyjaciele przemytnika to muł i wielbłąd. Muły przenoszą kontrabandę przez kontrolę celną. Wielbłądy to nieświadomi turyści, którzy pomagają przemytnikowi przejść przez granicę. Dla kamuflażu, używając fałszywych paszportów i dokumentów, przemytnicy dobierają sobie towarzyszy podróży – wielbłądy – którzy nieświadomie przeprowadzają ich bezpiecznie, bez wzbudzania podejrzeń przez punkty kontroli na lotnisku lub granicy.
Wtedy tego nie wiedziałem. Sztuki przemytu nauczyłem się dużo później, wiele lat później. Podczas tej pierwszej podróży do Indii działałem instynktownie, a jedynym szmuglowanym towarem byłem ja, moja krucha i zraniona wolność. Miałem fałszywy paszport z Nowej Zelandii, z nowym zdjęciem na miejscu starego. Sam go zrobiłem i nie było to dzieło sztuki. Byłem pewien, że zda egzamin podczas rutynowej kontroli, ale gdybym wzbudził podejrzenia i ktoś sprawdziłby mnie w nowozelandzkiej ambasadzie, podstęp szybko by się wydał. Podczas podróży z Auckland do Indii przeszedłem cały samolot w poszukiwaniu właściwej grupy Nowozelandczyków. Znalazłem paru studentów, którzy jechali na subkontynent po raz drugi. Poprosiłem, żeby podzielili się ze mną doświadczeniem i radami, i nawiązaliśmy znajomość, dzięki której w punkcie kontroli na lotnisku zjawiliśmy się razem. Indyjscy urzędnicy uznali, że podróżuję razem z tą beztroską i dobroduszną grupą, więc sprawdzili mnie tylko pobieżnie.
Ukąszenia słońca na dworze odebrałem już sam, pijany wolnością: kolejny przeskoczony mur, kolejna przekroczona granica, kolejny dzień i noc tułaczki i ukrywania się. Uciekłem z więzienia niespełna dwa lata temu, ale życie zbiega polega na ciągłej ucieczce, co dzień, co noc. I choć nie jest to zupełna wolność, nigdy nią nie będzie, nowość pachnie nadzieją i trwożnym uniesieniem: nowy paszport, nowy kraj, nowe zmarszczki strachu na mojej młodej twarzy, pod szarymi oczami. Stałem na pełnej ludzi ulicy, pod wypaloną niebieską miską bombajskiego nieba, a moje serce było czyste i głodne obietnic jak monsunowy poranek w ogrodach Malabaru.
– Proszę pana! Proszę pana! – zawołał ktoś za moimi plecami.
Ręka chwyciła moje ramię. Zatrzymałem się. Napiąłem w panice mięśnie, zdusiłem strach. Nie uciekaj. Nie panikuj. Odwróciłem się.
Przede mną stał niski człowieczek w brudnym brązowym mundurze. Trzymał moją gitarę. Niski to mało powiedziane, był maleńki, był karłem z wielką głową i odciśniętą w rysach zdumioną niewinnością zespołu Downa. Włożył mi gitarę w ręce.
– To pańska muzyka. To pan zgubił muzykę, prawda?
To faktycznie była moja gitara. Natychmiast uświadomiłem sobie, że zapomniałem ją zabrać spomiędzy bagażu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób ten człowieczek odgadł, że to moja własność. Kiedy uśmiechnąłem się z ulgą i zaskoczeniem, człowieczek rozpromienił się z tą idealną szczerością, której się boimy i którą nazywamy prostotą. Podał mi gitarę, a wtedy zauważyłem, że ma błonę między palcami, jak ptak błotny. Wysupłałem z kieszeni parę banknotów i podałem mu, ale cofnął się niezdarnie na krótkich nóżkach.
– Pieniądze nie. My tu pomagamy. Witamy w Indiach – powiedział i uciekł w gąszcz ludzkich ciał.
Kupiłem bilet do miasta w autokarowej sieci Veteran’s Bus Service, w której pracują byli żołnierze armii indyjskiej. Mój plecak i torbę podróżną wciągnięto na dach i wrzucono na stertę bagaży z precyzyjną i nonszalancką brutalnością; widziałem to i postanowiłem nie rozstawać się z gitarą. Usiadłem z tyłu autobusu; dołączyło do mnie dwóch długowłosych podróżnych. Autobus szybko wypełnił się Hindusami i obcokrajowcami, przeważnie młodymi i oszczędzającymi na kosztach podróży.
Kiedy mieliśmy już prawie komplet, kierowca odwrócił się, zmierzył nas złowrogim spojrzeniem, splunął przez otwarte drzwi strugą jaskrawej czerwieni betelu i ogłosił zbliżający się odjazd.
– Thik hain, challo!
Silnik ryknął, biegi zgrzytnęły i pomknęliśmy z niepokojącą szybkością wśród tłumów tragarzy i pieszych, którzy uskakiwali przed autobusem w ostatniej chwili. Nasz konduktor, siedzący na ostatnim schodku, obrzucał ich z nienawiścią wyszukanymi obelgami.
Podróż z lotniska do miasta rozpoczęliśmy od szerokiej, nowoczesnej drogi obsadzonej z obu stron krzakami i drzewami. Zupełnie jak w schludnym otoczeniu międzynarodowego lotniska w moim rodzinnym Melbourne. To podobieństwo uśpiło moją czujność i wprowadziło w ufny trans, z którego wyrwano mnie tak brutalnie przy pierwszym zwężeniu drogi, jakby kontrast był zamierzony. Pierwszy widok slumsów w miejscu, gdzie liczne pasma autostrady zrosły się w jedno, a drzewa znikły, chwycił moje serce w szpony wstydu.
Akry slumsów ciągnęły się jak brązowe i czarne wydmy wzdłuż drogi i dotykały nieba brudnymi mirażami w rozgrzanym powietrzu. Żałosne schronienia sklecone ze szmat, skrawków plastiku i papieru, trzcinowych mat i bambusa tuliły się, połączone ze sobą, a między nimi wiły się wąskie ścieżki. Nic w tej gigantycznej plątaninie nie było wyższe od człowieka.
Wydawało się niemożliwe, że nowoczesne lotnisko, pełne zamożnych i zabieganych podróżnych, znajduje się zaledwie parę kilometrów od tych złamanych, spopielonych marzeń. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że tu się wydarzyła jakaś katastrofa, a slumsy to obóz dla ocalałych. Parę miesięcy później dowiedziałem się, że to rzeczywiście ocaleni, ci ludzie ze slumsów; katastrofy, które ich tu rzuciły, to bieda, głód i rozlew krwi. A do miasta co tydzień przybywa pięć tysięcy nowych przybyszy, tydzień za tygodniem, rok za rokiem.
W miarę jak pokonywaliśmy kolejne kilometry, a setki mieszkańców slumsów zmieniały się w tysiące i dziesiątki tysięcy, sumienie zaczęło mi doskwierać. Czułem się zbrukany własnym zdrowiem i pieniędzmi w kieszeni. Te wyrzuty sumienia, jeśli się je w ogóle ma, towarzyszące pierwszej konfrontacji ze skrzywdzonymi tego świata, są okropne. Okradałem banki i handlowałem narkotykami, strażnicy więzienni bili mnie, aż trzaskały kości, otrzymywałem ciosy i sam je zadawałem. Uciekłem od trudnego więziennego życia z trudnymi ludźmi, w trudny sposób – przez frontowy mur. A jednak to pierwsze spotkanie z biedą i rozpaczą slumsów, z tym bólem sięgającym kresu, raniło mi oczy. Przez jakiś czas przyjmowałem cios za ciosem.
Potem z iskier wstydu i wyrzutów sumienia wybuchł pożar gniewu, dławiącej wściekłości na tę niesprawiedliwość: co za rząd, myślałem, co za system pozwala na takie cierpienie?
Ale slumsy ciągnęły się kilometrami, a chwilową ulgę przynosił tylko widok prosperujących sklepów i kruszących się, omszałych domów ludzi stosunkowo zamożnych. Slumsy ciągnęły się nieprzerwanie, a ich jawna wszechobecność stępiła moją wrażliwość przybysza. Ogarnęło mnie coś w rodzaju zdumienia. Przestałem zwracać uwagę na ich ogrom, a zacząłem dostrzegać ludzi, którzy tam mieszkali. Kobieta pochyliła się, by wyszczotkować czarne jedwabiste włosy. Inna kąpała dziecko, polewając je wodą z miedzianego talerza. Mężczyzna prowadził trzy kozy z czerwonymi wstążeczkami zawiązanymi na obrożach. Inny golił się przed pękniętym lustrem. Wszędzie bawiły się dzieci. Mężczyźni nosili wodę w wiadrach. Naprawiali chaty. I jak okiem sięgnąć, ludzie uśmiechali się i śmiali.
Autobus zatrzymał się w korku, a z chaty od strony mojego okna wyszedł mężczyzna. Był cudzoziemcem, miał skórę równie jasną, jak każdy z nowych przybyszy w autobusie, a jego jedynym ubraniem był zamotany kawał bawełny w hibiskusowy wzór. Przeciągnął się, ziewnął i podrapał bez skrępowania po gołym brzuchu. Jego twarz i sylwetka tchnęły ostentacyjnym i krowim spokojem. Przyłapałem się na tym, że mu go zazdroszczę, a także powitalnych uśmiechów grupy, która minęła go, idąc w stronę szosy.
Autobus znowu ruszył z szarpnięciem i straciłem mężczyznę z oczu. Jednak jego widok zmienił moje poglądy na slumsy. Widok człowieka tak obcego w tym miejscu jak ja ukazał mi obraz tego świata. To, co wydawało mi się niewyobrażalnie dziwne i dalekie, nagle stało się możliwe, zrozumiałe i w końcu – fascynujące.
