Читать книгу Shantaram - Roberts Gregory David - Страница 4
I
2
ОглавлениеWeszła do Leopolda o zwykłej porze, a kiedy zatrzymała się przy stoliku nieopodal mnie, by porozmawiać z przyjaciółmi, jeszcze raz spróbowałem znaleźć słowa na określenie świetlisto-liściastej zieleni jej oczu. Przychodziły mi na myśl liście, opale i ciepłe płycizny mórz, ale ten żywy szmaragd w jej oczach, rozświetlony słonecznikami złotego światła, które otaczało źrenice, był łagodniejszy, o wiele łagodniejszy. W końcu znalazłem nazwę tego koloru, występującej w naturze zieleni, która idealnie odpowiadała zieleni jej ślicznych oczu, ale od owego wieczoru w Leopoldzie minęły długie miesiące. I co dziwne i niezrozumiałe, nie powiedziałem jej o tym. Teraz żałuję z całego serca. Przestrzeń odbija się w nieskończoność w dwóch lustrach – jasnym lustrze słów i czynów i mrocznym lustrze, pełnym rzeczy niewypowiedzianych i nieuczynionych. Teraz żałuję, że od samego początku, już w tych pierwszych tygodniach znajomości, nawet tego wieczora, nie znalazłem tych słów… nie powiedziałem jej, że mi się podoba.
To była prawda – podobało mi się w niej wszystko. Podobała mi się helwecka melodia jej szwajcarsko-amerykańskiej angielszczyzny i to, jak powoli odgarniała włosy kciukiem i palcem wskazującym, kiedy coś ją zirytowało. Podobała mi się ostra inteligencja jej rozmów i łagodny, swobodny dotyk, którym obdarzała lubianych ludzi, przechodząc obok nich lub siadając przy nich. Podobało mi się, że patrzyła mi w oczy dokładnie do chwili, kiedy zaczęło mnie to krępować, a potem uśmiechała się, łagodząc ten atak, choć nie odwracała spojrzenia.
Spoglądała światu prosto w oczy, w dodatku z wyższością, i to mi się podobało, bo wtedy nie kochałem świata. Świat chciał mnie zabić albo złapać. Świat chciał mnie znowu wpakować do klatki, z której uciekłem, gdzie dobrzy bohaterowie, faceci w mundurach strażników więziennych, biorący pieniądze za dobre uczynki, przykuli mnie do ściany i kopali, dopóki nie połamali mi kości. I może świat miał rację. Może właśnie na to zasługiwałem. Ale mówią, że w niektórych represje budzą bunt, a ja buntowałem się przeciwko światu każdą minutą swego życia.
Świat i ja nie rozmawiamy ze sobą, powiedziała mi Karla kiedyś podczas tych pierwszych miesięcy. Świat chce mnie przekupić, ale mu się nie udaje. Chyba nie umiem przebaczać. I to także w niej dostrzegłem, od pierwszej chwili. Od pierwszej minuty widziałem, jak bardzo jest do mnie podobna. Rozpoznałem w niej determinację, niemal brutalną, i niemal okrutną odwagę, i samotne, bolesne pragnienie miłości. Rozpoznałem to wszystko, ale nie powiedziałem ani słowa. Nie powiedziałem jej, jak bardzo ją lubię. W tych pierwszych latach po ucieczce byłem odrętwiały, ogłuszony katastrofami, które przewaliły się przez moje życie. Moje serce znalazło się na głębokich i cichych wodach. Nikt i nic nie mogło mnie prawdziwie skrzywdzić. Nikt i nic nie mogło mnie bardzo uszczęśliwić. Byłem twardy, co jest chyba najsmutniejszą rzeczą, jaką można powiedzieć o mężczyźnie.
– Stajesz się stałym klientem – zażartowała, wichrząc mi włosy ręką. Usiadła przy moim stole.
Uwielbiałem, kiedy to robiła; to znaczyło, że mnie rozgryzła, że wiedziała, iż się nie obrażę. Miałem wtedy trzydzieści lat – brzydki, ponadprzeciętnie wysoki, o szerokich ramionach i piersi, i grubych ramionach. Ludzie nieczęsto wichrzyli mi włosy.
– Chyba tak.
– Prabaker znowu cię oprowadza? Jak było dzisiaj?
– Zabrał mnie na wyspę, Elefantę, na zwiedzanie jaskiń.
– Piękna jest – powiedziała cicho, patrząc na mnie, lecz marząc o czymś innym. – Jeśli nadarzy się okazja, powinieneś zwiedzić groty Ajanta i Ellora na północy kraju. Raz spędziłam noc w Ajancie, w grocie. Szef mnie tam zabrał.
– Szef?
– Tak, szef.
– To Europejczyk czy Hindus?
– Ani to, ani to.
– Opowiedz mi o nim.
– Po co? – spytała, patrząc mi surowo prosto w oczy.
Chciałem zwyczajnie porozmawiać, zatrzymać ją przy sobie, i ta nagła nieufność zdziwiła mnie.
– Po nic – rzekłem z uśmiechem. – Ciekawi mnie, jak się tu dostaje pracę, jak się zarabia, to wszystko.
– Poznałam go pięć lat temu, podczas długiego lotu – powiedziała, spoglądając na swoje dłonie, znowu spokojna. – Oboje wsiedliśmy w Zurychu. Ja leciałam do Singapuru, ale zanim znaleźliśmy się w Bombaju, namówił mnie, żebym wysiadła i zaczęła dla niego pracować. Ta wycieczka do jaskiń to było… coś wyjątkowego. On ją załatwił, jakoś to obgadał z władzami i pojechaliśmy razem, spędziłam noc w wielkiej jaskini, pełnej kamiennych posągów Buddy i tysięcy trzepoczących nietoperzy. Nic mi nie groziło. Kazał na zewnątrz postawić strażnika. Ale to było niewiarygodne. Fantastyczne doświadczenie. I naprawdę pomogło mi… uporządkować sprawy. Czasami serce łamie ci się dokładnie, jak należy, jeśli mnie rozumiesz.
Nie rozumiałem, ale kiedy zamilkła i spojrzała na mnie, pokiwałem głową.
– Uczysz się czegoś albo czujesz coś zupełnie nowego i to ci łamie serce – powiedziała. – Tylko ty możesz to wiedzieć albo czuć. I po tamtej nocy wiedziałam, że tylko w Indiach mogę się tak czuć. Wiedziałam… nie potrafię tego wyjaśnić, ale jakoś wiedziałam, że to jest mój dom, ciepły i bezpieczny. No i… nadal tu jestem.
– Jaką działalność prowadzi?
– Co?
– Twój szef – czym się zajmuje?
– Importem. I eksportem.
Zamilkła, odwróciła się w stronę innych stolików.
– Tęsknisz za domem?
– Za moim domem?
– Tak, chodzi mi o ten drugi dom. Nie tęsknisz czasem za Szwajcarią?
– W pewnym sensie tak. Pochodzę z Bazylei. Byłeś tam?
– Nie. Nigdy nie byłem w Europie.
– Musisz tam pojechać, a wtedy koniecznie musisz odwiedzić Bazyleę. To bardzo europejskie miasto, wiesz? Ren dzieli ją na Wielką i Małą Bazyleę i te dwie połówki miasta mają zupełnie inny styl i charakter, więc to tak, jakby się jednocześnie mieszkało w dwóch miastach. Kiedyś to mi odpowiadało. W tym miejscu spotykają się trzy państwa, do granicy z Niemcami i Francją jest tylko krok. Możesz zjeść śniadanie we Francji, kawa i bagietka, obiad w Szwajcarii, a kolację w Niemczech, i nie oddalisz się od miasta na więcej niż parę kilometrów. Tęsknię za Bazyleą bardziej niż za Szwajcarią.
Umilkła, nabrała powietrza i spojrzała na mnie spod miękkich, nieumalowanych rzęs.
– Przepraszam, urządziłam ci lekcję geografii.
– Nie, nie, proszę, mów dalej. To ciekawe.
– Wiesz, Lin – powiedziała powoli. – Lubię cię.
Spojrzała na mnie tym zielonym płomieniem. Poczułem, że się lekko rumienię, nie ze skrępowania, lecz ze wstydu, że tak łatwo przyszło jej powiedzieć słowa „lubię cię”, których ja nie potrafiłem z siebie wydusić.
– Naprawdę? – rzuciłem, starając się odebrać tym słowom znaczenie, jakie dla mnie miały. Jej usta zamknęły się w słabym uśmiechu.
– Tak. Jesteś dobrym słuchaczem. To niebezpieczne, bo trudno jest się temu oprzeć. Bycie słuchanym – naprawdę słuchanym – to druga najlepsza rzecz na świecie.
– A pierwsza?
– Wiadomo. Najlepszą na świecie rzeczą jest władza.
– O, naprawdę? – Roześmiałem się. – A co z seksem?
– Nie. Wyjąwszy biologię, w seksie chodzi wyłącznie o władzę. Dlatego tyle w nim pośpiechu.
Znowu się roześmiałem.
– A miłość? Wiele osób twierdzi, że to miłość jest najlepsza na świecie, nie władza.
– Mylą się – powiedziała cierpko. – Miłość to przeciwieństwo władzy. Dlatego tak się jej boimy.
– Karlo, kochanie, co ty opowiadasz? – odezwał się Didier Levy, siadając koło niej. – Muszę uznać, że masz nieczyste intencje co do naszego Lina.
– Nie słyszałeś ani słowa – odparła szyderczo.