Wtedy spojrzałem na ludzi i dostrzegłem, jacy są zapracowani – ile trudu i energii wkładają w swoje życie. Wnętrza chat, które odsłaniały się przede mną przelotnie, były pomimo swej nędzy zdumiewająco czyste: podłogi bez jednej plamki i lśniące metalowe garnki ustawione w schludne piramidy. I wreszcie coś, co powinno mi się rzucić w oczy na samym początku – ich uroda. Kobiety w szkarłacie, błękicie i złocie; kobiety idące boso przez nędzę i chaos slumsów, z cierpliwą, ulotną gracją; białozęba, migdałowooka uroda mężczyzn; i czuła serdeczność dzieci o smukłych kończynach: starsze bawiły się z młodszymi, wiele nosiło małych braciszków i siostrzyczki na smukłych biodrach. I tak po półgodzinnej jeździe uśmiechnąłem się po raz pierwszy.
– Ale to ładne – odezwał się młody mężczyzna za moimi plecami, przyglądając się scenie za oknem. Kanadyjczyk, co obwieszczał znaczek z liściem klonu na kurtce; wysoki, tęgi, z jasnymi oczami i ciemnymi włosami do ramion. Jego towarzysz wyglądał jak jego niższa, bardziej zwarta wersja; byli ubrani w identyczne wytarte dżinsy, sandały i cienkie perkalowe kurtki.
– Słucham?
– Pierwszy raz? – spytał w odpowiedzi. Skinąłem głową. – Tak myślałem. Nie przejmuj się, od tej pory będzie trochę lepiej. Mniej slumsów i w ogóle. Ale w Bombaju nigdzie nie jest całkiem dobrze. To najbardziej niechlujne miasto w Indiach, możesz mi wierzyć.
– Święte słowa – zgodził się niższy mężczyzna.
– Ale zaraz zaczną się ładne świątynie i duże brytyjskie budynki, całkiem w porządku; kamienne lwy, mosiężne latarnie i tak dalej. Ale to nie są Indie. Prawdziwe Indie są wyżej, bliżej Himalajów, w Manali albo w świętym mieście Waranasi, albo na wybrzeżu Kerali. Żeby znaleźć prawdziwe Indie, musisz się wydostać z miasta.
– A wy dokąd jedziecie?
– Zamieszkamy w aśramie – oznajmił jego kolega. – W Punie. Prowadzona przez radżniszów. Najlepsza w kraju.
Dwie pary czystych bladoniebieskich oczu przyglądały mi się z oceniającą, niemal oskarżycielską wyższością tych, którzy wierzą, że znaleźli jedyną słuszną drogę.
– Wynajmujesz?
– Słucham?
– Wynajmiesz pokój czy tylko przejedziesz przez Bombaj?
– Nie wiem – odparłem i znowu odwróciłem się do okna. Tak było; nie wiedziałem, czy chcę zatrzymać się na jakiś czas w Bombaju, czy jechać dalej do… dokądkolwiek. Nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć. W tamtej chwili byłem, jak to nazywa Karla, najbardziej niebezpiecznym i fascynującym zwierzęciem świata: odważnym, twardym mężczyzną bez żadnych planów. – Nic nie zaplanowałem. Ale chyba zatrzymam się na jakiś czas w Bombaju.
– My tam przenocujemy, a rano złapiemy pociąg. Jeśli chcesz, możemy zamieszkać razem. We trzech dużo taniej wyjdzie.
Spojrzałem w te szczere niebieskie oczy. Może lepiej będzie na początek zamieszkać z kimś, pomyślałem. Ich autentyczne dokumenty i uśmiechy zatuszują jakoś mój fałszywy paszport. Może tak będzie bezpieczniej.
– I jest dużo bezpieczniej – dodał Kanadyjczyk.
– No właśnie – powiedział jego kolega.
– Bezpieczniej? – podchwyciłem z nonszalancją, której nie czułem.
Autobus zwolnił, jechał w wąwozach trzy- i czteropiętrowych budynków. Ruch uliczny kipiał z zadziwiającą i tajemniczą skutecznością – taniec autobusów, ciężarówek, rowerów, samochodów, wozów ciągniętych przez woły, skuterów i ludzi. Przez otwarte okna naszego sfatygowanego autobusu buchał aromat przypraw, perfum, spalin i nawozu – duszna, lecz nie przykra mieszanka, a przez fale nieznanej muzyki przebijały się głosy. Na każdym rogu widniały gigantyczne plakaty reklamujące indyjskie filmy. Ich nienaturalne kolory buzowały za opaloną twarzą wysokiego Kanadyjczyka.
– No pewnie, że bezpieczniej. Człowieku, to jest Gotham City. Uliczne dzieciaki znają więcej sposobów na wyciągnięcie ci kasy z kieszeni niż kasyno.
– Jak to w mieście, stary – wyjaśnił niski. – Wszystkie miasta są takie same. Nie tylko te. Tak samo jest w Nowym Jorku, Rio czy Paryżu. Wszystkie są plugawe i szalone. Jak to w mieście, jarzysz? Odwiedź inne części Indii, to się zakochasz. To wielki kraj, ale miasta są naprawdę popieprzone, muszę przyznać.
– I te cholerne hotele – dodał wysoki. – Mogą cię okraść, jak będziesz spokojnie siedział w pokoju i palił trawkę. Mają układy z policją, biorą cię do pierdla i zabierają wszystkie pieniądze. Najbezpieczniej trzymać się razem i podróżować z innymi, uwierz mi.
– I uciekaj z miasta jak najszybciej – dodał niski. – Ja nie mogę! Widziałeś?
Autobus skręcił w szeroki bulwar ogrodzony ogromnymi głazami, który prowadził w stronę turkusowego morza. Na tych kamieniach przysiadła mała kolonia czarnych, rosochatych chat, jak wrak jakiegoś ciemnego i prymitywnego statku, wyrzucony na brzeg morza. Te chaty się paliły.
– Jasna cholera! Patrz! Stary, ten facet się smaży! – Wysoki Kanadyjczyk wskazał człowieka biegnącego do morza. Jego ubranie i włosy stały w ogniu. Pośliznął się, wpadł ciężko między głazy. Kobieta z dzieckiem dogonili go i zdławili płomienie rękami i własnymi ubraniami. Inni usiłowali ugasić chaty albo tylko stali i patrzyli na pożar swoich symbolicznych schronień. – Widziałeś? Już po nim, mówię ci.
– A jak! – zgodził się niski.
Kierowca zwolnił, tak jak inni, żeby popatrzeć na pożar, ale zaraz przyspieszył. Żaden pojazd na zatłoczonej drodze się nie zatrzymał. Odwróciłem się i wyglądałem przez tylną szybę, aż zwęglone pniaki chat zmieniły się w płatki sadzy, a brązowy dym pożaru był już tylko cieniem zniszczenia.
Na końcu tego długiego nadmorskiego bulwaru skręciliśmy w lewo w szeroką ulicę z nowoczesnymi zabudowaniami. Były to wielkie hotele z odźwiernymi w liberiach, którzy stali pod kolorowymi markizami. W pobliżu znajdowały się ekskluzywne restauracje w girlandach ogrodów. Słońce migotało w polerowanym szkle i mosiądzu fasad biur linii lotniczych i innych instytucji. Liczne stragany chroniły się pod wielkimi parasolami przed porannym słońcem. Hindusi, którzy tędy przechodzili, byli w twardych półbutach i zachodnich garniturach, kobiety nosiły drogie jedwabie. Wyglądali poważnie i godnie, kiedy tak pędzili z marsowymi minami od jednego wielkiego biurowca do drugiego.
Wszędzie wokół widać było kontrast między zwyczajnym i nadzwyczajnym. Wozy zaprzęgnięte w woły stawały na światłach obok nowoczesnych sportowych samochodów. Jakiś człowiek przykucnął, by sobie ulżyć za dyskretną osłoną talerza satelitarnego. Elektryczny wózek widłowy służył do wyładowywania towarów ze starego wozu o drewnianych kołach. Miało się wrażenie, że człapiąca, niezmordowana i daleka przeszłość wpadła, nienaruszona, przez barierę czasu we własną przyszłość. To mi się podobało.
– Jesteśmy prawie na miejscu – oznajmił mój towarzysz. – Centrum znajduje się parę przecznic dalej. Może nie jest to dokładnie to, co uważamy za centrum. To tylko turystyczna dzielnica, gdzie znajduje się większość tanich hoteli. Ostatni przystanek. Nazywa się Kolaba.
Wyjęli z kieszeni paszporty i czeki podróżne, po czym wepchnęli je za pazuchę. Ten niższy zdjął zegarek i także umieścił wraz z pieniędzmi, paszportem i innymi cennymi rzeczami w slipkach. Podchwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się.
– No co. Przezorny zawsze ubezpieczony!
Wstałem i przepchnąłem się na przód. Kiedy samochód się zatrzymał, byłem pierwszy przy wyjściu, ale tłum na chodniku nie pozwolił mi wysiąść. Naganiacze – pracujący na ulicy dla hotelarzy, handlarzy narkotyków i innych miejskich biznesmenów – łamaną angielszczyzną zachwalali tanie pokoje i inne okazje. Pierwszy do drzwi dopadł niewielki człowieczek z dużą, niemal idealnie okrągłą głową. Był ubrany w dżinsową koszulę i spodnie z niebieskiej bawełny. Uciszył swoich towarzyszy i zwrócił się do mnie z najszerszym i najbardziej promiennym uśmiechem świata.
– Powitajcie, wielkie panowie! – zakrzyknął. – Powitajcie w Bombaju! Wam trzeba tanio i wspaniale w hotelu, tak?
Spojrzał mi prosto w oczy, z tym niegasnącym szerokim uśmiechem. W tej tarczy jego uśmiechu było coś – jakby łobuzerska brawura, bardziej szczera i pełna przejęcia niż zwykłe szczęście – co przeszyło mi serce. To była kwestia sekundy, ten kontakt wzrokowy między nami. Na tyle długi, że postanowiłem mu zaufać – temu małemu człowieczkowi o wspaniałym uśmiechu. Wtedy tego nie wiedziałem, ale była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.
Tłum wysiadających pasażerów zaczął się zmagać z rojem naganiaczy i opędzać przed nimi. Dwaj młodzi Kanadyjczycy szli przez ten tłum nienapastowani, uśmiechając się szeroko do zabieganych naganiaczy i poirytowanych turystów. Patrząc, jak sobie torują drogę, po raz pierwszy zauważyłem, jacy są sprawni, zdrowi i przystojni. W tym momencie postanowiłem przystać na ich propozycję wspólnego wynajęcia pokoju. W ich towarzystwie zbrodnia mojej ucieczki z więzienia, zbrodnia mojej obecności na świecie, stawała się niewidoczna i niepojęta.
Mały przewodnik chwycił mnie za rękaw i odciągnął od rozpraszającej się grupy ku tyłowi autobusu. Konduktor wspiął się na dach z małpią zręcznością i zrzucił mi w ramiona plecak i torbę. Inne bagaże zaczęły uderzać o chodnik przy złowieszczym akompaniamencie grzechotów i trzasków. Pasażerowie rzucili się, by złapać swój dobytek, a przewodnik znowu odprowadził mnie w spokojniejsze miejsce, parę metrów od autobusu.
– Nazywam się Prabaker – oznajmił angielszczyzną o melodyjnym akcencie. – A jakie twoje miano?
– Moje miano Lindsay – skłamałem. Takie nazwisko znajdowało się w moim sfałszowanym paszporcie.
– Jestem Bombaj-przewodnik. Bardzo wspaniały pierwsza klasa Bombaj-przewodnik, tak. Cały Bombaj znam, bardzo dobrze. Chcesz podziwiać wszystko? Ja dokładnie wiem, gdzie można podziwiać prawie całe wszystko. Mogę ci pokazać nawet więcej niż wszystko.
Dwaj młodzi podróżnicy, ścigani przez natarczywą grupę obdartych naganiaczy i przewodników, przystanęli przy nas. Prabaker krzyknął na swoich niesfornych kolegów, którzy cofnęli się o parę kroków, pożerając głodnym wzrokiem naszą kolekcję toreb i plecaków.
– Na razie chcę podziwiać tylko czysty, tani pokój hotelowy.
– Oczywiście! – Prabaker rozpromienił się. – Ja ci pokażę! Tani hotel, bardzo tani hotel, za bardzo tani hotel, a nawet taki tani hotel, że żaden normalny by tam nie mieszkał.
– Dobrze, Prabaker, prowadź. Zobaczymy.
– E, czekaj – wtrącił wyższy Kanadyjczyk. – Ty chcesz mu zapłacić? Przecież znam drogę. Bez urazy, bracie, na pewno dobry z ciebie przewodnik i tak dalej, ale cię nie potrzebujemy.
Spojrzałem na Prabakera. Jego wielkie, ciemnobrązowe oczy przyglądały mi się z jawnym rozbawieniem. Nie znam człowieka, który miałby w sobie mniej agresji niż Prabaker Kharre; był niezdolny do podniesienia w gniewie głosu czy ręki; i wyczułem to już wtedy, w tych pierwszych spędzonych z nim minutach.
– Czy ja cię potrzebuję, Prabaker? – spytałem z kpiącą powagą.
– O tak! – zawołał. – Jesteś tak bardzo mnie potrzebujący, że prawie płaczę nad twoją sytuacją! Bóg jeden wie, jakie straszliwości by cię spotykały, jakby moja dobra osobistość nie prowadziła twojej osobistości po Bombaju!
– Zapłacę mu – powiedziałem moim towarzyszom. Wzruszyli ramionami i dźwignęli plecaki. – Dobrze, Prabaker, idziemy.
Sięgnąłem po plecak, ale Prabaker był pierwszy.
– Jestem niosący twój bagaż – powiedział uprzejmie.
– Nie, w porządku, poradzę sobie.
Szeroki uśmiech zmienił się w błagalny grymas.
– Proszę, to mój obowiązek, to moja powinność. Plecy moje są mocarne. Nie problem. Zobaczysz.
Wszystko we mnie protestowało przeciwko tej myśli.
– Nie, naprawdę…
– Proszę, to dla mnie zaszczyt. Spójrz na ludzi.
Prabaker wskazał ruchem zwróconej w górę ręki naganiaczy i przewodników, którzy zdołali pochwycić turystów. Każdy porwał torbę, walizkę lub plecak i truchtał żwawo, z energiczną determinacją prowadząc swoje stadko.
– Tak, no, dobrze… – wymamrotałem, zdając się na niego. Była to pierwsza z moich niezliczonych kapitulacji, które z czasem stały się dominującą cechą naszego układu. Na jego okrągłej twarzy znowu pojawił się uśmiech; chwycił plecak, z moją pomocą zarzucił paski na ramiona. Plecak był ciężki, zmusił go do wyciągnięcia szyi, pochylenia się i dreptania. Idąc większymi krokami, zrównałem się z nim i spojrzałem w jego napiętą twarz. Czułem się jak biały bwana, który znalazł sobie zwierzę juczne, i wcale mi się to nie podobało.
Ale on się śmiał, ten mały Hindus. Paplał o Bombaju i zabytkach, które trzeba zobaczyć, wskazywał ciekawe miejsca po drodze. Do Kanadyjczyków zwracał się z pełną szacunku życzliwością. Uśmiechał się i witał ze znajomymi. I był silny, dużo silniejszy, niżby się zdawało; przez piętnastominutową drogę do hotelu ani razu nie zwolnił ani się nie zachwiał.
Cztery strome biegi w ciemnej i omszałej studni klatki schodowej na tyłach wielkiego budynku zwróconego frontonem do morza zawiodły nas do foyer Indyjskiego Domu Gościnnego. Każda kondygnacja nosiła inny szyld – Hotel Apsara, Hotel Gwiazda Azji, Hotel Wybrzeże – co znaczyło, że w tym jednym budynku znajdowały się cztery oddzielne hotele, po jednym na piętrze, z własną obsługą, regulaminem i stylem.
Dwaj młodzi podróżnicy, Prabaker i ja wtaszczyliśmy do małego foyer nasze torby i plecaki. Wysoki muskularny Hindus w oślepiająco białej koszuli i czarnym krawacie siedział za stalowym biurkiem przy korytarzu prowadzącym do pokojów.
– Witajcie – odezwał się z nieznacznym, nieufnym uśmieszkiem, który ukazał dołeczki w policzkach. – Witajcie, młodzi panowie.
– Ale melina – mruknął mój wysoki towarzysz, wodząc wzrokiem po łuszczącej się farbie i ściankach z dykty.
– To pan Anand – wtrącił szybko Prabaker. – Najlepszy kierownik najlepszego hotelu w Kolabie.
– Milcz, Prabaker! – warknął pan Anand.
Prabaker uśmiechnął się szerzej.
– Widzisz, jaki wielki kierownik? – szepnął do mnie, szczerząc zęby. Potem odwrócił się do wielkiego kierownika, a uśmiech nie znikał mu z twarzy. – Oto ci przyprowadzam wspaniałych turystów. Najlepsi turyści dla najlepszego hotelu, tak?
– Mówiłem, żebyś się zamknął! – warknął Anand.
– Ile? – spytał niski Kanadyjczyk.
– Słucham? – mruknął Anand, nadal piorunując Prabakera wzrokiem.
– Trzy osoby, jeden pokój, jedna noc, ile?
– Sto dwadzieścia rupii.
– Co? – wybuchnął niższy. – Pan żartuje?
– To zbyt wiele – dodał jego przyjaciel. – Chodźcie, spadamy.
– Proszę bardzo – warknął Anand. – Możecie iść gdzie indziej.
Zaczęli zbierać bagaże, ale Prabaker powstrzymał ich bolesnym okrzykiem.
– Nie! Nie! To bardzo najpiękniejszy hotel. Proszę, tylko się popatrzcie na pokój! Proszę, panie Lindsay, tylko się popatrz na śliczny pokój! Popatrz się na śliczny pokój!
Nastąpiła chwila wahania. Kanadyjczycy zatrzymali się w drzwiach. Anand studiował księgę gości, nagle zafascynowany odręcznymi wpisami. Prabaker wczepił się w mój rękaw. Trochę mu współczułem i podziwiałem styl Ananda. Nie zamierzał nas prosić ani przekonywać. Jeśli chcieliśmy wynająć pokój, to na jego warunkach. Podniósł głowę znad księgi gości i spojrzał mi w oczy szczerze i uczciwie, jak patrzą na siebie ludzie pewni siebie. Poczułem, że zaczynam go lubić.
– Chciałbym popatrzyć się na śliczny pokój – powiedziałem.
– Tak! – Prabaker się roześmiał.
– Dobrze, no to chodźmy. – Kanadyjczycy westchnęli, uśmiechając się.
– Na końcu korytarza – poinformował nas z uśmiechem Anand, sięgając za siebie po klucz wiszący na tablicy pełnej haczyków. Pchnął go wraz z ciężką mosiężną tabliczką przez biurko w moją stronę. – Ostatni pokój na prawo, przyjacielu.
Pokój był duży, z trzema jednoosobowymi, pościelonymi łóżkami, jednym oknem z widokiem na morze i rzędem okien wychodzących na ulicę. Każda ściana była pomalowana na inny odcień jadowitej zieleni. Sufit pokrywała pajęczyna pęknięć. W rogach zwisały papierowe serpentyny farby. Cementowa podłoga, pełna tajemniczych guzów i nieregularnych wykrotów, nachylała się ku oknom od strony ulicy. Jedynymi meblami były trzy małe szafki nocne ze sklejki i zniszczona drewniana toaletka z pękniętym lustrem. Poprzedni lokatorzy zostawili po sobie ślad: świeczkę zatkniętą w butelkę po baileysie, na ścianie kalendarzowy widoczek z neapolitańską uliczką, dwa zapomniane, pomarszczone balony zwisające z wiatraka pod sufitem. W takim pokoju ludzie czują potrzebę zapisania na ścianach swoich imion i innych wiadomości, tak jak w więziennej celi.
– Biorę – zdecydowałem.
– Tak! – krzyknął Prabaker, natychmiast śmigając przez korytarz.
Moi towarzysze podróży spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.
– Na niego nie ma rady. To świr.
– A jak. – Niższy zachichotał, pochylił się i obwąchał pościel, zanim ostrożnie przysiadł na łóżku.