– Nie musiałem cię słyszeć. Poznaję po twojej minie. Mówisz do niego zagadkami, mącisz mu w głowie. Zapominasz, że zbyt dobrze cię znam. Lin, zaraz cię wyleczymy!
Zawołał kelnera w czerwonej marynarce, nazywając go czwórką z powodu numeru wyhaftowanego na kieszeni.
– Hej! Numer char! Daj battlee beer! A co dla ciebie, Karla? Kawa? Numer char! Ek coffee aur. Jaldi karo!
Didier Levy miał tylko trzydzieści pięć lat, ale każdy rok odcisnął się na nim fałdami ciała i głębokimi zmarszczkami, nadającymi mu wygląd człowieka znacznie starszego. Pomimo parnego klimatu zawsze nosił obszerne płócienne spodnie, dżinsową koszulę i wymiętą kurtkę z szarej wełny. Jego gęste, kędzierzawe czarne włosy nigdy nie sięgały powyżej ani poniżej linii kołnierzyka, podobnie jak zarost na jego zmęczonej twarzy zawsze wydawał się liczyć nie mniej niż trzy dni. Levy mówił z mocnym akcentem, z równą złośliwością prowokując i krytykując przyjaciół i obcych. Niektórzy nie znosili tych jego przytyków i docinków, ale tolerowali je, ponieważ Levy często się przydawał, a czasem bywał niezastąpiony. Wiedział, gdzie można kupić lub sprzedać wszystko, od pistoletu po cenny klejnot i kilogram najlepszej tajskiej heroiny. I, jak czasami się chwalił, za odpowiednią stawkę mógł zrobić niemal wszystko, jeśli nie zagrażało to jego wygodzie i bezpieczeństwu.
– Mówiliśmy o różnych poglądach na to, co jest najlepsze na świecie – wyjaśniła mu Karla. – Ale ciebie o zdanie nie muszę pytać.
– Można by powiedzieć, że według mnie najlepsza rzecz na świecie to pieniądze – podsunął od niechcenia. – I to prawda. Każda zdrowa na umyśle i rozsądna osoba zdaje sobie pewnego dnia sprawę, że pieniądz może niemal wszystko. Wielkie zasady i szlachetne cnoty są bardzo piękne w perspektywie historycznej, ale przeżyć pomagają nam pieniądze, a ich brak pcha nas pod wielkie koło. A ty, Lin? Co powiedziałeś?
– Jeszcze nic, a skoro ty tu jesteś, to już nie będzie miał okazji.
– Bądźże sprawiedliwy. Powiedz, Lin, chciałbym wiedzieć.
– No, skoro nalegasz, to muszę powiedzieć: wolność.
– Wolność czego? – spytał, dodając cichy śmiech do ostatniego słowa.
– Nie wiem. Może wolność odmowy. Jeśli masz tyle wolności, to nie potrzebujesz wiele więcej.
Zjawiło się piwo i kawa. Kelner grzmotnął tacą o stół z zaciekłością. Obsługa w bombajskich sklepach, hotelach i restauracjach w owych czasach balansowała między uprzejmością bliską służalczości a brutalnością, wynikającą z niecierpliwości lub wrogości. Chamstwo kelnerów w Leopoldzie było legendarne. „To moje ulubione miejsce na całym świecie – powiedziała kiedyś Karla – w którym traktują mnie jak śmieć”.
– Toast! – zawołał Didier, brzękając swoją szklanką o moją. – Za wolność… picia! Salut!
Wypił pół wysokiej szklanki, westchnął głośno z rozkoszy i wypił resztę. Nalał sobie drugą szklankę, a do naszego stolika dołączyli mężczyzna i kobieta, którzy usiedli między Karlą a mną. Mroczny, zamyślony, niedożywiony młodzieniec nazywał się Modena i był ponurym, małomównym Hiszpanem, załatwiającym czarnorynkowe interesy z turystami z Francji, Włoch i Afryki. Jego towarzyszka, szczupła i ładna niemiecka prostytutka o imieniu Ulla, od jakiegoś czasu pozwalała mu nazywać się jej kochankiem.
– Ach, Modena, przyszedłeś w samą porę, żeby nam postawić następną kolejkę! – zawołał Didier, siadając obok Karli, by go poklepać po ramieniu. – Ja proszę whisky z sodą, jeśli łaska.
Niższy od niego Modena wzdrygnął się jak od ciosu i spochmurniał, ale przywołał kelnera i złożył zamówienie. Ulla rozmawiała z Karlą na zmianę po niemiecku i angielsku, przypadkiem lub umyślnie ukrywając w ten sposób najbardziej interesujące momenty rozmowy.
– Skąd wiem, na? Jak to możliwe, że wiem, że to Spinner? Total verrückt, powiadam ci. Na początku wydawał mi się całkiem normalny. A może, jak sądzisz, to właśnie znak? Może był za bardzo normalny. Na ja, dziesięć minut w pokoju i er wollte auf der Klamotten kommen. Na moją najlepszą sukienkę! Musiałam z nim walczyć, żeby ocalić ubrania, der Sprintficker! Spritzent wollte er, na całe moje ubranie! Gibt’s ja nicht. A później, kiedy poszłam do łazienki na małego niucha koki, wróciłam i widzę daß er seinen Schwanz ganz tief in einer meiner Schuhe hat! Uwierzysz? Do buta! Nicht zu fassen.
– Spójrzmy prawdzie w oczy – powiedziała łagodnie Karla. – Świry zawsze wiedzą, jak cię znaleźć.
– Ja, leider. Co mogę powiedzieć. Świry mnie kochają.
– Nie słuchaj jej, Ulla, miłości moja – pocieszył ją Didier. – Szaleństwo jest podstawą wielu świetnych związków. W gruncie rzeczy szaleństwo wręcz leży u podstaw każdego świetnego związku.
– Didier – westchnęła Ulla, wymawiając jego imię z uśmiechem najczystszej słodyczy. – Czy już ci mówiłam, żebyś się dymał?
– Nie! – Roześmiał się. – Ale na razie ci wybaczę tę gafę. Między nami, kochanie, takie rzeczy są zawsze niedopowiedziane, co zrozumiałe.
Zjawiła się whisky w czterech małych flaszkach, a kelner otworzył dwie butelki wody sodowej mosiężnym otwieraczem, zwisającym na łańcuchu u jego pasa. Kapsle potoczyły się po stole i spadły na podłogę. Kelner chlasnął brudną ścierą po mokrym blacie, zmuszając nas do uskoczenia przed rozpryskującą się wilgocią.
Z dwóch różnych miejsc restauracji zbliżyli się do nas dwaj mężczyźni; jeden zaczął rozmawiać z Didierem, drugi z Modeną. Ulla wykorzystała tę chwilę, by pochylić się do mnie. Pod stołem wcisnęła mi coś w dłoń – w dotyku przypominało niewielki zwitek banknotów – a jej spojrzenie błagało, żebym nie zwracał niczyjej uwagi. Rozmawiając z nią, bez patrzenia wsunąłem banknoty do kieszeni.
– Więc zdecydowałeś, jak długo zostaniesz? – spytała.
– Nie wiem. Nie spieszy mi się.
– Nikt na ciebie nie czeka? Nie masz do kogo wracać? – dodała, uśmiechając się z wprawną, lecz beznamiętną kokieterią. Uwodzenie weszło jej w nawyk. Z takim samym uśmiechem zwracała się do klientów, przyjaciół, kelnerów, nawet Didiera, którego jawnie nie znosiła – i w ogóle wszystkich, w tym do swego kochanka Modeny. Przez następne miesiące i lata ludzie krytykowali ją, niekiedy okrutnie, za te flirty. Nie zgadzam się z nimi. Kiedy dobrze ją poznałem, wydawało mi się, że flirtuje z całym światem, ponieważ flirt jest jedynym wyrazem serdeczności, jaki zna i do jakiego jest zdolna; to był jej sposób na bycie sympatyczną i na zapewnienie sobie sympatii innych ludzi – innych mężczyzn. Uważała, że na świecie jest za mało sympatii i często tak mawiała, dokładnie w tych słowach. Nie było to głębokie uczucie ani głębokie przemyślenia, ale słuszne, i nikt na tym naprawdę nie ucierpiał. A poza tym w końcu, do cholery, była piękną dziewczyną i miała bardzo ładny uśmiech.
– Nie – skłamałem. – Nikt nie czeka, do nikogo nie muszę wracać.
– I nie masz żadnego, wie soll ich das sagen, żadnego programu? Planu?
– Nie. Pracuję nad książką.
Uciekając, przekonałem się, że wystarczy wyjawić ludziom część prawdy – że jestem pisarzem – by zyskać użyteczną i uniwersalną przykrywkę. To wyjaśnienie było na tyle niekonkretne, że wyjaśniało przedłużony pobyt albo nagły wyjazd, a określenie „zbieranie materiałów” było na tyle zrozumiałe, że tłumaczyło zainteresowanie pewnymi sprawami, na przykład transportem, podróżą bądź dostępnością fałszywych dokumentów. Co więcej, dzięki tej historii miałem zapewniony spokój; wystarczyła sama groźba, że zacznę szczegółowo opowiadać o postępach mojej pracy, by zniechęcić wszystkich ciekawskich z wyjątkiem tych najbardziej natarczywych.
Bo byłem pisarzem. W Australii pisałem, odkąd skończyłem dwadzieścia lat. Właśnie zacząłem wyrabiać sobie nazwisko dzięki pierwszemu wydanemu tekstowi, kiedy moje małżeństwo się rozpadło, straciłem prawo do opieki nad córką i roztrwoniłem życie na narkotyki, przestępstwa, więzienie i ucieczkę. Ale nawet podczas ucieczki pisanie było nadal moim codziennym zwyczajem i punktem planu dnia. Nawet tu, w Leopoldzie, miałem kieszenie pełne notatek nagryzmolonych na serwetkach, rachunkach i skrawkach papieru. Nigdy nie przestawałem pisać. Zawsze tak było, bez względu na to, jak zmieniała się moja sytuacja. Te pierwsze miesiące w Bombaju zapamiętałem tak dobrze między innymi dlatego, że w samotności pisałem o nowych przyjaciołach i rozmowach z nimi. Pisanie było jedną z rzeczy, które mnie ocaliły: dyscyplina i abstrakcja codziennego wyrażania życia w słowach pomogły mi walczyć ze wstydem i jego kuzynką rozpaczą.
– A, Scheisse, nie wiem, co tu opisywać w tym Bombaju. To nie jest dobre miasto, ja. Moja przyjaciółka Lisa mówi, że o tym myśleli ci, co wymyślili słowo „dno”. A ja uważam, że to właśnie to. Lepiej pojedź gdzie indziej, może do Radżastanu. Słyszałam, że tam nie jest tak dennie.
– Ona ma rację – dodała Karla. – To nie są Indie. Są tu ludzie ze wszystkich stron Indii, ale Bombaj to nie Indie. Bombaj to samoświat, świat sam w sobie. Prawdziwe Indie są daleko.
– Daleko?
– Daleko, tam gdzie światło się zatrzymuje.
– Na pewno. – Uśmiechnąłem się, doceniając to powiedzenie. – Ale tu mi się na razie podoba. Lubię duże miasta, a to miasto jest trzecie co do wielkości na świecie.
– Zaczynasz mówić jak własny przewodnik – zażartowała Karla. – Może Prabaker za dobrze cię wyuczył.
– Może. Od dwóch tygodni wbija mi do głowy fakty i liczby. Zadziwiające jak na człowieka, który opuścił szkołę w wieku siedmiu lat, a pisać i czytać nauczył się na ulicy.
– Jakie fakty i liczby? – spytała Ulla.
– Na przykład to, że oficjalnie Bombaj ma jedenaście milionów mieszkańców, ale Prabu mówi, że lepsze pojęcie mają o tym ludzie, którzy prowadzą nielegalną loterię, a oni szacują tę liczbę na trzynaście do piętnastu milionów. I że w tym mieście codziennie słyszy się dwieście dialektów i języków. Dwieście, rany boskie! Niczym w centrum świata.
Jakby w reakcji na wzmiankę o językach Ulla szybko i z napięciem odezwała się do Karli po niemiecku. Na znak Modeny wstała, zabierając torebkę i papierosy. Małomówny Hiszpan opuścił stolik bez słowa i ruszył w stronę wyjścia.
– Mam zlecenie – oznajmiła Ulla z uroczym grymasem. – Do zobaczenia jutro, Karla. O jedenastej, ja? Może razem zjemy kolację? Lin, przyjdziesz? Chciałabym. Pa! Tschüs!
Wyszła za Modeną, odprowadzana pożądliwymi i pełnymi podziwu spojrzeniami wielu mężczyzn przy barze. Didier wybrał sobie ten moment, by odwiedzić znajomych przy innym stole. Karla i ja zostaliśmy sami.
– Nic z tego, wiesz?
– Z czego?
– Nie spotka się z tobą przy kolacji. Taka już jest.
– Wiem. – Uśmiechnąłem się.
– Lubisz ją, co?
– Tak, lubię. Co, to cię śmieszy?
– W pewnym sensie tak. Ona też cię lubi.
Zrobiła pauzę i wydawało mi się, że zdecydowała się już wyjaśnić swoją uwagę, ale kiedy znowu się odezwała, zmieniła temat.
– Dała ci pieniądze. Amerykańskie dolary. Powiedziała mi po niemiecku, żeby Modena nie zrozumiał. Masz mi je oddać, a ona odbierze je z mojego mieszkania jutro o jedenastej.
– W porządku. Chcesz je teraz?
– Nie, nie dawaj mi ich tutaj. Muszę już iść. Mam spotkanie. Wrócę za godzinę. Możesz zaczekać? Albo wrócić i znowu się ze mną spotkać? Możesz mnie odprowadzić do domu, jeśli zechcesz.
– Jasne. Przyjdę.
Wstała i ja także wstałem, odsunąłem jej krzesło. Rzuciła mi przelotny uśmiech, z jedną brwią uniesioną ironicznie lub żartobliwie, a może i tak, i tak.
– Nie żartowałam. Naprawdę powinieneś wyjechać z Bombaju.
Patrzyłem, jak wychodzi na ulicę i wsiada do prywatnej taksówki, która najwyraźniej na nią czekała. Kiedy kremowy samochód z wolna włączył się w niespieszny nocny ruch, z okna po stronie pasażera wyłoniła się ręka mężczyzny, grube palce ściskające zielone modlitewne paciorki machały ostrzegawczo w stronę pieszych.
Znowu zostałem sam. Usiadłem, odsunąłem krzesło pod ścianę i dałem się otoczyć gwarowi restauracji i jej hałaśliwych klientów. Leopold był największym barem i restauracją w Kolabie, i jednym z największych lokali w mieście. Prostokątne pomieszczenie na parterze zajmowało przestrzeń, na której zmieściłyby się cztery restauracje, i miało dwoje metalowych drzwi. Podnoszono je w dzień, odsłaniając drewniane łuki, z których widać było panoramę Causeway, najruchliwszej i najbarwniejszej ulicy Kolaby. Na piętrze znajdował się mniejszy, dyskretniejszy klimatyzowany bar, stojący na mocnych kolumnach, które dzieliły parter na mniej więcej równe pomieszczenia i skupiały wokół siebie liczne stoliki. Lustra zawieszone na tych filarach i większości ścian stanowiły jedną z największych atrakcji baru: możliwość przyglądania się, podziwiania i gapienia na innych potajemnie, choć nie całkiem anonimowo. Dla wielu osób widok własnej osoby odbitej minimum w dwóch lustrach jednocześnie należał do ważniejszych życiowych przyjemności. Do Leopolda chodziło się po to, by się pokazać, zobaczyć innych i zobaczyć siebie w trakcie oglądania.
Stało tam jakieś trzydzieści stolików z blatami z indyjskiego perłowego marmuru. Przy każdym znajdowały się cztery lub więcej cedrowe krzesła – sześćdziesięciominutowe, nazywała je Karla, bo były tak niewygodne, że zniechęcały klientów do pozostania w lokalu dłużej niż godzinę. Pod wysokim sufitem brzęczał rój wielkich wentylatorów, obracających się wolno i majestatycznie w świetle żyrandoli z mlecznego szkła. Mahoniowe listwy widniały na malowanych ścianach, wokół okien i drzwi, a także wielu luster. Dojrzałe owoce, które podawano na deser w całości lub wyciśnięte – papaje, mosambi, winogrona, arbuzy, banany, santry i, w sezonie, cztery odmiany mango – uwieczniono na całej ścianie w fantastycznej obfitości. Nad gwarną restauracją górowało – niczym mostek kapitański – ogromne biurko z litego drewna tekowego. Za nim, w wąskim korytarzu, widać było kąt rojnej kuchni ze śmigającymi kelnerami i kłębami pary jak w saunie.
Wszystkich, którzy wchodzili przez szerokie łuki do tego małego świata pełnego światła, koloru i pięknego drewna, uderzała nieco przebrzmiała, lecz nadal wspaniała elegancja. Jednak najlepiej znali ją jego najskromniejsi pracownicy, gdyż dopiero po zamknięciu, gdy sprzątacze usuwali co rano wszystkie meble, ukazywało się piękno posadzki. Misterne kafelki powielały wzór spotykany w pałacu na północy Indii, czarno-kremowo-brązowe sześcioboki ze słońcem na środku. Ta posadzka, ułożona dla książąt, a zasłonięta przed turystami, wpatrzonymi we własne odbicia w olśniewających lustrach, ukazywała swoją bujną doskonałość jedynie potajemnie, bosym stopom sprzątaczy, najbiedniejszych i najpokorniejszych z robotników.
Codziennie rano przez jedną chłodną, bezcenną godzinę po otworzeniu i umyciu posadzki Leopold był oazą spokoju w burzliwym mieście. Później aż do zamknięcia o północy nieustannie tłoczyli się w nim goście z setek krajów i wielu miejscowych, którzy ściągali tutaj ze wszystkich dzielnic, by załatwiać interesy. Interesy te obejmowały handel narkotykami, walutą, paszportami, złotem i seksem, a także nienamacalny, lecz nie mniej lukratywny handel wpływami – nieoficjalny system łapówek i przysług, stojący w Indiach za licznymi mianowaniami, awansami i kontraktami.
Leopold był nieoficjalną wolną strefą, skrupulatnie pomijaną przez na ogół sprawnych policjantów z posterunku znajdującego się dokładnie po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Jednak w stosunkach między piętrem i parterem, wnętrzem i światem na zewnątrz restauracji obowiązywały pewne zasady, kierujące wszystkimi załatwianymi tu interesami. Indyjskie prostytutki, obwieszone girlandami kwiatów jaśminu i grubo owinięte w obsypane klejnotami sari, nie miały wstępu na parter i towarzyszyły klientom jedynie w barze na pięterku. Europejskie prostytutki mogły siedzieć jedynie na parterze, przyciągając uwagę mężczyzn przy innych stolikach lub po prostu zatrzymując się na zewnątrz. Handel narkotykami i inną kontrabandą odbywał się otwarcie przy stolikach, ale towary można było wymieniać tylko poza barem. Często widywało się, że sprzedawca i klient uzgadniają cenę, wychodzą na zewnątrz, by wymienić pieniądze na towar, po czym wracają do swego stolika. Nawet urzędnicy i handlarze wpływami podporządkowywali się tym niepisanym zasadom; umowy, zawierane w ciemnych zakątkach baru na pięterku, mogły zostać przypieczętowane uściskiem ręki i gotówką jedynie na chodniku przed wejściem, by nikt nie mógł powiedzieć, że dał lub wziął łapówkę w murach Leopolda.