Prabaker wrócił z Anandem, dźwigającym ciężką księgę gości. Wpisaliśmy się kolejno, a Anand sprawdzał nasze paszporty. Zapłaciłem za tydzień z góry. Anand oddał paszporty Kanadyjczykom, ale nad moim zatrzymał się, w zamyśleniu stukając nim o policzek.
– Nowa Zelandia? – mruknął.
– A co? – Zmarszczyłem brwi. Nie wiedziałem, czy coś dostrzegł albo wyczuł. Byłem najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Australii, uciekłem z więzienia, gdzie odsiadywałem dwadzieścia lat za napady z bronią w ręku, a na liście zbiegów Interpolu stanowiłem atrakcyjną nowość. Czego on chce? Ile wie?
– Hmm. W porządku. Nowa Zelandia, Nowa Zelandia, pewnie chcecie czegoś do palenia, czegoś dużego do picia, whisky, pieniędzy, dziewczyn, zabawy. Chcecie coś kupić, powiedzcie mnie, na?
Wcisnął mi paszport w rękę i wyszedł, rzuciwszy Prabakerowi złośliwe spojrzenie. Przewodnik trwożliwie ustąpił mu miejsca w drzwiach, jednocześnie kuląc się i uśmiechając radośnie.
– Wielki człowiek. Wielki kierownik! – wybuchnął po jego odejściu.
– Dużo tu przyjezdnych z Nowej Zelandii?
– Niezbyt dużo. O, bardzo wspaniali panowie. Śmieją się, palą, piją, zakochują się z kobietami, wszystko w nocy, a potem znowu śmieją się, piją i palą.
– Mhm. Pewnie nie wiesz, gdzie można dostać haszysz.
– Nieee problem! Może być jeden tola, jeden kilo, dziesięć kilo, nawet wiem, gdzie jest cały magazyn…
– Niepotrzebny mi magazyn pełen haszu. Chcę tylko zapalić.
– Akurat to złożyło, że mam tu jeden tola, dziesięć gramów, najlepszy afgański charras, w mojej kieszeni. Pan kupi?
– Ile?
– Dwieście rupii? – powiedział z nadzieją.
Przypuszczałem, że towar był wart o połowę mniej. Ale dwieście rupii – w owych czasach około dwunastu dolarów amerykańskich – stanowiło jedną dziesiątą ceny w Australii. Rzuciłem mu paczkę tytoniu i bibułek.
– Dobrze. Zrób mi jointa i spróbujemy. Jak mi posmakuje, to kupię.
Moi towarzysze wyciągnęli się na stojących obok siebie łóżkach. Spojrzeli na siebie z podobnymi minami, unosząc brwi i wydymając usta. Prabaker wyjął z kieszeni porcję haszyszu. Przyglądali się z fascynacją i zgrozą małemu przewodnikowi, który ukląkł nad zakurzoną szafką, by zrobić jointa.
– Stary, jesteś pewien?
– No a jak nas chcą uśpić i napaść czy co?
– Prabaker mi się podoba. Nie sądzę, żebyśmy oberwali – powiedziałem, rozkładając swój podróżny koc na łóżku pod rzędem okien. Na parapecie zacząłem układać swoje pamiątki, drobiazgi i amulety: czarny kamień, który dostałem od dziecka w Nowej Zelandii, amonit, który znalazł pewien mój przyjaciel, bransoletę z jastrzębich szponów, którą zrobił inny. Byłem uciekinierem. Nie miałem domu ani ojczyzny. W bagażu trzymałem rzeczy, które dostałem od przyjaciół: wielką apteczkę, którą mi kupili za uzbierane pieniądze, rysunki, wiersze, muszle, pióra. Nawet ubrania i buty dostałem od przyjaciół. Każdy przedmiot miał znaczenie; podczas tej tułaczki takie parapety były moim domem, a talizmany – narodem.
– Słuchajcie, chłopaki, jeśli nie czujecie się bezpiecznie, idźcie na spacer albo zaczekajcie na dworze. Jak sobie zapalę, przyjdę po was. Po prostu obiecałem przyjaciołom, że jak przyjadę do Indii, w pierwszej kolejności zapalę hasz i pomyślę o nich. I chcę dotrzymać obietnicy. Poza tym kierownik wyraźnie się tym nie przejmuje. Prabaker, tu zabraniają palić jointy?
– Palenie, picie, tańczenie, muzyka, seksowny biznes, tu nie problem – zapewnił nas Prabaker, uśmiechając się radośnie i na chwilę odrywając się od pracy. – Wszystko jest wolno nie problem. Tylko nie bicie. Bicie nie jest dobry zwyczaj w Indyjskim Domu Gościnnym.
– Widzicie? Nie problem.
– I umieranie – dodał Prabaker, w zamyśleniu kiwając okrągłą głową. – Pan Anand nie lubi, jak ludzie tu są umierający.
– Że co? Co on powiedział o umieraniu?
– Co on, kurwa, pieprzy? Kto tu, kurwa, umarł? Jezu!
– Nie ma problemu z umieraniem, baba – ułagodził go Prabaker, podając wstrząśniętym Kanadyjczykom schludnie zwiniętego skręta. Wyższy wziął go i zapalił. – Niewiele ludzi umiera w Indyjskim Domu Gościnnym, głównie tylko narkomany, takie chude. Dla was nie problem, wy takie piękne, wielkie, tłuste.
Jego uśmiech był rozbrajający. Podał mi jointa. Kiedy mu go oddałem, zaciągnął się z jawną przyjemnością i znowu przekazał Kanadyjczykom.
– Dobry charras, tak?
– Bardzo dobry – powiedział wyższy. Uśmiech miał ciepły i łaskawy; ten szeroki, serdeczny uśmiech, który dawno nauczył mnie zaufania do Kanady i Kanadyjczyków.
– Biorę – powiedziałem. Prabaker podał mi dziesięciogramową grudkę, a ja rozkruszyłem ją na dwie części, jedną rzuciwszy moim towarzyszom. – Macie. To na jutrzejszą podróż do Puny.
– Dzięki, stary – powiedział Kanadyjczyk, pokazując grudkę koledze. – Jesteś w porządku. Świr, ale w porządku.
Wyjąłem z plecaka butelkę whisky i otworzyłem. To kolejny rytuał, kolejna obietnica złożona przyjaciółce z Nowej Zelandii, która prosiła mnie, żebym wypił i pomyślał o niej, jeśli zdołam się bezpiecznie przedostać do Indii z fałszywym paszportem. Te małe rytuały – palenie, picie – miały dla mnie znaczenie. Byłem pewien, że uciekając z więzienia, straciłem tych przyjaciół, tak jak rodzinę, a także wszystkich znajomych. Coś mi mówiło, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Byłem sam jeden na świecie, bez nadziei na powrót, a całe moje życie zamknęło się we wspomnieniach, talizmanach i przysięgach miłości.
Miałem pociągnąć z butelki, ale impuls kazał najpierw podsunąć ją Prabakerowi.
– Dzięki za bardzo, panie Lindsay – roztkliwił się, szeroko otwierając oczy ze szczęścia. Odchylił głowę i wlał do ust porcję, nie dotykając szyjki wargami. – Bardzo najlepsza, pierwsza klasa, johnnie walker. O, tak.
– Napij się jeszcze, jeśli chcesz.
– Tylko kawałeczek, bardzo dzięki. – Zaczął pić trunek wielkimi haustami, od których pęczniało mu gardło. Zatrzymał się, oblizał wargi i po raz trzeci zabrał się do butelki. – Przepraszam, aaach, bardzo przepraszam. Ta whisky za bardzo dobra, źle mi robi na maniery.
– Słuchaj, jeśli tak ci smakuje, zatrzymaj butelkę. Mam drugą. Kupiłem je w strefie bezcłowej w samolocie.
– Och, dziękuję… – odpowiedział, ale jego uśmiech zmienił się w grymas przerażenia.
– O co chodzi? Nie chcesz?
– Tak, tak, panie Lindsay, bardzo tak. Ale gdybym wiedział, że to moja whisky, a nie pana, tobym nie pozwalał swej osobistości tak pić.
Kanadyjczycy roześmiali się.
– Wiesz co, Prabaker? Dam ci pełną butelkę, a tą otwartą się podzielimy. Co ty na to? A tu dwieście rupii za jointa.
Uśmiech znowu zajaśniał i Prabaker zamienił napoczętą butelkę na pełną, którą czule tulił do piersi.
– Ale panie Lindsay, pan robił błąd. Ja mówiłem, że ten bardzo najlepszy charras jest za jedne sto rupii, nie dwieście.
– Mhm.
– O tak. Tylko jedne sto rupii – oznajmił, od niechcenia oddając mi jeden banknot.
– Dobrze. Słuchaj, Prabaker, jestem głodny. Nie jadłem w samolocie. Możesz mi wskazać dobrą, czystą restaurację?
– Bardzo z pewnością, panie Lindsay! Znam takie doskonałe restauracje, z tak cudownościowym jedzeniem, że ze szczęścia się pochorujecie na brzuch.
– Przekonałeś mnie – powiedziałem. Wstałem, zabierając paszport i pieniądze. – Idziecie?
– Co, tam? Chyba żartujesz.
– No, może później. Dużo później. Ale przypilnujemy ci rzeczy, aż wrócisz.
– Dobrze, jak chcecie. Nie będzie mnie parę godzin.
Prabaker skłonił się nisko i grzecznie wyszedł. Podążyłem za nim, ale w chwili kiedy zamierzałem zamknąć drzwi, wysoki Kanadyjczyk zawołał za mną:
– Słuchaj… uważaj na siebie, co? Nie wiesz, jak tu jest. Nikomu nie możesz ufać. To nie wieś. Miastowi Hindusi są… no, uważaj, dobra?
W recepcji Anand schował w sejfie mój paszport, czeki podróżne i większość gotówki, dał mi szczegółowy spis i wyszedłem na dwór, ze słowami Kanadyjczyka śmigającymi mi po głowie jak mewy nad wzburzonymi falami.