Choć cienkie granice, dzielące i łączące interesy legalne i nielegalne, nigdzie nie były bardziej eleganckie, nie stanowiły nowości dla zróżnicowanej klienteli Leopolda. Straganiarze z bezczelną brawurą sprzedawali na ulicy podróbki Lacoste’a, Cardina i Cartiera, taksówkarze parkujący na ulicy przyjmowali napiwki za to, że odwrócą lusterka od nielegalnych lub zakazanych aktów odbywających się na siedzeniu za ich plecami, a liczni policjanci, z takim oddaniem poświęcający się swoim obowiązkom w komisariacie naprzeciwko, płacili solidne łapówki za przywilej zajmowania tego lukratywnego miejsca w centrum miasta.
Siedząc noc w noc w Leopoldzie i słuchając rozmów przy sąsiednich stolikach, słyszałem wielu cudzoziemców i licznych Hindusów narzekających na korupcję pleniącą się w Bombaju. Przez tych kilka spędzonych w mieście tygodni przekonałem się, że te skargi często są słuszne i prawdziwe. Ale korupcja jest wszędzie. Nie istnieje system odporny na niesłuszne wykorzystywanie pieniędzy. Uprzywilejowane elity rządzące smarują koła swojego dobrobytu, rozdając łapówki i wspierając inicjatywy najbardziej szlachetnych stowarzyszeń. A bogaci całego świata żyją dłużej i zdrowiej niż biedni. Istnieje różnica między nieuczciwą i uczciwą łapówką, powiedział mi kiedyś Didier Levy. Nieuczciwa jest taka sama w każdym kraju, uczciwa występuje tylko w Indiach. Uśmiechnąłem się wtedy, bo wiedziałem, o co mu chodzi. Indie są szczere. Indie są uczciwe. I spodobało mi się to od pierwszego dnia. Instynkt nie popychał mnie do krytyki. Instynkt w mieście, które uczyłem się kochać, kazał mi obserwować i angażować się, a także czerpać z tego przyjemność. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że przez najbliższe miesiące i lata moja wolność i nawet życie będą zależeć od gotowości Hindusów do odwrócenia lusterka.
– Co, sam? – krzyknął Didier, wracając do stolika. – C’est trop! Nie wiesz, drogi przyjacielu, że tutaj samotność jest nieco odrażająca? A muszę ci powiedzieć, że bycie odrażającym to przywilej, który rezerwuję wyłącznie dla siebie. Chodź, napijemy się.
Padł na krzesło obok mnie i wezwał kelnera, by zamówić drinki. Od tygodni rozmawiałem z nim w Leopoldzie niemal co wieczór, ale nigdy nie znaleźliśmy się sam na sam. Zaskoczyło mnie, że postanowił dotrzymać mi towarzystwa przed powrotem Ulli, Karli czy któregokolwiek ze swoich znajomych. Był to drobny dowód akceptacji, za który byłem mu wdzięczny.
Dopóki nie przyniesiono whisky, bębnił palcami po stole. Połowę wypił jednym haustem, a potem wreszcie się uspokoił, odwrócił do mnie z uśmiechem i zmrużył oczy.
– Strasznie się zadumałeś.
– Myślałem o Leopoldzie, rozglądałem się, przyglądałem…
– Straszne miejsce. – Westchnął, potrząsając gęstymi kędziorami. – Nie znoszę siebie za to, że tak się tu dobrze czuję.
Dwaj mężczyźni w szarawarach i ciemnozielonych kamizelkach narzuconych na sięgające ud koszule z długimi rękawami podeszli do nas, zwracając na siebie pilną uwagę Didiera. Skinęli mu głowami, na co odpowiedział szerokim uśmiechem i ruchem ręki, a potem dołączyli do grupy przyjaciół przy stoliku nieopodal.
– Niebezpieczni faceci – wymamrotał Didier, z szerokim uśmiechem wpatrując się w ich plecy. – Afgańczycy. Rafik, ten mały, handlował na czarnym rynku papierami.
– Papierami?
– Paszportami. Był szefem. Bardzo ważnym. Teraz przerzuca brown sugar przez Pakistan. Zarabia o wiele więcej, ale nie może odżałować, że stracił interes z papierami. Podczas walk wielu zginęło – przeważnie jego ludzie.
Nie mogli go usłyszeć, ale dokładnie wtedy obaj odwrócili się i spojrzeli na nas ponuro i mrocznie, jakby potwierdzając jego słowa. Jeden z ich towarzyszy pochylił się i przemówił do nich. Wskazał Didiera, potem mnie, a oni spojrzeli mi prosto w oczy.
– Zginęli… – powtórzył cicho Didier, uśmiechając się jeszcze szerzej, aż obaj się od nas odwrócili. – Odmówiłbym robienia z nimi interesów, gdybym na nich tak dobrze nie wychodził.
Mówił kątem ust, jak więzień pod okiem strażników. To mnie rozśmieszyło. W australijskich więzieniach taka technika szeptu jest nazywana bocznym ujściem. To wyrażenie przypomniało mi się, gdy obserwowałem Didiera, i rzuciło mnie do więziennej celi. Poczułem tanie środki dezynfekcyjne, metalowy szczęk kluczy, pocący się kamień pod moimi palcami. Takie wspomnienia nawiedzają byłych więźniów, policjantów, żołnierzy, sanitariuszy, strażaków i innych, którzy doświadczają traumatycznych przeżyć. Czasami są tak gwałtowne i tak nie pasują do sytuacji, że jedyną rozsądną reakcją jest głupi, nieopanowany śmiech.
– Myślisz, że żartuję? – sapnął z urazą Didier.
– Nie, nie, wcale nie.
– To prawda, zapewniam cię. W tym biznesie była mała wojna. Widzisz, właśnie w tej chwili przyszli zwycięzcy. To Bajram i jego ludzie. Jest Irańczykiem. Wymusza haracze i pracuje dla Abd al-Ghaniego, który z kolei pracuje dla jednego z gigantów przestępczego świata, Abd al-Kadira Chana. To oni wygrali tę małą wojnę, a teraz kontrolują handel paszportami.
Lekkim ruchem głowy wskazał grupkę młodych mężczyzn w stylowych zachodnich dżinsach i kurtkach, którzy właśnie weszli przez jeden z łuków. Podeszli do biurka kierownika i serdecznie przywitali się z właścicielami Leopolda, po czym zajęli stolik w głębi sali. Przywódcą tej grupy był wysoki, masywny mężczyzna po trzydziestce. Jego jowialna, mięsista twarz odwracała się ponad głowami przyjaciół ku pełnym szacunku ukłonom i przyjaznym uśmiechom licznych znajomych. Kiedy skierował spojrzenie na nas, Didier do niego pomachał.
– Krew – odezwał się cicho, uśmiechnięty. – Jeszcze przez jakiś czas te paszporty będą stemplowane krwią. Dla mnie to nie ma znaczenia. W sprawach jedzenia jestem Francuzem, w kwestiach miłosnych – Włochem, a w biznesie – Szwajcarem. Bardzo szwajcarskim Szwajcarem. Skrupulatnie neutralnym. Ale te papiery jeszcze splamią się krwią, jestem pewien.
Odwrócił się i mrugnął raz i drugi, jakby otrząsając się z senności.
– Chyba się upiłem – powiedział, przyjemnie zaskoczony. – Zamówmy jeszcze kolejkę.
– Proszę bardzo. Ja na razie zwolnię. Ile kosztują te paszporty?
– Od stu do tysiąca dolarów, oczywiście. Chcesz kupić?
– Nie…
– Ach… To było „nie” bombajskiego sprzedawcy złota. To jest „nie”, które znaczy „może”, a im bardziej jest namiętne, tym bardziej pewne jest „może”. Jak zechcesz, przyjdź do mnie. Wszystko załatwię – oczywiście za drobną prowizję.
– Dużo dostajesz tej… prowizji?
– Mmm, jakoś idzie. Nie mogę narzekać. – Wyszczerzył zęby, a jego niebieskie oczy zalśniły przez soczewki zaróżowionej, alkoholowej wilgoci. – Wiążę koniec z końcem, jak to mówią, a jak je ze sobą zwiążę, od obu dostaję zapłatę. Na przykład dziś wieczorem nadzoruję transakcję – dwa kilo haszyszu z Manali. Widzisz tych włoskich turystów, tam, przy owocach, blondyn z długimi włosami i dziewczyna w czerwieni? Chcieli kupić. Ktoś – widzisz go tam, na ulicy, ten w brudnej koszuli i boso, czeka na zapłatę – przyprowadził ich do mnie, a ja z kolei skontaktowałem ich z Ajayem. On zajmuje się haszyszem i jest wspaniałym kryminalistą. Teraz widzisz, usiadł z nimi i wszyscy się uśmiechają. Transakcja zawarta. Moja praca na dziś zakończona. Jestem wolnym człowiekiem!
Załomotał w stół, dając znak, że chce następnego drinka, ale kiedy zjawiła się mała butelka, przez chwilę ściskał ją w dłoniach, wpatrując się w nią w zamyśleniu.
– Jak długo zostaniesz w Bombaju? – spytał, nie patrząc na mnie.
– Nie wiem. Śmieszne, ostatnio wszyscy mnie o to pytają.
– Zostałeś dłużej, niż to na ogół bywa. Ludzie w zasadzie zbyt szybko opuszczają to miasto.
– Mam przewodnika, nazywa się Prabaker, znasz go?
– Prabaker Kharre? Ten uśmiechnięty?
– Ten sam. Oprowadza mnie po mieście. Widziałem już wszystkie świątynie, muzea i galerie sztuki, i mnóstwo bazarów. Jutro rano obiecał mi pokazać coś po drugiej stronie miasta – „prawdziwie miasto”, jak to ujął. Bardzo je zachwalał. Na razie sobie pozwiedzam i zastanowię się, dokąd chcę jechać później. Nigdzie mi się nie spieszy.
– To bardzo smutne nie musieć się spieszyć. Na twoim miejscu nie przyznawałbym się do tego tak otwarcie – powiedział, nadal wpatrzony w butelkę. Kiedy się nie uśmiechał, twarz mu obwisała, wiotczała i szarzała. Był chory, ale była to choroba, na którą trzeba zapracować. – W Marsylii mamy takie powiedzonko: kto się nie spieszy, szybko trafia donikąd. Ja nie spieszę się od ośmiu lat.
Nagle nastrój mu się zmienił. Nalał sobie z chlupotem, uśmiechnął się do mnie i podniósł szklankę.
– Więc się napijmy! Za Bombaj, piękne miasto, gdzie można się nie spieszyć! Za cywilizowanych policjantów, którzy przyjmują łapówki w obronie porządku, jeśli nie prawa. Za bakszysz!
– Za to wypiję – powiedziałem i stuknąłem szklanką w jego szklankę. – Didier, a co ciebie trzyma w Bombaju?
– Jestem Francuzem – odparł, podziwiając rosę na swojej szklance. – Jestem gejem, żydem i przestępcą, mniej więcej w tej kolejności. Bombaj to jedyne znane mi miasto, w którym mogę być tym wszystkim jednocześnie.
Roześmialiśmy się i wypiliśmy, a potem on zaczął lustrować przestronne wnętrze, aż jego głodne spojrzenie w końcu spoczęło na grupie Hindusów w pobliżu jednego z wejść. Przyglądał się im przez jakiś czas, z wolna popijając drinka.
– Skoro zdecydowałeś się zostać, to wybrałeś dobry moment. To pora zmian. Wielkich zmian. Widzisz tych, co tak zajadają? To Sainikowie, pracują dla Sziwa Seny. Cyngle, tak chyba brzmi to urocze angielskie określenie. Ten twój przewodnik powiedział ci o Senie?
– Nie sądzę.
– Świadome przeoczenie. Paria Sziw Sena to twarz przyszłego Bombaju. Być może ich sposób postępowania i polityka to przyszłość całego świata.
– Jaka polityka?
– O, regionalna, etniczna, my kontra oni – powiedział z szyderczym uśmieszkiem, odliczając kolejno cechy na palcach lewej ręki. Miał bardzo białe, miękkie dłonie. I brud pod długimi paznokciami. – Polityka strachu. Nienawidzę polityki, a polityków jeszcze bardziej. Wyznają religię chciwości. To niewybaczalne. Stosunek człowieka do własnej chciwości to rzecz bardzo intymna, nie sądzisz? Sziw Sena kontroluje policję, ponieważ reprezentuje partię maharacką, a większość niższych rangą policjantów pochodzi z Maharasztry. Kontrolują też wiele slumsów i liczne związki, i niektóre gazety. Prawdę mówiąc, mają wszystko z wyjątkiem pieniędzy. No, mają poparcie gigantów cukrowych i niektórych kupców, ale prawdziwe pieniądze – z przemysłu i czarnego rynku – znajdują się w rękach parsów i hinduistów z innych miast, a także, najbardziej znienawidzonych, muzułmanów. Stąd walka, guerre économique, i o nią tak naprawdę chodzi w tej gadaninie o rasach, językach i regionach. To oni zmieniają miasto, codziennie w mniejszym lub większym stopniu. Nawet nazwę zmienili – z Bombaju na Mumbaj. Map na razie nie zdążyli, ale zmienią. I aby osiągnąć cel, zrobią wszystko, sprzymierzą się niemal z każdym. A szanse istnieją. Fortuny. W ostatnich miesiącach niektórzy Sainikowie – no, nie osoby publiczne, nie te wysoko postawione – zawarli układ z Rafikiem, jego Afgańczykami i policją. W zamian za pewną sumę i koncesje policja zamknęła prawie wszystkie palarnie opium w mieście. Dziesiątki najlepszych salonów, miejsc służących społeczności od pokoleń, zamknięto w tydzień. Na zawsze! Normalnie nie interesuje mnie koryto polityków ani rzeźnia wielkich interesów. Jedyna potęga bardziej okrutna i cyniczna niż biznes wielkiej polityki to polityka wielkiego biznesu. Ale tutaj mamy razem wielką politykę i wielkie interesy, połączone poprzez zamknięcie palarni opium, a to mnie oburza! Pytam, czym jest Bombaj bez chandu – opium – i bez palarni opium? Dokąd zmierza ten świat? To hańba!
Obserwowałem ludzi, o których mówił, z zajadłym skupieniem atakujących posiłek. Stół uginał się od talerzy ryżu, kurczaka i warzyw. Żaden z tych pięciu się nie odzywał, nawet nie patrzyli na siebie, jedli nisko pochyleni nad talerzami, gwałtownie wkładając jedzenie do ust.
– Bardzo dobry tekst – zauważyłem z szerokim uśmiechem. – Ten o biznesie wielkiej polityki i polityce wielkiego biznesu. Podoba mi się.
– Ach, drogi przyjacielu, nie mogę przypisać go sobie. Usłyszałem go od Karli i od tej pory zawsze używam. Mam na sumieniu wiele grzechów – prawdę mówiąc, prawie wszystkie – ale nigdy nie przypisywałem sobie cudzych pomysłów.
– Godne podziwu. – Roześmiałem się.
– No cóż – wysapał. – Trzeba sobie wyznaczyć jakieś granice. W końcu o cywilizacji świadczy mniej to, na co sobie pozwalamy, a bardziej to, czego zakazujemy.
Zamilkł, zabębnił palcami o zimny marmurowy blat. Po paru chwilach obejrzał się na mnie.
– To było moje – powiedział, najwyraźniej urażony, że nie zwróciłem uwagi na to zdanie. Nie zareagowałem, więc powtórzył: – To o cywilizacji. To moje.
– Bardzo inteligentne – odparłem szybko.
– Ależ skąd – powiedział skromnie, potem podchwycił moje spojrzenie i obaj się roześmialiśmy.
– Co na tym zyskał Rafik, jeśli mogę spytać? Chodzi o to zamknięcie palarni opium. Dlaczego się na to zgodził?
– Dlaczego się zgodził? To był jego pomysł. Na garadzie – heroinie brown sugar – można zarobić o wiele więcej niż na opium. A teraz wszyscy biedacy, którzy palili opium, zaczęli palić garad. Rafik kontroluje garad, brown sugar. Oczywiście nie wszystko. Nikt nie może kontrolować tych wszystkich ton, które przyjeżdżają z Afganistanu przez Pakistan do Indii. Ale wiele należy do niego, mnóstwo bombajskiej brązowej heroiny. To wielkie pieniądze, przyjacielu, wielkie pieniądze.
– Dlaczego politycy się na to godzą?
– Ach, z Afganistanu do Indii przyjeżdża nie tylko brown sugar i haszysz. – Znowu zniżył głos i zaczął mówić kątem ust. – Także broń, artyleria, materiały wybuchowe. Sikhowie walczą tą bronią w Pendżabie, a muzułmańscy separatyści w Kaszmirze. To broń, widzisz. I władza; władza, dzięki której można przemówić do wielu biednych muzułmanów, wrogów Sziwa Seny. Jeśli kontrolujesz jedną gałąź handlu – narkotyki – masz wpływ na drugą – broń. A partia Seny desperacko stara się kontrolować napływ broni do ich stanu, Maharasztry. Pieniądze i władza. Spójrz tutaj, na stolik koło Rafika i jego ludzi. Tych troje Afrykanów, dwóch mężczyzn i kobieta, widzisz?
– Tak, już ją zauważyłem. Bardzo piękna.
Jej świeża twarz o wystających kościach policzkowych, delikatnym rysunku nozdrzy i bardzo dużych ustach wyglądała jak wulkaniczna skała wygładzona przez wodę. Włosy miała zaplecione w burzę długich, cienkich warkoczyków z paciorkami. Śmiała się z jakiegoś żartu, a jej duże zęby lśniły idealną bielą.
– Piękna? Nie sądzę. Według mnie wśród Afrykanów to mężczyźni są piękni, kobiety tylko bardzo atrakcyjne. U Europejczyków jest odwrotnie. Karla jest piękna, a nigdy nie widziałem Europejczyka, który miałby taką urodę. Ale nie o to chodzi. Chcę tylko powiedzieć, że to klienci Rafika, ci Nigeryjczycy, a te interesy między Bombajem a Lagos to jedna z koncesji – to się chyba nazywa produkt uboczny – układu z Sainikami. Sena ma swojego człowieka w bombajskim urzędzie celnym. Tyle pieniędzy przechodzi z ręki do ręki… Rafik kombinuje w tych krajach, Afganistanie, Indiach, Pakistanie i Nigerii, z ludźmi władzy – policjantami, celnikami, politykami. Wszystko to ma prowadzić do kontroli nad naszym przeklętym i ukochanym Bombajem. A wszystko to, wszystkie te intrygi, wynikło z zamknięcia moich ukochanych starych palarni opium. Tragedia.