Prabaker zaprowadził mnie do hotelu przy szerokiej, obsadzonej drzewami i względnie pustej alei, powtarzającej łuk wysokiego, kamiennego pomnika Wrót Indii. Ale na ulicy przed budynkiem roiło się od ludzi i pojazdów, a głosy, klaksony i reklamy brzmiały jak ulewny deszcz bębniący o drewniane i metalowe dachy.
Setki osób spacerowały albo stały w grupach, rozmawiając. Sklepy, restauracje i hotele ciągnęły się jeden za drugim wzdłuż całej ulicy. Przy każdym sklepie lub knajpie tkwił przyklejony minisklep. Przed nimi na składanych krzesełkach siedzieli dwaj lub trzej sprzedawcy. Byli to Afrykanie, Arabowie, Europejczycy i Hindusi. Co krok słyszało się inne języki i muzykę, co restauracja – we wrzące powietrze buchała inna chmura zapachów.
Zaprzężone w woły wozy i wózki lawirowały na zatłoczonych ulicach, rozwożąc arbuzy, worki z ryżem, napoje, wieszaki z ubraniami, papierosy i bloki lodu. Wszędzie widziało się pieniądze; było to centrum czarnorynkowego obrotu gotówką, wyjaśnił Prabaker; jawnie przeliczano i przekazywano z rąk do rąk grube pliki banknotów. Byli tu żebracy i żonglerzy, akrobaci i zaklinacze węży, muzycy i astrologowie, wróżki, alfonsi i dilerzy. A ulice były brudne. Śmieci wyrzucano przez okna bez ostrzeżenia, sterty odpadków piętrzyły się na chodnikach albo ulicach, wabiąc tłuste, bezczelne szczury.
Na pierwszy rzut oka najliczniejsi byli kalecy i chorzy żebracy. Po tych ulicach paradowały wszelkie choroby, upośledzenia i nieszczęścia, stały pod drzwiami restauracji i sklepów, atakowały przechodniów profesjonalnymi błaganiami. Tak jak pierwsze spojrzenie na slumsy z okien autobusów, to zetknięcie z cierpieniem wywołało gorący rumieniec wstydu na mojej zdrowej twarzy. Ale Prabaker, prowadząc mnie przez kipiący tłum, zwracał mi uwagę na inne obrazy żebraków, łagodzące okropną karykaturę, jaką zaprezentował mi pokaz ich żałosnego stanu. Jedna ich grupa siedziała w bramie, grając w karty, ślepcy i ich przyjaciele zajadali rybę z ryżem, roześmiane dzieci na zmianę woziły się z beznogim na jego wózku.
Prabaker nieustannie rzucał mi spojrzenia z ukosa.
– Lubisz nasz Bombaj?
– Kocham – odpowiedziałem, i to była prawda. W moich oczach to miasto było piękne. Dzikie i ekscytujące. Romantyczne kolonialne budynki sąsiadowały z nowoczesnymi lustrzanymi biurowcami. Bezładne zapomniane ruiny rozsypywały się w gruzy wokół barwnych bazarów z warzywami i jedwabiami. Z każdego sklepu i przejeżdżającej taksówki buchała muzyka. Kolory porażały. Zapachy upajały. A uśmiech w oczach na tych zatłoczonych ulicach widywało się częściej niż w jakimkolwiek znanym mi mieście.
Przede wszystkim w Bombaju czuło się wolność – upajającą wolność. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem ten wyzwolony, niezwyciężony charakter i czułem, że reaguję na niego całym sercem. Nawet wybuch wstydu na widok slumsów i ulicznych żebraków rozpłynął się w zrozumieniu, że ci mężczyźni i kobiety także są wolni. Nikt nie przepędzał żebraków z ulicy. Nikt nie wyganiał mieszkańców slumsów. Ich życie było bolesne, ale mogło się toczyć na tych samych ulicach i w tych samych ogrodach co życie bogatych i ważnych. Byli wolni. To miasto było wolne. Pokochałem je.
A jednak trochę mnie niepokoiła intensywność tego życia, ten karnawał pragnień i żądz, natrętność próśb i uliczne podstępy. Nie znałem żadnego z języków, które słyszałem, nie wiedziałem nic o tej kulturze, odzianej w sari i turbany. Tak jakbym oglądał jakąś ekscentryczną, zawiłą sztukę i nie znał scenariusza. Ale uśmiechałem się, a uśmiech przychodził mi łatwo, choć ulica była dziwna i dezorientująca. Byłem poszukiwanym zbiegiem, zwierzyną łowną, a za moją głowę wyznaczono nagrodę. I nadal byłem o krok przed nimi, wolny. Kiedy się ucieka, każdy dzień jest jak całe życie. Każda minuta wolności to krótka historia z happy endem.
A towarzystwo Prabakera sprawiało mi przyjemność. Zauważyłem, że jest znany na ulicy, najróżniejsi ludzie witali się z nim często i z wyraźną życzliwością.
– Musisz być głodny, panie Lindsay – zauważył. – Jesteś szczęśliwy, pozwolę sobie powiedzieć, a szczęśliwi mają zawsze dobry apetyt.
– No, głodny to jestem, fakt. A w ogóle dokąd idziemy? Gdybym wiedział, że to tak daleko, zabrałbym ze sobą jedzenie na drogę.
– Jeszcze troszeczkę nie za bardzo za daleko – odparł wesoło.
– No dobra…
– O tak! Zaprowadzę cię do najlepszej restauracji i do najlepszej żywności Maharasztra. Będziesz zadowolony, nie problem. Wszyscy przewodnicy w Bombaju, tak jak ja, jedzą tam żywność. To takie dobre miejsce, że policja zbiera tam tylko pół bakszyszu. Tak tam dobrze.
– No dobra…
– O tak! Ale najpierw kupię ci indyjskiego papierosa, i mnie też. To tu, robimy stop.
Zatrzymaliśmy się przed ulicznym straganem, właściwie rozkładanym stolikiem do kart, na którym w tekturowym pudełku ułożono tuzin gatunków papierosów. Na stoliku znajdowała się też duża mosiężna taca z kilkoma małymi srebrnymi talerzykami. Leżały na nim wiórki kokosowe, przyprawy i gama niezidentyfikowanych past. W wiadrze przy stoliku na wodzie unosiły się podłużne liście. Sprzedawca wycierał je, smarował różnymi pastami, dodawał daktyli, wiórków kokosowych, betelu i przypraw, i zwijał to wszystko w małe paczuszki. Liczni klienci, tłoczący się wokół straganu, kupowali liście natychmiast, kiedy jego zręczne dłonie je nafaszerowały.
Prabaker przecisnął się do niego i zaczął czekać na szansę złożenia zamówienia. Wypatrując go w gąszczu klientów, zbliżyłem się do krawężnika. W chwili gdy zrobiłem krok na jezdnię, ktoś krzyknął:
– Uważaj!
Dwie ręce chwyciły mnie za łokieć i wciągnęły na chodnik; zaraz potem ulicą przetoczył się rozpędzony piętrowy autobus. Rozjechałby mnie, gdyby nie te ręce – odwróciłem się do mojego wybawcy. Jeszcze nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety. Była smukła, miała czarne, sięgające ramion włosy i jasną skórę. Nie była wysoka, ale wyprostowane ramiona i prosta postawa, a także stopy pewnie stąpające po ziemi nadawały jej wyraz cichej determinacji. Miała na sobie jedwabne spodnie zebrane w kostkach, czarne płaskie buty, luźną bawełnianą koszulę i wielki, długi jedwabny szal. Zarzuciła go tak, że na plecach furkotała podwójna flaga płynnego materiału. Wszystkie części ubrania miały różne odcienie zieleni.
Klucz do wszystkiego, co mężczyzna mógł w niej kochać i czego miał się bać, był tam od samego początku, w tym ironicznym uśmiechu, który wyginał jej pełne wargi. W tym uśmiechu była duma, a w rysunku jej szlachetnego nosa – pewność siebie. Nie pojmując przyczyn, zrozumiałem bez wahania, że wiele osób błędnie bierze jej dumę za arogancję, a pewność siebie za nieczułość. Ja nie popełniłem tego błędu. Moje oczy zaginęły, utonęły, pożeglowały po roziskrzonej lagunie jej spokojnego, zrównoważonego spojrzenia. Oczy miała wielkie i uderzająco zielone. Była to zieleń, jaką mają drzewa w kolorowych snach. Była to zieleń, jaką mogłoby mieć morze, gdyby było idealne.
Jej dłoń nadal spoczywała w zgięciu mojego ramienia, koło łokcia. Dotyk był dokładnie taki, jak powinien być dotyk kochanki: znany, ale podniecający jak wyszeptana obietnica. Czułem niemal nieodpartą potrzebę, by ująć jej dłoń i położyć sobie na piersi, na sercu. Może powinienem to zrobić. Teraz wiem, że roześmiałaby się i polubiłaby mnie za ten gest. Ale wtedy byliśmy obcy, staliśmy tak przez pięć długich sekund i patrzyliśmy sobie w oczy, a wszystkie światy równoległe, wszystkie równoległe istnienia, które mogłyby się stać, ale się nie stały, wirowały wokół nas. Potem się odezwała.
– Było blisko. Masz szczęście.
– Tak. – Uśmiechnąłem się. – Mam.
Jej ręka powoli oderwała się od mojego ramienia. Był to swobodny, lekki gest, ale odczułem to rozdzielenie tak boleśnie, jakby mnie brutalnie przebudzono z głębokiego i pięknego snu. Pochyliłem się do niej, spojrzałem za jej plecy w lewo, a potem w prawo.
– O co chodzi? – spytała.
– Szukam twoich skrzydeł. Bo jesteś moim aniołem stróżem, prawda?
– Obawiam się, że nie – odparła, a kpiący uśmiech wyżłobił dołeczki w jej policzkach. – Za dużo we mnie diabła.
– Jak dużo? – Wyszczerzyłem zęby.
Po drugiej stronie straganu stała grupa ludzi. Jeden – przystojny, muskularny mężczyzna, dwudziestoparoletni – wyszedł na jezdnię i zawołał:
– Karla! Chodź, yaar!