– Ten Rafik – wymamrotałem, być może z niezamierzonym lekceważeniem – to niezły numer.
– To Afgańczyk, a w jego kraju toczy się wojna, przyjacielu. Przez to jest taki wkurzony, jak mawiają Amerykanie. Pracuje dla mafijnej rady Walidalla – jednej z najpotężniejszych. Jego najbliższym współpracownikiem jest Chuha, jeden z najbardziej niebezpiecznych ludzi w Bombaju. Ale prawdziwa władza w tej części miasta należy do wielkiego władcy, pana Abd al-Kadira Chana. To poeta, filozof i król zbrodni. Nazywają go Kadirbajem. Kadir oznacza starszy brat. Są tacy, co mają więcej pieniędzy i broni niż Kadirbaj, który ma żelazne zasady i nie wchodzi w wiele lukratywnych interesów, rozumiesz. Ale te same zasady dają mu – nie jestem pewien, jak to wyrazić po angielsku – niemoralnie wysoką pozycję… Być może… w tej części Bombaju nie ma nikogo, kto by miał więcej autentycznej władzy od niego. Wiele osób uważa go za świętego o nadnaturalnej mocy. Znam go i mogę ci powiedzieć, że nigdy w życiu nie spotkałem tak fascynującego człowieka. Jeśli pozwolisz na tę drobną nieprzyzwoitość, to oznacza, że jest naprawdę wyjątkowym osobnikiem, bo w moim życiu spotykałem mnóstwo interesujących mężczyzn.
Pozwolił tym słowom przebrzmieć.
– Zaraz, ty nic nie pijesz! Nie znoszę, kiedy ludzie tak długo siedzą nad jedną szklanką. To tak jakby nakładać gumkę do masturbacji.
Roześmiałem się.
– Czekam… eee… na Karlę. Powinna już wrócić.
– Ach, Karla… – Mruknął jak kot. – Jakie też masz zamiary wobec naszej nieodgadnionej Karli?
– Słucham?
– Może bardziej celowe byłoby rozważenie, jakie to ona ma zamiary wobec ciebie.
Nalał resztkę z litrowej butelki do szklanki i dopełnił odrobiną wody. Od ponad godziny pił. Oczy miał krwawe jak pięści boksera, ale spojrzenie przytomne, a ruchy rąk – precyzyjne.
– Niedługo po wylądowaniu w Bombaju zobaczyłem ją na ulicy – usłyszałem własny głos. – Było w niej coś takiego… Chyba to dla niej zostałem tak długo. Dla niej i Prabakera. Lubię ich, polubiłem ich oboje od pierwszego wejrzenia. Ja idę w ludzi, jeśli mnie rozumiesz. Wolę blaszaną budę od Tadż Mahal, gdyby w blaszanej budzie byli interesujący ludzie – choć Tadż Mahal jeszcze nie widziałem.
– Przecieka – prychnął Didier, jednym słowem unieważniając cud architektury. – Powiedziałeś „interesujący”? Karla jest interesująca?
Znowu roześmiał się głośno. Był to szczególny piskliwy śmiech, ostry i prawie histeryczny. Didier mocno grzmotnął mnie w plecy, rozlewając trochę drinka.
– Ha! Wiesz, Lin, podobasz mi się, choć moją rekomendacją nie ma się co chwalić.
Osuszył szklankę, odstawił ją z hukiem i wytarł krótki wąsik. Na widok mojego zaskoczonego spojrzenia pochylił się tak, że nasze twarze prawie się zetknęły.
– Coś ci wyjaśnię. Rozejrzyj się. Ile osób widzisz?
– No, może sześćdziesiąt, osiemdziesiąt.
– Osiemdziesiąt. Grecy, Niemcy, Włosi, Francuzi, Amerykanie. Turyści zewsząd. Jedzą, piją, rozmawiają, śmieją się. A z Bombaju – Hindusi, Irańczycy, Afgańczycy, Arabowie i Afrykanie. Ale ile osób ma tu prawdziwą władzę, prawdziwy cel, prawdziwą energię ich kraju i czasów, i istnień tysięcy ludzi? Powiem ci – cztery. W tym pomieszczeniu są cztery osoby obdarzone taką władzą, a reszta jest taka sama jak wszędzie – bezsilna, bezwolna, bezimienna. Kiedy Karla wróci, w tym pomieszczeniu będzie pięć osób z taką władzą. Oto Karla, którą nazywasz interesującą. Twoja mina, mój młody przyjacielu, świadczy, że nie rozumiesz, co mówię. Ujmę to w ten sposób: Karla ma umiarkowane zdolności do bycia przyjacielem, lecz jest wyjątkowo uzdolniona do bycia wrogiem. Kiedy oceniasz czyjąś siłę, musisz brać pod uwagę jego umiejętność bycia przyjacielem i wrogiem. A w tym mieście nie można sobie zrobić wroga gorszego i bardziej niebezpiecznego niż Karla.
Spojrzał mi w oczy, szukał czegoś, spoglądając to w jedno, to w drugie.
– Wiesz, o jakiej władzy mówię, prawda? O prawdziwej władzy. O władzy, która nadaje ludziom blask gwiazd albo ściera ich na pył. To władza tajemnic. Strasznych, strasznych tajemnic. To umiejętność życia bez skruchy i żalu. Czy żałujesz czegokolwiek, Lin, czy żałujesz jakiegoś swojego postępku?
– Chyba tak…
– Oczywiście, że tak! Ja także. Żałuję… tego, co uczyniłem i czego nie uczyniłem. Ale nie Karla. I dlatego jest taka sama jak tamci, ci nieliczni, którzy mają prawdziwą władzę. Ma serce takie jak oni, a nie ty czy ja. Ach, wybacz, prawie się upiłem i widzę, że moi Włosi odchodzą. Ajay nie będzie dłużej czekać. Muszę już iść i odebrać moje skromne honorarium, za które upiję się do końca.
Wyprostował się i dźwignął z krzesła, wspierając się ciężko na stole miękkimi białymi dłońmi. Poszedł bez jednego słowa i spojrzenia w stronę kuchni, lawirując między stolikami z gracją doświadczonego pijaka. Sportową kurtkę miał wymiętą na plecach w miejscu, gdzie opierał się o krzesło, a tył spodni zwisał w luźnych fałdach. Zanim go poznałem lepiej, zanim zrozumiałem, jak wiele znaczy fakt, że od ośmiu lat żył w Bombaju z przestępstw i namiętności, nie robiąc sobie ani jednego wroga i nie pożyczając od nikogo ani jednego dolara, uważałem Didiera za zabawnego, lecz nieszczęsnego pijaka. Łatwo było popełnić jakiś błąd.
Pierwsza zasada nielegalnych interesów brzmi wszędzie tak samo: nigdy nie zdradzaj swoich myśli. Didier dodał do tej zasady aneks: zawsze wiedz, co inni o tobie myślą. Niechlujny ubiór, brudne, kędzierzawe włosy, miejscami przygniecione po śnie, zamiłowanie do alkoholu, zmieniające się w coś bliskiego nałogowi – wszystko to były elementy roli, którą zbudował i starannie dopracował jak zawodowy aktor. Dał ludziom złudzenie, że jest nieszkodliwy i bezradny, podczas gdy prawda wyglądała zupełnie odwrotnie.
Jednak nie miałem czasu, żeby zastanawiać się nad Didierem i jego zaskakującymi uwagami, bo wkrótce wróciła Karla i niemal natychmiast opuściliśmy restaurację. Ruszyliśmy w długą drogę do jej domku, wzdłuż falochronu ciągnącego się od Wrót Indii do hotelu Radio Club. Długa, szeroka ulica była pusta. Po prawej stronie, za rzędem platanów, stały hotele i bloki. To tu, to tam widać było podświetlone oknografie – obrazy życia w tych pokojach: płaskorzeźba na ścianie, półka z książkami na innej, oprawiony w ramy plakat z jakimś hinduskim bóstwem, otoczony kwiatami, strużkami dymu z kadzideł i, ledwie widoczne w kącie okna na parterze, dwie złożone w modlitwie smukłe ręce.
Po lewej rozciągała się przestronna część największego na świecie portu, czarna woda z przystanią zakotwiczonych świateł – setek statków. Dalej horyzont drżał od płomieni wyrzucanych z wież nadbrzeżnych rafinerii. Nie było księżyca. Dochodziła północ, ale powietrze było tak samo rozgrzane jak wczesnym popołudniem. Bryza znad Morza Arabskiego od czasu do czasu nawiewała nad sięgającym pasa kamiennym murem wodny pył; samum przyniósł ten pył aż z wybrzeży Afryki.
Szliśmy powoli. Często spoglądałem w niebo, tak ciężkie od gwiazd, że czarna siatka nocy spęczniała od tego migotliwego połowu. Więzienie oznaczało lata bez wschodów i zachodów słońca, bez nocnego nieba, zamknięcie w celi przez szesnaście godzin dziennie, codziennie, od wczesnego popołudnia do późnego ranka. Więzienie oznaczało odebranie słońca, księżyca i gwiazd. Więzienie nie jest piekłem, ale nie ma w nim nieba. W pewien sposób to także piekło.
– Trochę przesadzasz z tym byciem dobrym słuchaczem, wiesz?
– Co? A, przepraszam. Zamyśliłem się – powiedziałem ze skruchą i wróciłem do rzeczywistości. – Hej, zanim zapomnę, tu masz te pieniądze od Ulli.
Przyjęła zwitek banknotów i wrzuciła do torby, nie patrząc na nie.
– Dziwne, wiesz. Ulla odeszła do Modeny, żeby się uwolnić od kogoś, kto traktował ją jak niewolnicę. Teraz pod pewnym względem stała się niewolnicą Modeny. Ale go kocha i dlatego się wstydzi, że musi go okłamywać, odkładać trochę pieniędzy dla siebie.
– Niektórzy lubią niewolę.
– Nie tylko niektórzy – rzuciła z nagłą i peszącą goryczą. – Kiedy rozmawiałeś z Didierem o wolności, kiedy cię spytał: „Wolność czego?”, powiedziałeś: „Wolność odmowy”. Śmieszne, ale wydawało mi się, że ważniejsza jest wolność wyrażenia zgody.
– Skoro o Didierze mowa – powiedziałem lekko, by zmienić temat i poprawić jej nastrój. – Czekając na ciebie, odbyłem z nim długą rozmowę.
– A raczej on długo rozmawiał z tobą.
– No, owszem, ale interesująco. Podobało mi się. Po raz pierwszy tak rozmawialiśmy.
– Co ci wygadał?
– Wygadał? – To słowo wydało mi się dziwne. Tak jakby istniały rzeczy, których nie powinien mi mówić. – Opowiadał mi o ludziach z Leopolda. O Afgańczykach, Irańczykach i Sainikach Sziwa – czy jak się na nich mówi – oraz szefach miejscowej mafii.
Uśmiechnęła się krzywo.
– Nie przywiązywałabym większej wagi do tego, co mówi Didier. Potrafi być bardzo powierzchowny, zwłaszcza kiedy poważnieje. To taki facet, który przenika wszystko aż do samego naskórka, rozumiesz? Kiedyś powiedziałam mu, że jest tak powierzchowny, że zna tylko pojedyncze znaczenie słów. Śmieszne, ale się ubawił. Muszę mu to przyznać, nie można go obrazić.
– Myślałem, że się przyjaźnicie – zauważyłem, postanawiając nie powtarzać, co Didier o niej powiedział.
– Przyjaźnimy się… no, czasami. Właściwie nie wiem, co to jest przyjaźń. Znamy się od lat. Kiedyś mieszkaliśmy razem… mówił ci?
– Nie.
– No tak. Przez rok, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Bombaju. Zajmowaliśmy takie wariackie, zrujnowane mieszkanko w okolicy Fortu. Budynek się rozpadał. Codziennie budziliśmy się z twarzami w tynku, który sypał się z brzuchatego sufitu, a na korytarzu zawsze leżały świeże kawałki kamienia i drewna. Cały ten budynek rozpadł się podczas monsunu parę lat temu, zginęło wtedy parę osób. Chodzę tam czasami i patrzę na dziurę w niebie, tam gdzie był mój pokój. Pewnie można powiedzieć, że jesteśmy sobie bliscy, Didier i ja. Ale przyjaźń? Przyjaźń to coś, co coraz trudniej mi zrozumieć, z każdym cholernym rokiem mojego życia. Przyjaźń to coś jakby klasówka z algebry, której nikt nie zdaje. Kiedy mam podły humor, mówię, że przyjaciel to ktoś, kogo nie nienawidzisz.
Mówiła poważnie, ale pozwoliłem sobie na cichy śmiech.
– To dość radykalne.
Spojrzała na mnie bardzo poważnie, ale po chwili też się roześmiała.
– Może i tak. Jestem zmęczona. Od paru dni się nie wysypiam. Nie chciałam obgadywać Didiera, ale czasami bywa wkurzający, wiesz? Mówił coś o mnie?
– Powiedział… że jesteś piękna.
– Tak powiedział?
– Tak. Mówił o urodzie czarnych i białych i powiedział: „Karla jest piękna”.
Uniosła łagodnie brwi przyjemnie zaskoczona.
– No, uznam to za duży komplement, choć straszny z niego kłamca.
– Lubię Didiera.
– Dlaczego? – spytała natychmiast.
– No, nie wiem. Chyba przez ten jego profesjonalizm. Lubię ludzi, którzy znają się na tym, co robią. I jest w nim taki smutek… który rozumiem. Przypomina mi paru moich znajomych. Przyjaciół.
– Przynajmniej nie robi tajemnicy ze swojej dekadencji – rzuciła, a mnie nagle przypomniało się to, co Didier mi o niej powiedział i mocy tajemnic. – Może to właśnie nas łączy, Didiera i mnie, oboje nienawidzimy hipokrytów. Hipokryzja to inny rodzaj okrucieństwa. A Didier nie jest okrutny. Dziki, ale nie okrutny. Ostatnio przycichł, ale kiedyś jego romanse były skandalami na całe miasto, przynajmniej dla tutejszych cudzoziemców. Jednej nocy zazdrosny kochanek, młody Marokańczyk, gonił za nim z nożem po ulicy. Obaj byli golusieńcy; w Bombaju to szokujące wydarzenie, a w przypadku Didiera niezłe przedstawienie, mogę zaświadczyć. Dobiegł na posterunek w Kolabie i uratowali go. W Indiach ludzie są bardzo konserwatywni w tych sprawach, ale Didier ma jedną zasadę: nigdy nie romansuje z Hindusami i chyba oni go za to szanują. Wielu cudzoziemców przyjeżdża tu tylko dla seksu z bardzo młodymi Hindusami. Didier tym pogardza i ogranicza się do romansów z obcokrajowcami. Nie byłabym zaskoczona, gdyby dlatego tak dużo opowiadał ci o cudzych interesach. Może usiłował cię uwieść, imponując wiedzą na temat kryminalnych interesów i kryminalistów. Och, witam! Katzeli! Skąd się tu wziąłeś?
Na falochronie siedział kot, wyjadający porzuconą przez kogoś paczkę. Chudy i szary, uchylał się, burmuszył, pomiaukiwał i syczał jednocześnie, ale pozwolił Karli się pogłaskać i znowu zabrał się do jedzenia. Było to zaprawione w bojach, pokryte strupami indywiduum, z jednym uchem tak nadgryzionym, że przypominało pączek róży, i łysymi miejscami na bokach i grzbiecie, otaczającymi niezaleczone rany. Zafascynowało mnie, że tak odpychające, wychudzone stworzenie pozwala się głaskać obcej kobiecie i że Karla ma na to ochotę. A jeszcze bardziej zdumiewające wydało mi się wtedy to, że kot z takim zapałem znajdował jarzyny i ryż w sosie z ostrych papryczek chili.
– Spójrz tylko – zagruchała Karla. – Czyż nie jest piękny?
– Hm…
– Nie podziwiasz jego odwagi, jego woli przeżycia?
– Chyba nie przepadam za kotami. Psy mogą być, ale koty…
– Musisz kochać koty! W idealnym świecie wszyscy ludzie powinni być tacy jak koty o drugiej po południu.
Roześmiałem się.
– Czy ktoś ci kiedyś mówił, że masz bardzo specyficzne poglądy?
– Co to znaczy? – spytała, szybko odwracając się do mnie.
Nawet w świetle latarni dostrzegłem, że twarz ma zaróżowioną, niemal czerwoną; wtedy nie wiedziałem, że angielski jest jej łagodną obsesją, że wkłada mnóstwo wysiłku w układanie tych zgrabnych zdań.
– Tylko to, że wyrażasz się w wyjątkowy sposób. Nie zrozum mnie źle, podoba mi się to. Bardzo mi się podoba. Jest jakby… no… na przykład wczoraj, kiedy rozmawialiśmy o prawdzie. Prawdzie przez duże P. Prawdzie absolutnej. I czy prawda istnieje, czy cokolwiek jest prawdziwe? Wszyscy mieli na ten temat coś do powiedzenia: Didier, Ulla, Maurizion, nawet Modena. A ty powiedziałaś: prawda to chuligan, a my wszyscy udajemy, że go lubimy. Znokautowałaś mnie. To z jakiejś książki, sztuki albo filmu?
– Nie. To moje.
– I o to mi właśnie chodzi. Nie potrafiłbym powtórzyć tego, co mówili inni, tak żeby tego nie przekręcić. Ale tego, co powiedziałaś, nigdy nie zapomnę.
– Zgadzasz się?
– Z czym? Że prawda to chuligan i że udajemy sympatię do niego?
– Tak.
– Nie, wcale się nie zgadzam. Ale myśl mi się podoba i sposób, w jaki ją wyraziłaś.
Jej półuśmiech przykuł moją uwagę. Przez parę chwil milczeliśmy, a w chwili kiedy zaczęła odwracać wzrok, odezwałem się, żeby ją przed tym powstrzymać.
– Dlaczego lubisz Biarritz?
– Co?
– Przedwczoraj powiedziałaś, że Biarritz to jedno z twoich ulubionych miejsc. Nigdy tam nie byłem, więc nic o nim nie wiem. Ale chciałbym wiedzieć, za co ty je tak lubisz.
Uśmiechnęła się, marszcząc nos w dziwnej minie, mogącej oznaczać kpinę lub zadowolenie.