Odwróciła się i pomachała do niego, a potem mocno uścisnęła mi rękę, nie wiedziałem jednak, co ten uścisk ma oznaczać. Jej uśmiech był równie zagadkowy. Może mnie polubiła, a może była szczęśliwa, że już się żegna.
– Nadal nie odpowiedziałaś – powiedziałem, kiedy jej dłoń wyślizgiwała się z mojej.
– Ile we mnie diabła? – spytała z półuśmiechem igrającym na ustach. – To bardzo osobiste pytanie. Jeśli się zastanowić, to najbardziej osobiste pytanie, jakie ktokolwiek mi zadał. Ale wiesz, jeśli kiedyś przyjdziesz do Leopolda, może się dowiesz.
Jej przyjaciele obeszli stragan i zbliżyli się do nas; porzuciła mnie dla nich. Wszyscy byli Hindusami, wszyscy byli młodzi, ubrani w czyste, modne zachodnie stroje klasy średniej. Często się śmiali i dotykali poufale, ale nikt nie dotykał Karli. Roztaczała aurę, która jednocześnie czyniła ją atrakcyjną i nietykalną. Przysunąłem się, udając, że zaintrygował mnie sprzedawca ze swoimi liśćmi i pastami. Nasłuchiwałem jej słów, ale nie rozumiałem tego języka. Jej głos w tym języku i w tej rozmowie był zaskakująco głęboki i dźwięczny; poczułem, że jeżą mi się włosy na rękach. I to chyba także powinno mnie ostrzec. Głos, jak mówią afgańskie swatki, to więcej niż połowa miłości. Ale wtedy o tym nie wiedziałem i moje serce pospieszyło tam, gdzie nawet swatka bałaby się zapuścić.
– Widzisz, panie Lindsay, kupiłem nam te dwa papierosy – odezwał się Prabaker, stając u mego boku. Podał mi papierosa dwornym gestem. – To Indie, kraj biedaków. Nie trzeba kupować całej paczki. Tylko jeden papieros możesz kupić jedynie. I nie trzeba kupować zapałek.
Pochylił się i wziął tlący się konopny sznur, zwisający z haka na słupie telegraficznym koło straganu. Zdmuchnął z niego popiół, spod którego wyłonił się pomarańczowy ogienek i zapalił nim papierosa.
– Co on robi? Co oni żują w tych liściach?
– To się nazywa paan. Najbardziej najwspanialszy smak i żucie. Wszyscy w Bombaju żują i plują, i żują, i plują nie problem, dniem i także nocą. Bardzo dobre dla zdrowia, dużo żucia i plucia. Chcesz spróbować? Przyniosę.
Skinąłem głową i pozwoliłem, żeby złożył zamówienie – nie tyle z ciekawości nowego doznania, ile dla wymówki, by zostać tu dłużej i przyglądać się Karli. Zachowywała się swobodnie i spokojnie, była tu całkiem na miejscu. Wszystko, co mnie zdumiewało, jej wydawało się zwyczajne. Przypomniałem sobie tego Europejczyka ze slumsów – tego, którego widziałem z okna autobusu. Tak jak on, wydawała się w Bombaju spokojna i zadowolona. Była tu na swoim miejscu. Zazdrościłem jej tego ciepła i akceptacji ludzi, którzy ją otaczali.
Ale przede wszystkim nie mogłem oderwać oczu od jej idealnej urody. Patrzyłem na nią i każdy oddech musiał mi się wyrywać z piersi przemocą. Coś chwyciło moje serce jak w żelazną pięść. Głos w mojej krwi mówił: tak, tak, tak… Starożytne, zapisane w sanskrycie legendy mówią o miłości będącej przeznaczeniem, o karmicznej więzi dusz, które muszą się spotkać i zauroczyć. Legendy mówią, że wybrankę można rozpoznać natychmiast, ponieważ budzi miłość każdym gestem, każdym zdaniem, każdym ruchem, każdym dźwiękiem i każdym nastrojem, który odbija się w jej oczach. Legendy powiadają, że można ją poznać po skrzydłach – skrzydłach widzialnych tylko przez wybranka – i po tym, że tęsknota do niej zabije wszelkie inne dążenia miłości.
Te same legendy niosą także ostrzeżenie, że taka miłość może czasem stać się obsesją i opętaniem jednej i tylko jednej z dwóch dusz, które związał ze sobą los. Ale w pewnym sensie mądrość jest przeciwieństwem miłości. Miłość trwa w nas dokładnie dlatego, że nie jest mądra.
– Ach, widzisz tę dziewczynę – zauważył Prabaker, który wrócił z paanem i podążył za moim spojrzeniem. – Myślisz, że jest piękna, na? Nazywa się Karla.
– Znasz ją?
– O tak! Karlę zna każdy jeden – powiedział szeptem tak scenicznym, że przestraszyłem się, czy do niej nie dotrze. – Chcesz ją rozpoznać?
– Rozpoznać?
– Jeśli chcesz, przemówię do niej. Chcesz być jej przyjacielem?
– Co?
– O tak! Karla jest moim przyjacielem i twoim będzie także, tak sądzę. Może zarobisz bardzo wiele pieniędzy dla swojej osobistości w interesie z Karlą. Może staniesz się takim dobrym i bliskim przyjacielem, że będziecie się bardzo zakochiwać i radować waszymi ciałami. Jestem pewien, że będziecie mieli bardzo przyjemną przyjaźń.
I zatarł ręce, dosłownie. Czerwony sok paanu zabarwił mu zęby i wargi. Musiałem chwycić go za ramię, żeby powstrzymać przed podejściem do niej tu i teraz, przy jej znajomych.
– Nie! Stój! Jasna cholera, Prabaker, nie tak głośno. Jeśli będę chciał z nią porozmawiać, sam to zrobię.
– Och, jestem zrozumiały – powiedział ze skruchą. – Zagraniczni mówią na to gra wstępna, tak?
– Nie! Gra wstępna to… nieważne.
– Och, dobrze! Gra wstępna mi nie przeszkadza, jestem z Indii, a my w Indiach nie przejmujemy się wstępnym graniem. Od razu zabieramy się do bzyku bzyku. O tak!
Ujął nieistniejącą kobietę i ugodził ją ruchem wąskich bioder, bez przerwy uśmiechając się tym czerwonym od soku uśmiechem.
– Przestań! – warknąłem, sprawdzając, czy Karla i jej znajomi go widzą.
– Dobrze, panie Lindsay. – Westchnął, stopniowo zwalniając rytmiczne ruchy. – Ale mogę zaproponować pannie Karli twoją ofertę przyjaźni, tak?
– Nie! To znaczy… dziękuję, ale nie, nie chcę jej robić propozycji. Chcę… o Boże, na co to wszystko. Powiedz mi tylko… ten, co właśnie rozmawia… w jakim mówi języku?
– Hindi, panie Lindsay. Poczekaj chwilę, powiem ci, co mówi.
Przeszedł za stragan i najspokojniej w świecie dołączył do grupy. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Kiwał głową, śmiał się razem z innymi i po paru minutach wrócił.
– Opowiada jedną bardzo śmieszną historię o inspektorze z bombajskiej policji, bardzo wielkiej potężnej osobistości w tych okolicach. Ten inspektor zamknął w więzieniu bardzo sprytnego gościa, ale ten gość przekonał inspektora, żeby go znowu wypuścił, bo powiedział inspektorowi, że ma złoto i klejnoty. A także, kiedy już był wolny, sprytny gość sprzedał inspektorowi trochę złota i trochę klejnotów. Ale to nie było prawdziwe złoto i klejnoty. Tylko imitacje i bardzo tanie, nie prawdziwe. A najgorsze było to, że sprytny gość mieszkał w domu inspektora przez tydzień, zanim sprzedał mu nieprawdziwe klejnoty. I powstała wielka plotka, że sprytny gość miał seksowny interes z żoną inspektora. Teraz inspektor szaleje i tak bardzo się gniewa, że wszyscy uciekają na jego widok.
– Skąd ją znasz? Mieszka tutaj?
– Kto? Żona inspektora?
– Skąd żona! Ta dziewczyna, Karla.
– Wiesz – powiedział, po raz pierwszy naprawdę poważniejąc – w tym Bombaju mieszka bardzo mnóstwo dziewczyn. Od twojego hotelu jest tylko pięć minut. Przez te pięć minut widzieliśmy setki dziewczyn. Za pięć minut będą znowu setki. Co pięć minut setki dziewczyn. A jak trochę pochodzimy, zobaczymy setki, setki, setki, setki…
– Tak, setki dziewczyn, świetnie! – przerwałem sarkastycznie, znacznie głośniej niż zamierzałem. Rozejrzałem się. Parę osób przyglądało mi się z jawną pogardą. – Nie chcę słuchać o setkach dziewczyn, Prabaker – dodałem ciszej. – Po prostu… ciekawi mnie ta… ta jedna dziewczyna, jasne?
– Jasne, panie Lindsay. Będę ci mówił wszystko. Karla to jest słynny człowiek interesu w Bombaju. Jest tu bardzo długo. Pewnie pięć lat może. Ma jeden mały domek, niedaleko. Wszyscy znają tę Karlę.
– Skąd pochodzi?
– Chyba z Niemiec albo czegoś podobnego.
– Ale mówi jak Amerykanka.
– Tak, mówi, ale jest z Niemiec albo czegoś podobnego do Niemiec. A teraz jest prawie bardzo Hinduską. Chcesz już zjeść?
– Tak, za chwilę.
Grupa młodych pożegnała się ze znajomymi w pobliżu straganu z paanem i weszła w rojący się tłum. Karla dogoniła ich, odeszła, trzymając głowę wysoko – wyprostowana, niemal wyzywająca sylwetka. Odprowadzałem ją wzrokiem, dopóki nie zatonęła w fali ludzi, ale się nie obejrzała.
– Znasz knajpę, która się nazywa Leopold? – spytałem Prabakera, który stanął u mojego boku. Znowu ruszyliśmy.
– O tak! Wspaniałe i piękne miejsce, Bar Piwny Leopolda. Dużo wspaniałych, pięknych ludzi, bardzo, bardzo pięknych i samotnych ludzi. Wszyscy zagraniczni, wszyscy robią dobre biznesy. Seksowny biznes, narkotykowy biznes, finansowy biznes i czarnorynkowy biznes, i świńskie zdjęcia, i przemytniczy biznes i paszportowy biznes, i…
– Dobrze, Prabaker, już chwytam.
– Chcesz tam iść?
– Nie. Może później. – Stanąłem, a Prabaker zatrzymał się razem ze mną. – Słuchaj, jak nazywają cię przyjaciele? No wiesz, jak się skraca twoje imię, żeby nie mówić Prabaker?
– A tak, krótkie imię także mam. Krótkie imię jest Prabu.
– Prabu… podoba mi się.
– Znaczy „syn światła” albo podobnie. Dobre to imię, tak?
– Dobre to imię, tak.
– A twoje dobre imię, panie Lindsay, tak naprawdę nie jest dobre, jeśli się nie obrazisz, że ci to powiem w twarz. Nie lubię, bo długie to i skrzypiące imię dla nas z Indii do mówienia.
– O, naprawdę?
– Przepraszam, ale tak. Niedobre. Całkiem niedobre. Zupełnie niedobre. Ani ociupinkę nie…
– No tak. – Uśmiechnąłem się. – Tylko że niewiele da się z tym zrobić.
– Myślę, że krótkie imię, Lin, jest o wiele lepsze – podsunął. – Jeśli nie masz obiekcji, będę cię nazywał Lin.
Było to równie dobre imię jak każde inne i ani mniej, ani bardziej fałszywe niż tuzin innych, które przybierałem podczas ucieczki. Prawdę mówiąc, przez ostatnie miesiące zacząłem odnosić się z dziwnym fatalizmem do nowych nazwisk, które byłem zmuszony przyjmować, i do nowych przezwisk, jakie mi nadawali inni. Lin. W życiu nie wymyśliłbym takiego zdrobnienia. Ale brzmiało dobrze, co znaczy, że usłyszałem w nim niesamowite echo czegoś przeznaczonego mi z góry, narzuconego, co natychmiast do mnie przylgnęło równie mocno jak utracone, sekretne imię, z którym się urodziłem i z którym skazano mnie na dwadzieścia lat.
Spojrzałem w dół, na okrągłą twarz Prabakera i jego wielkie, ciemne, figlarne oczy, skinąłem głową z uśmiechem i zaakceptowałem to imię. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że ten mały bombajski przewodnik nadał mi imię, pod którym miały mnie znać tysiące ludzi od Kolaby po Kandahar, od Kinszasy po Berlin. Los potrzebuje pomocników, a kamienie w murach przeznaczenia są spajane przez właśnie takie małe i niezamierzone działania. Teraz oglądam się za siebie i wiem, że chwila nadania mi imienia, wówczas wydająca się tak mało ważna, pozornie niewymagająca nic więcej niż arbitralnego i przesądnego „tak” lub „nie”, była w rzeczywistości kluczowym momentem mojego życia. Rola, którą odegrałem pod tym imieniem, i postać, którą się stałem – Linbaba – były bardziej prawdziwe i bliższe mojej naturze niż cokolwiek dotąd.
– No dobrze. Lin może być.
– Bardzo dobrze! Jestem zbyt szczęśliwy, że lubisz to imię. I tak jak moje imię znaczy w języku hindi „syn światła”, twoje imię, Lin, także ma bardzo wspaniałe i szczęśliwe znaczenie.
– Tak? A co znaczy w hindi lin?
– Znaczy „penis”! – wyjaśnił z zachwytem, którego spodziewał się także po mnie.
– A, świetnie. Po… prostu… świetnie.
– Tak, bardzo wspaniale, bardzo szczęśliwie. Niedokładnie to znaczy, ale brzmi jak ling albo lingam, a to właśnie znaczy „penis”.
– Zostawmy to – zaproponowałem, znowu ruszając. – Wyobrażasz sobie, że będę się nazywać panem Penisem? Kpisz? Już to widzę: „Cześć, miło was poznać, nazywam się Penis”. W życiu. Zapomnij. Zostaniemy przy Lindsayu.
– Nie! Nie! Lin, naprawdę, mówię ci, to znakomite imię, bardzo potężne imię, bardzo szczęśliwe, za bardzo szczęśliwe imię! Ludzie pokochają to imię, jak to usłyszą. Chodź, pokażę ci. Chcę zostawić tu butelkę whisky od ciebie, zostawić u mojego przyjaciela, pana Sanjaya. Tutaj, o tutaj, w tym sklepie. Sam zobaczysz, jak polubi to twoje imię.
Parę kroków przez ruchliwą ulicę i już byliśmy w sklepiku z ręcznie malowanym szyldem nad otwartymi drzwiami:
CHORE RADIO
Przedsiębiorstwo napraw elektrycznych
Sprzedaż i naprawa elektryczności, właściciel Sanjay Deshpande
Sanjay Deshpande był tęgim mężczyzną pod pięćdziesiątkę, z aureolą szpakowatych włosów i z siwymi, krzaczastymi brwiami. Siedział za kontuarem z litego drewna, wśród zmasakrowanych odbiorników radiowych, wybebeszonych magnetofonów i pudeł z częściami. Prabaker powitał go, trajkocząc gwałtownie w hindi, i podał mu butelkę whisky. Pan Deshpande zacisnął na niej mięsistą dłoń, nawet nie patrząc, i zgarnął pod kontuar. Wyjął z kieszeni koszuli zwitek banknotów, oddzielił część i przesunął po blacie, przykrywając je dłonią. Prabaker wziął pieniądze i schował do kieszeni ruchem tak płynnym i zwinnym, jak ruch macki kałamarnicy. W końcu umilkł i skinął na mnie.
– To jest mój bardzo dobry przyjaciel – poinformował pana Deshpande, klepiąc mnie po ramieniu. – Jest z Nowej Zelandii.
Pan Deshpande stęknął.
– Jest dziś przybywający do Bombaju. Mieszka w Indyjskim Domu Gościnnym.
Pan Deshpande stęknął powtórnie. Przyjrzał mi się z nieco wrogą ciekawością.
– Nazywa się Lin. Pan Linbaba – powiedział Prabaker.
– Jak się nazywa?
– Lin. – Prabaker wyszczerzył zęby. – Nazywa się Linbaba.
Pan Deshpande uniósł brwi zaskoczony i uśmiechnął się.
– Linbaba?
– O tak! – rozentuzjazmował się Prabaker. – Lin. Lin. Bardzo doskonały gość jest również on.
Pan Deshpande wyciągnął dłoń, a ja ją uścisnąłem. Powitaliśmy się, a potem Prabaker zaczął mnie ciągnąć za rękaw w stronę drzwi.
– Linbaba! – zawołał pan Deshpande, kiedy już wychodziliśmy na ulicę. – Witaj w Bombaju. Masz walkmana albo kamerę, albo jakąś ryczącą maszynę na sprzedaż, przychodź do mnie, Sanjaya Deshpande, do Chorego Radia. Daję najlepsze ceny.
Skinąłem głową i wyszliśmy. Prabaker pociągnął mnie jeszcze parę kroków i stanął.
– Widzisz, panie Lin? Widzisz, jak lubi twoje imię?
– Chyba tak – wymamrotałem zdziwiony jego entuzjazmem w takim samym stopniu, jak krótką rozmową z panem Deshpande. Kiedy poznałem go lepiej, kiedy zacząłem sobie cenić jego przyjaźń, odkryłem, że Prabaker wierzy z całego serca, iż jego uśmiech zmienia serca ludzi i cały świat. Oczywiście miał rację, ale minęło dużo czasu, zanim zrozumiałem tę prawdę i pogodziłem się z nią.
– Co znaczy to baba na końcu imienia? Lin – to rozumiem. Ale skąd nagle Linbaba?
– Baba to szanujące imię. – Prabaker uśmiechnął się. – Jeśli dodamy baba do twojego imienia albo do imienia kogoś wyjątkowego, to oznacza szacunek, jaki dajemy nauczycielowi albo świętemu, albo bardzo staremu, bardzo, bardzo, bardzo…
– Już łapię. Już łapię, ale jakoś nie mogę się przekonać. Prabu, muszę ci to powiedzieć. Jeśli chodzi o tego penisa… no, nie wiem.
– Ale przecież widziałeś, pan Sanjay Deshpande! Widziałeś, jak polubił twoje imię! Zobaczysz, że ludzie pokochają twoje imię. Zobaczysz teraz, zobacz. Zawołam je dla wszystkich! Linbaba! Linbaba! Linbaba!
Krzyczał, zwracając się do przechodzących obok obcych.
– Dobrze, Prabu, dobrze. Wierzę na słowo. Uspokój się. – Teraz to ja pociągnąłem go za rękaw. – Myślałem, że chciałeś wypić tę whisky?
– Ach, tak. – Westchnął. – Chciałem jej i już ją piłem w mojej głowie również. Ale, Linbaba, za pieniądze za twój dobry prezent mogę kupić dwie butelki bardzo złej i bardzo taniej indyjskiej whisky i zostaną mi pieniądze na jedną ładną nową koszulę koloru czerwonego, jeden tola dobrego charras, bilety na indyjski film klimatyzowany i jedzenie na dwa dni. Ale czekaj, Linbaba, ty nie jesz swego paanu. Musisz go włożyć w usta z boku i żuć, bo skiśnie i będzie miał niedobry smak.
– Dobrze, jak mam to zrobić? Tak?
Włożyłem liścianą paczuszkę, wielkością niemal dorównującą paczce zapałek, pomiędzy policzek i zęby, tak jak to robili inni. Po paru sekundach w moich ustach rozeszła się nasycona aromatyczna słodycz. Była przenikliwa i rozkoszna, jednocześnie słodka jak miód i subtelnie pikantna. Liść zaczął się rozpływać, a twarde, chrupiące okruchy orzechów betelu, daktyli i kokosa nasiąkły słodkim sokiem.
– Teraz musisz wypluć trochę paanu – powiedział Prabaker, ze skupieniem wpatrując się w pracę moich szczęk. – O tak, widzisz? Wypluj jego w ten sposób.