– Zapamiętałeś to? Więc lepiej ci powiem. Biarritz… jak to wyjaśnić… chyba chodzi o ocean. Atlantyk. Kocham Biarritz w zimie, kiedy nie ma turystów, a morze jest tak przerażające, że ludzie zamierają. Widać, jak stoją na pustych plażach i wpatrują się w fale. Posągi na plaży między klifami, skamieniałe ze zgrozy na widok oceanu. Nie jest jak inne oceany, nie jest jak ciepły Pacyfik albo Ocean Indyjski. Ten Atlantyk w zimie jest naprawdę okrutny i niczego nie wybacza. Czujesz, że cię wzywa. Wiesz, że chce cię porwać i utopić. Jest tak piękny, że kiedy po raz pierwszy naprawdę go zobaczyłam, wybuchnęłam płaczem. I zapragnęłam się z nim spotkać. Chciałam wejść w te wielkie, złe fale. To przerażające. Ale mieszkańcy Biarritz to najbardziej tolerancyjni i sympatyczni Europejczycy. Niczego się nie boją. Nic nie jest dla nich zbyt dziwne. To trochę osobliwe – na ogół w kurortach ludzie są źli, a morze spokojne. W Biarritz jest na odwrót.
– Myślisz, że kiedyś tam zamieszkasz? Na stałe?
– Nie – powiedziała szybko. – Jeśli kiedykolwiek wyjadę stąd na dobre, to wrócę do Stanów. Tam się wychowałam po śmierci rodziców. I chciałabym tam wrócić pewnego dnia. Chyba tam podoba mi się najbardziej. Ameryka jest tak pewna siebie, szczera i… i odważna, i Amerykanie też. Nie czuję się Amerykanką – przynajmniej nie wydaje mi się – ale dobrze mi wśród nich, jeśli mnie rozumiesz, lepiej niż wśród innych.
– Opowiedz mi o innych – poprosiłem, żeby nie przestawała mówić.
– O innych? – powtórzyła, nagle marszcząc brwi.
– O ludziach z Leopolda. O Didierze i innych. Na przykład o Letitii. Jak ją poznałaś?
Uspokoiła się i powiodła wzrokiem po tonącej w cieniu drugiej stronie ulicy. Nadal zamyślona, skupiona, uniosła wzrok na nocne niebo. Błękitnobiałe światło latarni lśniło na jej wargach i w wielkich oczach.
– Lettie mieszkała w Goa – zaczęła ciepło. – Przyjechała do Indii po to samo co wszyscy: imprezy i duchowe objawienie. Imprezy znalazła i dobrze się na nich bawiła. Lettie uwielbia imprezować. Ale z duchowością nigdy jej nie szło. Wyjeżdżała do Londynu – dwa razy w roku – ale ciągle wracała, żeby jeszcze raz dać szansę duszy. Realizuje duchową misję. Ma niewyparzony język, ale jest bardzo uduchowiona. Chyba najbardziej z nas wszystkich.
– Z czego ona żyje? Nie chcę być wścibski, tak jak mówiłem. Chcę się tylko dowiedzieć, jak się tu zarabia. To znaczy, jeśli jest się cudzoziemcem.
– Jest gemmologiem. Pracuje dla cudzoziemskich kupców. To Didier jej załatwił tę pracę. Ma kontakty w całym Bombaju.
– Didier? – Uśmiechnąłem się z autentycznym zaskoczeniem. – Myślałem, że się nienawidzą… no, może nie naprawdę, ale że się nie znoszą.
– O, działają sobie na nerwy, to prawda. Ale tu mamy do czynienia z prawdziwą przyjaźnią. Gdyby jednemu coś się stało, drugie byłoby zdruzgotane.
– A Maurizio? – spytałem, starając się panować nad głosem. Ten Włoch był zbyt przystojny, zbyt pewny siebie i zazdrościłem mu przyjaźni Karli. – Jaką on ma historię?
– Historię? Nie znam jego historii – odparła, znowu marszcząc brwi. – Jego rodzice umarli i zostawili mu masę pieniędzy. On je roztrwonił i chyba odkrył w sobie talent do trwonienia pieniędzy.
– Cudzych? – spytałem. Może za bardzo mi zależało, żeby usłyszeć potwierdzenie, bo odpowiedziała mi pytaniem.
– Znasz opowieść o skorpionie i żabie? Wiesz, żaba zgodziła się przenieść skorpiona na drugi brzeg rzeki, bo obiecał, że jej nie użądli?
– Tak. A potem ją użądlił w połowie drogi. Tonąca żaba spytała, dlaczego to zrobił, skoro teraz oboje utoną. A on powiedział, że jest skorpionem i żądlenie leży w jego naturze.
– Tak. – Westchnęła, z wolna kiwając głową, aż jej czoło się wygładziło. – To właśnie Maurizio. I wiesz o tym, że będziesz miał kłopoty, bo nie zgodzisz się przeprawić z nim przez rzekę. Rozumiesz?
Siedziałem w więzieniu. Doskonale ją rozumiałem. Skinąłem głową i spytałem o Ullę i Modenę.
– Lubię Ullę – odpowiedziała szybko, znowu pokazując mi ten półuśmiech. – Jest szalona i nieodpowiedzialna, ale mam do niej słabość. W Niemczech była bogata; zabawiała się heroiną, aż się uzależniła. Rodzina ją odtrąciła, więc wyjechała do Indii. Była wtedy z jednym draniem, Niemcem, także narkomanem, który wysłał ją do pracy w bardzo niebezpiecznym miejscu. W strasznym miejscu. Ona go kochała. Zrobiła to dla niego. Zrobiłaby dla niego wszystko. Są takie kobiety. Istnieje taka miłość. Z tego, co widzę, prawie każda jest taka. Serce zaczyna być jak przeciążona szalupa ratunkowa. Żeby nie zatonęła, wyrzuca się za burtę dumę, szacunek dla samego siebie i niezależność. Po jakimś czasie zaczyna się wyrzucać ludzi: przyjaciół, znajomych. I to ciągle za mało. Szalupa nadal tonie, a ty zaczynasz rozumieć, że zatoniesz razem z nią. Widzę, jak to spotyka tutaj większość dziewczyn. Chyba dlatego mam dość miłości.
Nie wiedziałem, czy mówi o sobie, czy kieruje te słowa do mnie. W każdym razie były ostre i nie chciałem ich słyszeć.
– A Kawita? Gdzie jest jej miejsce?
– Kawita jest świetna! Jest wolnym strzelcem, wiesz, niezależną pisarką. Chce być dziennikarką i chyba jej się uda. Mam nadzieję. Jest mądra, uczciwa i charakterna. I piękna. Nie sądzisz, że jest wspaniała?
– Jasne – zgodziłem się na wspomnienie oczu koloru miodu, pełnych i kształtnych ust i długich, nerwowych palców. – Ładna. Ale oni wszyscy są mili dla oka. Nawet Didier, na ten swój wymięty sposób, przypomina trochę lorda Byrona. Lettie jest śliczna. Oczy zawsze się jej śmieją. Mają kolor błękitnego lodu, prawda? Ulla wygląda jak laleczka, z tymi wielkimi oczami i ustami na okrągłej buzi. Ale to buzia ładnej lalki. Maurizio jest przystojny jak model, a Modena przystojny w inny sposób, jak matador lub ktoś w tym rodzaju. A ty… ty jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek oglądały moje oczy.
No i powiedziałem. I choć wypowiedzenie tych słów wprowadziło mnie w rodzaj szoku, nie byłem pewien, czy mnie zrozumiała, czy dojrzała sens tych słów o ich i jej urodzie i czy znalazła w nich rozpacz, która je zrodziła; rozpacz, jaką brzydki mężczyzna czuje w każdej świadomej minucie miłości.
Roześmiała się – to był szczery, głośny śmiech – i impulsywnie chwyciła mnie za ramię. W tej samej chwili, jakby zwabiony jej śmiechem, rozległ się klekot i na chodnik po drugiej stronie ulicy wjechał żebrak na małej drewnianej platformie z metalowymi kółkami. Poruszał się, odpychając rękami; dojechał w ten sposób na środek pustej jezdni i zatrzymał się z dramatycznym piruetem. Jego żałośnie wyschnięte, modliszkowato zwinięte nogi spoczywały na platformie nie większej niż złożona gazeta. Nosił chłopięcy szkolny mundurek, czyli szorty khaki i bladobłękitną koszulę. I choć był już po dwudziestce, ubranie na nim wisiało.
Karla zawołała do niego po imieniu i zatrzymaliśmy się. Przez jakiś czas rozmawiali w hindi. Z odległości dziesięciu metrów przyglądałem się z fascynacją jego rękom. Były wielkie, równie szerokie jak jego twarz. W świetle latarni widziałem, że opuszki palców i wnętrze dłoni ma mięsiste jak łapy niedźwiedzia.
– Dobranoc! – zawołał po chwili po angielsku. Uniósł rękę do czoła i serca w dwornym geście. Kolejny zgrabny, efektowny piruet i popędził jezdnią, przyspieszając na łagodnym spadku ulicy prowadzącej w stronę Wrót Indii.
Patrzyliśmy za nim, a potem Karla pociągnęła mnie za rękę na chodnik. Pozwoliłem się prowadzić. Pozwoliłem się zagarnąć łagodnej prośbie fal i barwie jej głosu; mrocznemu niebu i jeszcze mroczniejszej nocy jej włosów, morsko-kamiennemu zapachowi śpiącej ulicy i wysublimowanym perfumom na jej ciepłej skórze. Pozwoliłem się znieść w jej życie i życie miasta. Odprowadziłem ją do domu. Życzyłem dobrej nocy. A wracając samotnie do hotelu milczącymi ulicami, cicho nuciłem.