Strzyknął czerwonym sokiem na metr, robiąc na drodze plamę wielkości dłoni. Zrobił to precyzyjnie i z wprawą. Na wargach nie została mu ani kropla. Przy entuzjastycznych zachętach usiłowałem powtórzyć jego wyczyn, ale spieniony szkarłatny płyn, który wyciekł mi z ust, brudząc brodę i podkoszulek, wylądował z głośnym plaśnięciem na moim prawym bucie.
– Koszula nie problem – powiedział Prabaker z troską; wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął gorliwie, lecz nieskutecznie usuwać plamę, wcierając sok jeszcze głębiej. – Buty nie problem też. Ja go wytrę, tak? Muszę teraz spytać, lubisz pływanie?
– Pływanie – powtórzyłem, przełykając resztkę paanu.
– O tak. Pływanie. Zabiorę cię na plażę Chowpatty, bardzo ładna to plaża, możesz tam ćwiczyć żucie i plucie, i żucie, i plucie, ale bez ubrania, żeby dobrze oszczędzić na praniu.
– Słuchaj, skoro o tym mowa… o zwiedzaniu… Jesteś przewodnikiem, tak?
– O tak. Bardzo najlepszym przewodnikiem po Bombaju i po całych Indiach też.
– Ile bierzesz za dzień?
Zerknął na mnie z łobuzerskim uśmieszkiem, który zacząłem uważać za drugie dno jego szerokiego i łagodnego uśmiechu.
– Sto rupii za cały dzień.
– W porządku.
– I turysta stawia obiad.
– Jasne.
– I taksówka też turysta płaci.
– Oczywiście.
– I bilety na autobus, wszystko płaci.
– Tak.
– I czaj, jeśli wypijemy w upalne popołudnie dla wzmocnienia naszych osób.
– Hm.
– I seksowne dziewczyny, jeśli tam pójdziemy w chłodną noc, jeśli będziemy mieć wielkie, potrzebujące, pęczniejące…
– Tak, tak, dobrze. Słuchaj, zapłacę ci za tydzień. Chcę, żebyś mnie oprowadził po Bombaju, opowiedział o mieście. Jeśli wszystko się uda, pod koniec tygodnia będzie dla ciebie premia. Co o tym sądzisz?
W jego oczach zaiskrzył uśmiech, ale głos brzmiał zaskakująco poważnie.
– To twoja dobra decyzja, Linbaba. Twoja bardzo dobra decyzja.
– No – roześmiałem się. – To się zobaczy. I naucz mnie trochę hindi, dobrze?
– O tak! Mogę uczyć wszystko. Ha znaczy „tak”, a nakin znaczy „nie”, a pani znaczy „woda”, a channa znaczy „jedzenie”, a…
– Dobrze, dobrze, nie muszę się nauczyć wszystkiego od razu. Czy to restauracja? Świetnie, umieram z głodu.
Miałem wejść do mrocznej i brzydkiej restauracji, ale on mnie zatrzymał, nagle bardzo poważny. Zmarszczył brwi, przełknął ślinę, jakby nie wiedział, jak zacząć.
– Zanim zaczniemy jeść te dobre pożywienia – zaczął w końcu – zanim… zanim będziemy robić też biznes, jest coś… muszę ci powiedzieć…
– Taaak?
Był tak zdenerwowany, że i ja się zaniepokoiłem.
– No, więc mówię… ten charras, który ci sprzedałem w hotelu…
– Tak?
– No… to była… cena biznesowa. Prawdziwa cena… przyjacielska cena… to tylko pięćdziesiąt rupii za jedną tola afgańskiego charras. – Uniósł ręce, a potem opuścił je bezwładnie, aż uderzyły o uda. – Wziąłem pięćdziesiąt rupii za dużo.
– Rozumiem – odparłem cicho. Z mojego punktu widzenia rzecz była tak trywialna, że miałem ochotę się roześmiać. Ale dla niego najwyraźniej było to coś ważnego, a podejrzewałem, że nieczęsto nachodzi go potrzeba czynienia takich wyznań. Później Prabaker mi powiedział, że właśnie wtedy uznał, iż mnie lubi, a dla niego oznaczało to zobowiązanie do skrupulatnej i dosłownej uczciwości w każdym słowie i uczynku. Była to jego najsympatyczniejsza i zarazem najbardziej irytująca cecha – zawsze mówił mi całą prawdę.
– Więc… co chcesz z tym zrobić?
– Proponuję – powiedział poważnie – wypalić ten biznesowy charras bardzo szybko, a wtedy kupię nowy. Potem wszystko będzie za przyjacielską cenę, dla ciebie i także dla mnie. To polityka nie problem, tak?
Roześmiałem się, a on roześmiał się razem ze mną. Położyłem mu dłoń na ramieniu i poprowadziłem go do dusznego, rozkosznego wnętrza gwarnej restauracji.
– Lin, chyba jestem twoim bardzo dobrym przyjacielem – zdecydował Prabaker, radośnie uśmiechnięty. – Jesteśmy szczęśliwi goście, tak?
– Może i tak – odpowiedziałem. – Może i tak.
Parę godzin później leżałem w kojących ciemnościach, pod szumem nieustannie obracającego się wentylatora. Byłem zmęczony, ale nie mogłem zasnąć. Pod moim oknem ulica, która za dnia kipiała i tętniła życiem, była milcząca, przytłoczona nocnym upałem, wilgotna od gwiazd. Zdumiewające, zaskakujące obrazy miasta wirowały mi w głowie jak miotane wiatrem liście, a nadzieja i nowe szanse buzowały w żyłach tak, że leżąc w tych ciemnościach, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Nikt w świecie, który opuściłem, nie wiedział, gdzie jestem. Nikt w tym nowym świecie, Bombaju, nie wiedział, kim jestem. W tamtej chwili, w tym mroku byłem niemal bezpieczny.
Pomyślałem o Prabakerze, którzy obiecał wrócić wcześnie rano, żeby zabrać mnie na zwiedzanie miasta. Czy wróci? A może spotkam go później z jakimś nowo przybyłym turystą? Z zimną, bezosobową brutalnością samotnych uznałem, że jeśli dotrzyma słowa i wróci rano, zacznę go lubić.
O kobiecie – Karli – ciągle myślałem, zaskoczony, że jej poważna twarz tak często pojawia mi się przed oczyma. „Jeśli kiedyś przyjdziesz do Leopolda, może się dowiesz”. Tak mi powiedziała na pożegnanie. Nie wiedziałem, czy to zaproszenie, wyzwanie czy ostrzeżenie. Tak czy inaczej, zamierzałem to sprawdzić. Zamierzałem tam iść i poszukać jej. Ale nie od razu. Najpierw chciałem dowiedzieć się czegoś o mieście, które ona najwyraźniej dobrze znała. Dam sobie na to tydzień, pomyślałem. Tydzień w mieście…
A za tymi refleksjami, jak zwykle na nieruchomych orbitach wokół zimnej gwiazdy mojej samotności, krążyły myśli o rodzinie i przyjaciołach. Niezliczone. Każda noc skupiała się wokół tego niezaspokojonego pragnienia, które było ceną mojej wolności – i wokół wszystkiego, co traciłem. Każdej nocy przeszywał mnie wstyd za cenę, jaką za moją wolność płacili oni, ukochani, których z pewnością nigdy nie zobaczę.
– Mógłbym się targować – odezwał się wysoki Kanadyjczyk z ciemnego kąta pokoju. Niespodziewanie wypowiedziane słowa zabrzmiały jak łoskot kamieni na blaszanym dachu. – Mogliśmy stargować cenę tego pokoju. Płacimy sześć dolarów za dzień. Moglibyśmy zbić cenę do czterech. To niedużo kasy, ale oni tu tak robią. Trzeba się targować. Jutro wyjeżdżamy do Delhi, ale ty zostajesz. Pod twoją nieobecność rozmawialiśmy o tym i trochę się o ciebie martwimy. Musisz się targować, stary. Jeśli się tego nie nauczysz, jeśli nie zaczniesz myśleć w ten sposób, oni cię wydymają. Ci miastowi Hindusi to zawodowi mordercy. To świetny kraj, nie zrozum mnie źle. Dlatego tu wróciliśmy. Ale oni są od nas inni. Oni są… no, po prostu tego po tobie oczekują. Musisz się targować.
Oczywiście miał rację co do ceny pokoju. Mogliśmy oszczędzić dolara czy dwa dziennie. A targowanie się faktycznie się opłaca. Na ogół to sprytna i sympatyczna metoda robienia interesów w Indiach.
Ale jednocześnie nie miał racji. W latach, które nastąpiły później, zaprzyjaźniłem się z kierownikiem, Anandem. Fakt, że zaufałem mu od razu i nie targowałem się, nie starałem się na nim zarobić, że byłem posłuszny instynktowi, który obudził we mnie szacunek do niego i gotowość do sympatii, zjednał mi jego życzliwość. Tak mi powiedział, i to nieraz. Wiedział, tak jak i my, że sześć dolarów to niewygórowana cena dla trzech mężczyzn. Właściciele hotelu dostawali dziennie cztery dolary za pokój. To była granica, poniżej której nie schodzili. Tych parę dolarów ponad cenę minimalną stanowiło cały dzienny zarobek Ananda i jego personelu, złożonego z trzech chłopców hotelowych. Utargowane przez turystów zniżki oznaczały dla niego utratę chleba powszedniego, a dla nich utratę jego przyjaźni.
Prosta i zdumiewająca prawda o Indiach i ich mieszkańcach brzmi tak, że kiedy tam jedziesz i przestajesz z nimi, serce zawsze podpowiada ci mądrzejsze rozwiązania niż głowa. Nigdzie indziej na świecie ta zasada nie sprawdza się tak dobrze.
Wtedy, zamykając oczy w ciemnej, dyszącej ciszy tej pierwszej nocy w Bombaju, nie wiedziałem jeszcze o tym wszystkim. Działałem instynktownie, ryzykowałem. Nie wiedziałem, że już oddałem serce tej kobiecie i temu miastu. A nie wiedząc o tym, zapadłem – jeszcze z uśmiechem na ustach – w kojący sen bez snów.